Pochodzę z dawnego województwa kieleckiego
(obecnie świętokrzyskie), więc nikogo nie powinno dziwić, że noszę scyzoryk,
który czasami sam mi się otwiera. Właśnie otworzył mi się na całą długość, gdy
przeczytałem informacje o premiach dla prezydium Sejmu RP za 2012 rok.
Nie lubię zaglądać innym do kieszeni, ale nie
dotyczy to przedstawicieli władzy, zwłaszcza tej ustawodawczej. Wszak to
posłowie decydują o poziomie życia narodu, uchwalając ustawy o podatkach i
budżecie państwa. Zewsząd dobiegają głosy o kryzysie, długu publicznym, ruinie
ZUS, a tymczasem pani marszałek Ewa Kopacz przyznaje członkom prezydium Sejmu
premie w wysokości czterdziestu tysięcy złotych dla każdego, w zamian za co oni
odwdzięczają jej się kwotą o pięć tysięcy zł wyższą. Pani marszałek nie widzi w
tym nic niestosownego, gdyż Sejm, według niej, to też zakład pracy. A czy pani
Kopacz wie, że w przeciętnym zakładzie pracy minimalna pensja (o ile pracownik
miał szczęście i otrzymał legalną umowę o pracę) wynosiła w ub. roku 1500 zł
brutto? Jeżeli wie, to czy nie jest jej
głupio pobierać równowartość dwuipółletniej
pensji szeregowego pracownika jako jednorazową premię? Czym tak bardzo istotnym
dla funkcjonowania państwa zasłużyło sobie prezydium Sejmu na te wysokie
gratyfikacje?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz