Niezwykłe miejsca, posągi, legendy

 

W niemal każdym zakątku świata, gdzie pojawiają się turyści, znaleźć można obok muzeów, zabytków architektury czy parków krajobrazowych rozmaite lokalne atrakcje, którym przypisywane są różne właściwości.  Niektóre traktowane są z przymrużeniem oka, inne zaś jak najbardziej poważnie. Co innego bowiem wrzucić monetę do Fontanny di Trevi z nadzieją powrotu do Rzymu (mnie przez ponad 20 lat nie udało się odwiedzić ponownie  Wiecznego Miasta), a co innego włożyć w szczelinę Ściany Płaczu w Jerozolimie kartkę z prośbą do Boga. Na ogół zaś jest to dotykanie, głaskanie, całowanie i przede wszystkim fotografowanie takich czy innych figur. Podczas swoich wojaży natknąłem się na wiele bardziej lub mniej znanych symboli szczęścia lub nadziei. Oto niektóre z nich.

Na ponad półkilometrowym kamiennym Moście Karola  w Pradze znajduje się 30 posągów świętych i patronów. Najpopularniejsza jest jednak figura św. Jana  Nepomucena. Dotknięcie znajdującej się pod nią płaskorzeźby ma gwarantować szczęście. Nic zatem dziwnego, że błyszczy ona niczym złoto, bo prawie każdy odwiedzający miasto nad Wełtawą trafia w to miejsce i zostawia swoje odciski palców.

Podczas zwiedzania Göteborga trafiłem do największego w Szwecji ogrodu botanicznego (Botaniska Tradgarden). Wśród wielu okazów flory zapamiętałem szczególnie różnobarwne i wielorozmiarowe kaktusy, rododendrony i mnóstwo storczyków.  Wśród zieleni tu i ówdzie natrafiałem na różne posągi. Uwagę zwracała zwłaszcza postać nagiej zgrabnej dziewczyny. Była to Varens Huldra, postać z wierzeń ludowych, odpowiednik żeńskiej odmiany trolla, przy której oczywiście większość turystów płci męskiej  robiła sobie zdjęcia, z upodobaniem głaszcząc apetyczny choć nieco zimny biust z brązu. Ogród założono w 1919 roku, a jego całkowita powierzchnia łącznie z arboretum wynosi 175 hektarów.

Również w Szwecji odwiedziłem Mariestad, turystyczne  miasteczko rozłożone na skraju największego w Szwecji jeziora Vänern. Pogoda była wyśmienita, toteż spacer po urokliwej średniowiecznej starówce był prawdziwą przyjemnością.  Zwiedziłem miejscową katedrę z XVI wieku, przystań jachtową oraz stację kolejową. Miasteczko było schludne i pełne kwiatów, co akurat w Szwecji nie jest niczym nadzwyczajnym. W końcu trafiłem na rzeźbę przedstawiająca parę nagich młodych ludzi. To Karl Erik i Vera dłuta Einara Luterkorta, dzieło uosabiające w zamierzeniu artysty zdrową szwedzką młodzież. Mieszkańcy Mariestad już przywykli do tego pomnika, ale w 1954 roku, gdy miasto go zakupiło, długo nie mogli wyjść z szoku.

Pomniki z nagimi postaciami znane są od zarania dziejów. I nie zawsze chodzi tu o epatowanie golizną. Zwykle bowiem autor bądź pomysłodawca danej figury chciał pokazać coś więcej niż gołe ciało kobiety. Czasami chodziło o postać z baśni, jak w przypadku Małej Syrenki z Kopenhagi, będącej uosobieniem bohaterki z baśni Jana Christiana Andersena pt. "Mała Syrena". Innym razem był to protest przeciwko wykorzystywaniu młodych dziewcząt, co uosabia figurka anorektycznej Klementynki w Genewie. Obydwie miałem okazję obejrzeć na przestrzeni jednego roku. Ta pierwsza jest powszechnie znana, jednak nie zawsze cieszyła się sympatią. Ba, wielokrotnie padała ofiarą wandalizmu, łącznie  z polewaniem farbą, ozdabianiem krowim łbem  i obcinaniem głowy. Niektórzy porównują ją z warszawską Syrenką, sugerując jakoby była jej siostrą. Pozwolę sobie tu na zacytowanie moich wspomnień ze spotkania z kopenhaską Syrenką:

Autobusem linii 26 pojechaliśmy następnie do miejsca, którego nie pomija żaden szanujący się  turysta. Mowa oczywiście o słynnej Małej Syrence. Widzieliśmy ją wcześniej z pokładu barki, którą pływaliśmy po kopenhaskich kanałach, ale co innego widzieć coś z daleka, a co innego podejść i dotknąć z bliska. Ba, nawet wejść  na kamienny cokół i przytulić się do rzeźby uosabiającej kobietę  i rybę, co zresztą uczyniliśmy. Przed nami były dwie młode Rosjanki, które również odważyły się przejść po kamieniach i dotknąć legendarnej (stosunkowo młodej, bo wykonanej dopiero w 1913 roku) sylwetki. Po nas natomiast podeszły dwie starsze Japonki, które  robiły sobie zdjęcia, stojąc przezornie na twardym gruncie.

W stolicy Norwegii jest bardzo wiele rozmaitych rzeźb, szczególnie w Parku Vigelanda. Każdemu przybyszowi rzuca się jednak najpierw w oczy  nienaturalnie olbrzymia rzeźba  tygrysa przed dworcem kolejowym w Oslo. To tu turyści uwielbiają się fotografować, głaszcząc przy okazji do połysku nos drapieżnika. Nie każdy wie, że rzeźba ma stosunkowo krótką historię, bo powstała zaledwie przed 22 laty. Dzieło norweskiej artystki Eleny Engelsen powstało dla uczczenia tysiąclecia Kristianni, czyli obecnego Oslo. Dlaczego właśnie tygrys? Bo miastem tygrysa (Tigerstaden)  nazwał Oslo norweski poeta Bjørnstjern Bjørnson w wierszu z 1870 roku.

Umownym północnym krańcem Europy jest Nordkapp. Na pewno zaś jest to najdalej wysunięty przylądek, na który można dotrzeć samochodem. Prawie u zbiegu wód Oceanu Atlantyckiego i Arktycznego na wysokim klifie stoi stalowy ażurowy globus. Do zdjęcia pod nim ustawiają się niekończące się kolejki turystów z całego świata. Najgorzej jest gdy przyjeżdża kolejny autokar, z którego wysypują się dziesiątki osób. Wtedy lepiej odczekać jakiś czas, oglądając inne miejsca. Można np. podejść do obelisku upamiętniającego wizytę Oskara II, króla Szwecji i Norwegii. Przybył on w to miejsce dokładnie 149 lat temu. Również drugiego lipca, tak jak my. Nie był on jednak odkrywcą tego miejsca. Za takiego uchodzi bowiem włoski ksiądz Francesco Negri, który zapuścił się tak daleko na północ już w 1664 roku. Zajęło mu to podobno dwa lata. Poza tym na przylądku nie ma nic specjalnie interesującego. Dla nas stanowił on tylko półmetek samochodowej wyprawy wokół Skandynawii.

Pora na wątki religijne. Zacznę od Bałkanów. W Splicie, największym mieście Dalmacji, odwiedziliśmy najpierw pałac cesarza Dioklecjana, a właściwie to co z niego pozostało do naszych czasów. Z pałacu (wpisanego na listę  dziedzictwa kulturalnego UNESCO) przeszliśmy do dawnego mauzoleum Dioklecjana, w którym obecnie mieści się katedra pw. Św. Duji. Niedaleko Złotej Bramy stoi duży pomnik Grzegorza z Ninu. Był on biskupem i obrońcą słowiańszczyzny. Legenda mówi, że potarcie dużego palca lewej stopy Grzegorza zapewni nam szczęście i pomyślność. Nie muszę dodawać, że paluch biskupa  lśni niczym księżyc w pełni.

W sąsiadującej z Chorwacją Bośni i Hercegowinie znajduje się Medjugorie. Po przejechaniu kilka malowniczych serpentyn trafia się na duży parking. Na miejscu rzuca się w oczy przede wszystkim masa sklepów i kramów z dewocjonaliami. Można kupić tu nie tylko figurki, obrazki czy różańce, ale też znicze i laski z podobizną matki Jezusa. Rzekome objawienia Matki Boskiej w tym miejscu są na pewno cudem, ale dla producentów tandetnych pamiątek i handlujących nimi sklepikarzy. Dzięki rzeszy pielgrzymów mała niegdyś wioska przeistoczyła się w całkiem dobrze prosperujące miasteczko.

Skoro już tutaj przyjechaliśmy, to wspinamy się po skalistym i błotnistym zboczu tzw. Góry Objawień. Po drodze mijamy stacje drogi krzyżowej. Z założenia służą one modlitwie, ale są też doskonałą okazją do odpoczynku, bo marsz pod górę jest dość forsowny i wymaga niezłej kondycji. Docieramy wreszcie na miejsce. Za metalowym ogrodzeniem stoi biała figura Matki Boskiej, zwanej tutaj Gospą. Pod nią wiele karteczek przyciśniętych małymi kamykami. Znajdują się tam modlitwy i prośby o wstawiennictwo w różnych życiowych sprawach. Wokół wiele osób pogrążonych w modłach. Niektóre z nich klęczą na rdzawych kamieniach, nie zważając na brud. Jest ciepło i słonecznie. Ze zbocza góry widać rozrastające się Medjugorie. Na dole, nieopodal kościoła pw. Św. Jakuba, oglądamy rzeźbę przedstawiającą Jezusa z rozłożonymi ramionami. Wykonana ona została według zdjęcia, na którym układ chmur przypomina sylwetkę Chrystusa. Z kolana rzeźby podobno wydobywa się jakaś ciecz. Ludzie bez przerwy pocierają więc to miejsce, licząc na zbawienne skutki. Podczas naszego pobytu nikomu nie udało się jednak wymacać ani kropelki wilgoci.

Jerozolima jest miastem świętym dla trzech największych religii świata. Na jednodniowej wycieczce trudno jednak zwiedzić wszystkie miejsca kultu choćby tylko jednego wyznania. Znajdujemy wszakże czas na podejście do Ściany Płaczu, najświętszego miejsca dla wyznawców judaizmu. Na obszernym placu odbywa się akurat jakaś uroczystość wojskowa. Słychać śpiewy, przemówienia i brawa. Przed podejściem do jedynej zachowanej ściany Świątyni Jerozolimskiej mężczyźni muszą założyć na głowy jarmułki. Dla osób nie posiadających tego rytualnego okrycia głowy wydawane są papierowe. Ściśle przestrzegany jest też podział  na stronę męską i żeńską. Zgodnie z tradycją piszę kartkę z prośbą do Boga i wkładam ją w szczelinę muru. Powoli zapada zmrok…

Przenieśmy się teraz na zachód Europy. Najpierw do Portugalii. Od małego dworca autobusowego poszliśmy szeroką Aloes Correia da Silva w kierunku obiektów związanych z sanktuarium Matki Boskiej Fatimskiej. Zwiedzanie zaczęliśmy od Centrum Pastoralnego im. Pawła VI. Obejrzeliśmy je tylko z zewnątrz. Potem przez olbrzymi plac udaliśmy się do bazyliki. Pod drodze minęliśmy pomniki papieży: Piusa XII, Pawła VI i Jana Pawła II. Środkiem placu biegnie szeroki na metr pas wyślizgany przez wiernych, którzy przesuwając się na kolanach do Kaplicy Objawień, oddają w ten sposób cześć Matce Boskiej. Tego dnia nie było widać zbyt wielu pielgrzymów, ale nabożeństwa przy Grocie Objawień odbywały się regularnie.   

Do masywu Montserrat w Katalonii dojechaliśmy przed południem. Jak podaje Wikipedia - jest to najwyżej położony punkt  na równinie katalońskiej. Klasztor benedyktynów mieści się na wysokości ponad 700 metrów n.p.m., a  najwyższy szczyt przekracza 1200 metrów n.p.m. Przyjeżdża tu mnóstwo wycieczek i pielgrzymek. Montserrat jest bowiem drugim po Santiago de Compostela  sanktuarium hiszpańskim, a zarazem najważniejszym dla Katalonii.  Do drewnianej figurki Matki Boskiej zwanej Czarnulką (La Moreneta) umieszczonej nad ołtarzem ustawiają się ogromne kolejki. Wierni chcą bowiem dotknąć jabłka, które trzyma w ręce postać Matki Boskiej i pokłonić się jej wizerunkowi. W godzinach szczytu dotarcie do celu zajmuje około dwóch godzin. W samym kościele o godzinie trzynastej występuje pięćdziesięcioosobowy  chór chłopięcy, jednak już na godzinę przed występem wszystkie ławki są zajęte. Mnie udało się dotrzeć pod sam ołtarz, ale słuchałem na stojąco.

Jedną z licznych odwiedzonych przeze mnie świątyń w Tajlandii jest Wat Phra Phutthabat niedaleko Saraburi. Nazwa tej jednej z najstarszych świątyń buddyjskich oznacza "świątynię śladu Buddy". Podobno znaleziono tu odcisk w kamieniu, który przypisany został stopie Buddy. Miejsce to ma duże znaczenie dla wyznawców buddyzmu. Dlatego też otaczane jest czcią, a sam odcisk pokryty złotem. Jego wymiary wynoszą około 53 cm szerokości, 28 cm głębokości i 152 cm długości. Obok świątynnego kompleksu wiszą 93 dzwony. Niektórzy wierzą, że dotknięcie każdego z nich zapewni przeżycie takiej właśnie ilości lat...

W  Samarkandzie jedną z turystycznych atrakcji  jest grobowiec proroka Daniela  ze źródłem z uzdrawiająca wodą i drzewem pistacji z dziuplą na składanie intencji modlitewnych. A żeby było ciekawiej,  za Grób Daniela uważa się obecnie aż sześć różnych miast: Babilon, Kirkuk i Al-Mikdadijja w Iraku, Suza i Ize w Iranie i wspomniana Samarkanda w Uzbekistanie.

Spore nagromadzenie magicznych miejsc występuje w Brukseli, Najbardziej znany jest oczywiście Manneken Pis, czyli siusiający chłopiec. Jego figurka jest jednak usytuowana dość wysoko, w dodatku za żeliwnym płotem.. Żeby więc dotknąć na szczęście  jego prawego ramienia, trzeba by stanąć komuś na ramionach.  Mniej znana jest  umieszczona w pobliżu figurka Jeanneke Pis, czyli siusiającej dziewczynki. Szczęście i pomyślność ma też zapewniać dotknięcie figury ludowego bohatera Everard’ta Serclaesa. Jego pomnik znajduje się nieopodal znanego Grand Place.

Stolicą katalońskiej prowincji Girona jest miasto o tej samej nazwie. Jego zwiedzanie  zaczęliśmy od całowania lwicy w... pupę. Legenda mówi bowiem , że jeżeli ktoś wejdzie po schodkach i pocałuje znajdującą się na wysokiej kolumnie  rzeźbę, to będzie wielki i wróci kiedyś do Girony. Kto chce, niech wierzy...

I na koniec swojski akcent. Na pochyłym rynku w Przemyślu znajduje się fontanna z niedźwiadkiem, a w jego zachodniej części pomnik dobrego wojaka Józefa Szwejka; jeden z dwóch w Polsce (drugi jest w Sanoku). Szwejk siedzi na skrzyni z amunicją z kuflem Tyskiego w jednej i fajką w drugiej ręce. Nos ma świecący od częstego głaskania przez turystów. Wygląda na szczęśliwego…










 

Cypryjskie migawki

 


Niektórzy mówią, że podczas pandemii koronawirusa powinno siedzieć się w domu, a nie rozbijać po świecie. Nie podzielam tej opinii. Przede wszystkim dlatego, że wymogi stawiane przez poszczególne kraje oraz linie lotnicze w znacznym stopniu minimalizują ryzyko transmisji wirusa. Poza tym odpowiedzialni turyści sami dbają o swoje bezpieczeństwo. Ja osobiście jestem zaszczepiony trzema dawkami. Od początku pandemii odbyłem już  siedem podróży po Europie i Azji, odwiedzając w sumie 9 państw. Tym razem mój wybór padł na Cypr.

Rano pobudka o czwartej. Pół godziny później jazda Uberem na lotnisko w Rębiechowie (24 zł). I tak zaczęła się moja piąta w tym roku podróż zagraniczna.  W pewnym sensie jest to wyjazd jubileuszowy, gdyż Cypr jest sześćdziesiątym odwiedzonym przeze mnie krajem. Lot Ryanairem trwał  trzy godziny i 10 minut. Na lotnisku w Pafos sprawdzono nasze  wypełnione wcześniej ankiety Covidowe Cyprus Flight Pass, po czym wystawiono skierowania na test PCR, który w chwilę później został wykonany. Nieco mnie to zdziwiło, bo według dostępnej mi wiedzy  obowiązek wykonania takiego testu miał być wprowadzony dopiero od 6 grudnia. Na skierowaniu była też adnotacja, że opłata wynosi 19 euro. Nikt jednak nie żądał ani nie pobierał od nas ani centa. Co do wyniku, to przyszedł już po czterech godzinach. Na szczęście negatywny.

Generalnie na Cyprze obowiązuje nakaz noszenia maseczek. Jednakże na ulicach Pafos nie widziałem zbyt wiele osób stosujących się do tego obowiązku. Owszem, w środkach komunikacji i w obiektach zamkniętych wszyscy mieli zasłonięte nosy i usta. Mandaty dla uchylających się od tego nakazu są dość słone – 300 euro.

Nasz niewielki hotel Marica’s Boutik położony jest w  Kissonerga, 8 kilometrów od Pafos. Zlokalizowany jest tuż nad morzem. Do plaży mamy mniej niż 50 metrów. Niestety, jest kamienista. Okna naszego  pokoju wychodzą na niewielki basen i pobliską zatoczkę. Mam   zatem możliwość podziwiania  zachodów słońca. Po drugiej stronie ulicy rozciągają się plantacje bananów, mandarynek, oliwek oraz granatów. Po wylądowaniu temperatura wynosiła tylko 14 stopni, chwilę wcześniej padał bowiem deszcz. Po południu wypogodziło się i termometr pokazywał już 19 stopni C.

Około trzystu metrów od hotelu znajduje się niewielki market. Miejscowe piwa w butelkach o pojemności 0,63 l kosztują po 2 euro, a litrowe kartony wina 3,30 euro.

Kolacja serwowana. Sałatka warzywna z fetą oraz trzy szaszłyki z wieprzowiną plus  frytki. Solidna porcja. Na deser banany i cytrusy. W hotelu niewielu gości. Do naszego pokoju wchodzi się wprost z podwórka. Wewnątrz znajduje się płyta indukcyjna, szafki kuchenne, czajnik elektryczny i suszarka do włosów. Drzwi balkonowe wychodzą na basen. Kilkadziesiąt metrów dalej jest brzeg morza. W oddali widać miejscowość Coral Bay.

Poniedziałek, 06.12.21

Po śniadaniu wyruszyłem na spacer w kierunku Pafos. Jeździ tam co prawda autobus linii 615, ale ja wolę zwiedzać – o ile tylko mam taką możliwość – na piechotę. Już po niespełna czterech kilometrach natrafiłem na ciekawy obiekt sakralny w Chloracas. Myślę tu o kaplicy św, Jerzego, pod budowę której kamień węgielny położono w 1961 roku. Świątynia została wzniesiona ku czci George Grivasa, który jako komendant EOKA (Narodowa Organizacja Cypryjskich Wojowników) przyczynił się do wywalczenia niepodległości Cypru. Koszt budowy sfinansowała księżniczka Zina Kanther, znana filantropka cypryjska.

Po przejściu siedmiu kilometrów dotarłem do Grobowców Królewskich. Jest to rozległe stanowisko archeologiczne na obrzeżach Pafos, położone tuż nad brzegiem morza. Znajdująca się tu nekropolia swoimi początkami sięga czwartego wieku p.n.e. Rządziła wtedy dynastia Ptolemeuszy, za czasów której Cypr został zjednoczony, a Pafos było stolicą królestwa.  W grobowcach, wbrew nazwie, nigdy nie został pochowany żaden król.

Tombs of The Kings zostały wpisane na listę UNESCO już w 1980 roku. Wstęp na teren nekropolii kosztuje 2,5 euro. Chcąc dokładnie obejrzeć wszystkie mniej lub bardziej dobrze zachowane grobowce, trzeba poświęcić minimum półtorej godziny. Szczególne wrażenie robią grobowce wyżłobione głęboko w litej skale. Ponoć najstarszy z nich pochodzi sprzed 2400 lat.

Spacerując po liczącym około stu grobowców kompleksie można też podziwiać dalsze widoki, na przykład unoszący się niedaleko brzegu wrak MV Demetrios, który utknął podczas sztormu przed 13 lat. Tego dnia do centrum Pafos  już nie zaszedłem, bo wraz ze zwiedzaniem grobowców i powrotem do hotelu i tak wyszło mi 16 km marszu.

Po południu spotkanie z rezydentem Exim Tours. Wydaje mi się, że głównym jego celem było sprzedanie nam wycieczek fakultatywnych. Ich ceny były wyższe średnio o 10 euro w stosunku do tych oferowanych przez lokalne biura podróży. Rezydent Piotr Samsel podkreślał jednak, że jego biuro zapewnia polskojęzycznych przewodników, a konkurencja niekoniecznie. Ostatecznie zdecydowaliśmy się wykupić dwie wycieczki po 65 euro każda. W cenie całodziennego wyjazdu zawarte są także posiłki i liczne degustacje.

Wtorek 07.12.21

Wybrałem się rano do Sea Caves (morskie jaskinie) w pobliżu Peyia. Poszedłem najpierw drogą  E 701 na północ w kierunku Coral Bay. Tu zaszedłem na chwilę na ładną piaszczystą plażę, po czym przez Sea Caves Ave pomaszerowałem w kierunku wspomnianych jaskiń. Gdzieś na siódmym kilometrze dogoniła mnie ciemna chmura, z której nieźle pokropiło. Jednakże przy temperaturze 22 stopni C nie było to straszne. Zresztą w grudniu takie nagłe zmiany pogody nie są na Cyprze niczym nadzwyczajnym. Już po półgodzinie po deszczu nie było ani śladu. I bardzo dobrze, bo akurat doszedłem do celu wędrówki, czyli wyżłobionych przez morską wodę w stromych klifach skalnych grot. Są one bardzo widowiskowe. W zatoczce nie brak też małych wysepek, które dodają kolorytu krajobrazowi. Niegdyś, gdy nie zaglądali tu jeszcze ludzie, w jaskiniach zamieszkiwały foki. Do dziś jedna z grot nazywana jest Spilios tis Fokenas (Jaskinia fok). Turystów było niewielu, ale spotkałem jedną  parę z Polski.

W drodze powrotnej zaszedłem do wraku statku Edro III. Co ciekawe, nie zauważyłem go idąc wcześniej w stronę jaskiń. Na mapie jest co prawda oznaczony, ale przy drodze nie ma żadnego znaku informującego o tej nieoficjalnej atrakcji turystycznej. Na szczęście zauważyłem wystające maszty i skręciłem w boczną uliczkę, która prowadziła wprost na plażę. Sam wrak znajduje się dosłownie kilka metrów od brzegu. Wrak jak wrak – po prostu kupa zardzewiałego złomu, ale okolica jest przepiękna. Nie brak tu, podobnie jak w Peyia, urokliwych klifów i skalnych formacji.

Z hotelu do jaskiń było 9 km, ale ze zwiedzaniem i drogą powrotną weszło mi w nogi 21 kilometrów. Całkiem nieźle, choć trasa nie zawsze była bezpieczna. Miejscami pobocza są bowiem bardzo wąskie, a kierowcy niespecjalnie uważają na pieszych. Dowodem tego jest stojący na skarpie tuż przed Kissonerga pomnik upamiętniający ofiarę wypadku drogowego.

Środa, 08.12.21

W nocy lało, błyskało i grzmiało. Nie lepiej było rano. Mimo to wybraliśmy się na wycieczkę w góry Trodos. Naszą przewodniczką była Maria Ossowska -Stavrinou, Polka mieszkająca na Cyprze od 28 lat. Śniadanie zjedliśmy w wiosce Arsos (jednej z największych produkujących wino na Cyprze). Potem mieliśmy w planach obejrzenie największego średniowiecznego kamiennego mostu w Tzelefos. Niestety, nie można było tam dojechać, gdyż podczas nocnej ulewy ze wzgórza obsunęły się odłamki wapiennych skał i zatarasowały drogę. Wobec tego wybraliśmy się na degustację win do pobliskiej winiarni Ktima Gerolemo.  Zaczęliśmy od wina wytrawnego, po czym  przez półwytrawne, półsłodkie i słodkie dotarliśmy aż do trunku Zivania (45% alkoholu). Tu warto wspomnieć, że Cypr zajmuje pierwsze miejsce na świecie pod względem produkcji wina, zarówno w przeliczeniu na obszar jak i na osobę. W całym kraju jest 60 winiarni. Rozgrzawszy się co nieco pojechaliśmy  dalej, w głąb gór Trodos. Wąskimi serpentynami wśród bujnej roślinności (między innymi cyprysy, drzewa truskawkowe, dęby cypryjskie, czystek, żółty głóg) wspinaliśmy się do klasztoru Kykkos. Momentami widzieliśmy wyłaniający się spod chmur ośnieżony (wczoraj spadł tam pierwszy śnieg) szczyt  Olimposa. Jak wiadomo jest to największa góra Cypru (1952 m n.p.m.) a jej nazwa nawiązuje do greckiego Olimpu.

Klasztor Kykkos został założony w 1080 roku. Do dzisiaj jest ulubionym miejscem pielgrzymek. Znajduje się on na wysokości 1318 m n.p.m. Wnętrze kościoła jest bogato zdobione. W ikonostasie znajduje się ikona Matki Bożej, która według tradycji została napisana przez Łukasza Ewengelistę. Nie można jej jednak obejrzeć, gdyż jest zasłonięta. Podobno byli tacy, którzy próbowali spojrzeć w oblicze Madonny, ale kończyło się to dla nich nieprzyjemnie, na przykład nagłą ślepotą. Wewnątrz świątyni nie wolno robić zdjęć. Można jednak do woli fotografować krużganki pokryte mozaikami i ściennymi obrazami.

Obiad zjedliśmy w wiosce Pedoulas.  Nie byłoby o czym wspominać, gdyby nie różnorodność serwowanych dań: pastitsio (rodzaj lazanii  z cynamonem), baranina, kurczak, sałaty, ryż, pieczone ziemniaki oraz białe i czerwone wino. Naprawdę trudno było to wszystko pomieścić w żołądku.

Na koniec pojechaliśmy do wioski Mandria. Tu degustowaliśmy herbatę z werbeny i gojnika (sidertis) oraz konfiturę z żółtego głogu. Chętni mogli zaopatrzyć się też w rozmaite zioła. Do Pafos wracaliśmy już przy słonecznej pogodzie.

Czwartek, 09.12.21

Dzisiejsza wycieczka rozpoczęła się od odwiedzenia zabytkowego kościoła Ayia Paraskevi (św. Paraskiewy) w Yeroskipou w pobliżu Pafos. Obiekt stanowi ciekawy przykład architektury bizantyjskiej z IX wieku, ma trzy nawy i pięć kopuł.  Na przykościelnym placu rośnie drzewo świętojańskie (szarańczyn strąkowy), którego owoce w postaci długich ciemnych strąków są niezwykle pożywne. Wewnątrz posiadają drobne pestki, z których każda ma tę samą wielkość i wagę (równowartość jednego karata). Na Cyprze oraz na Bliskim Wschodzie tradycja uprawiania tego drzewa jest bardzo długa. Szarańczynem odżywiał się podobno już Jan Chrzciciel.

W Yeroskipou zajrzeliśmy jeszcze na chwilę do manufaktury galaretek Arsinoe. Właściciele wyrabiają tu ręcznie  kilkanaście rodzajów łakoci o różnych smakach. Co ciekawe, w ogóle nie używają do tego żelatyny.

Po przejechaniu około dwudziestu kilometrów dotarliśmy do Skały Afrodyty (Petra tou Romiou). To tutaj według mitologii miała wyłonić się z morskiej piany Afrodyta. W niewielkiej zatoczce tkwi kilka mniejszych i jedna większa skała. Fale morskie załamują się na nich i wytwarzają wspomnianą pianę. Plaża jest kamienista. Dojście na nią prowadzi podziemnym chodnikiem poprowadzonym pod jezdnią z parkingu.

Jadąc w kierunku Limassol natrafiamy na kompleks archeologiczny Kurion, położony tuż nad zatoką Episkopi, nieopodal bazy angielskiej. A propos baz wojskowych należących do Wielkiej Brytanii, to zajmują one trzy procent powierzchni kraju. Z dawnego miasta zachowało się trochę mozaik i kolumn, agora oraz amfiteatr. Ten ostatni (po rekonstrukcji) wygląda całkiem okazale i posiada świetną akustykę. Na terenie wykopalisk rośnie sporo krzewów, między innymi kwitnący na niebiesko rozmaryn.

W Kato Platres zajeżdżamy do winnicy Lambouri Winer. Podobnie jak poprzedniego dnia  degustujemy kilka rodzajów wina oraz likier i na końcu tradycyjnie mocną Zivanię. Ta ostatnia ma stosowną do czasów nazwę: Anti-Corona.  Wspomnieć warto też o winie Comandaria, najbardziej chyba charakterystycznym dla Cypru. Ten bursztynowy trunek o mocy 15% ma nie tylko piękny kolor i aromat, ale jest też bardzo smaczny.

W wiosce Omodos, z której doskonale widać szczyt Olimposa (dzisiaj bez chmur śniegu), zachodzimy najpierw do piekarni George’a. Degustujemy tu orzeszki w syropie (pastelaki) oraz chleb Apkatena. Następnie wąską uliczką zachodzimy do monastyru Świętego Krzyża. Według tradycji klasztor powstał w miejscu, w którym mieszkańcy znaleźli fragmenty krzyża, nad którymi unosiło się tajemnicze światło. Do dzisiaj w ikonostasie przechowywana jest – jeśli wierzyć przekazom -  drzazga z krzyża, na którym ukrzyżowano Chrystusa oraz kawałek sznura, którym skrępowano mu ręce. Podobnie jak w innych świątyniach prawosławnych na Cyprze, nie wolno robić tu zdjęć.

Obiad zjadamy w miejscowej tawernie. Stanowi go mezze, czyli zestaw wielu dań przynoszonych po kolei. W naszym przypadku była najpierw sałatka grecka z chlebem i czterema dipami (w tym tzatziki), potem musaka, dolmades (mini gołąbki na liściu z winorośli), grillowany ser halloumi, kuskus, pieczone ziemniaki, kleftiko (mięso pieczone z warzywami i przyprawami) i souvlaki z wieprzowiny. Do tego rzecz jasna wino. Po takim obiedzie aktywność wyraźnie słabnie, więc pozostało nam już tylko wrócić do hotelu.

Piątek, 10.12.21

Dzisiaj w Pafos temperatura oscylowała wokół 21 stopni C. Całkiem przyzwoicie jak na początek zimy. Nie za gorąco i nie za chłodno. W sam raz na krajoznawczy spacer. Tym razem po  zakątkach dawnej stolicy Cypru i całkiem niedawnej (2017) Europejskiej Stolicy Kultury, czyli Pafos. Jest to czwarte pod względem wielkości miasto na Cyprze.

Autobusem linii 615 przyjeżdżamy na pętlę końcową w Kato Pafos i udajemy się na nadmorską promenadę. Tu najpierw rzuca się nam w oczy maskotka restauracji „Pelican”, czyli jak najbardziej żywy i prawdziwy różowy pelikan. Spaceruje dostojnie między stolikami lub leży na podłodze, zupełnie ignorując turystów. Od czasu do czasu łypnie tylko okiem, gdy ktoś ciekawski podchodzi zbyt blisko. Po przeciwnej stronie rozciąga się port, w którym cumuje kilkadziesiąt mniejszych i większych jachtów. A propos, na pobliskim parkingu znajdujemy przyczepkę, na której leżakuje mały jacht o swojskiej nazwie „Gdynia”. Dalej na cyplu, po lewej stronie od Parku Archeologicznego, znajduje się zamek, którego początki sięgają XIII wieku. Nie widać wielu zwiedzających, bo jest przecież po sezonie. Pustkami świecą też liczne restauracje przy promenadzie. Nieliczni turyści rozmawiają przeważnie po rosyjsku lub po polsku. O dziwo, praktycznie nie słychać angielskiego, choć jest to ulubiona destynacja Brytyjczyków.

Nieopodal zamku znajduje się niewielka skała z rzeźbą przedstawiającą kobietę. Nazwa nie jest wyszukana: „Kobieta na skale”. Podobnie rzecz ma się z oddaloną o kilkaset metrów rzeźbą ukazującą chłopca trzymającego za plecami rybę: „Mały Rybak”.

Z  Kato Pafos wspinamy się na górny taras miasta zwany Ktima Pafos. Po drodze mijamy między innymi cerkiew Panagia Theoskepasti (zamknięta) oraz kościół Agioi Anargyroi. Na niewielkiej starówce natykamy się na ogromną, ale niestety sztuczną choinkę. Po krótkim odpoczynku schodzimy do Grobowców Królewskich.

Mówiąc o Cyprze nie można nie wspomnieć o kotach. Jest ich tu mnóstwo i cieszą się dużym szacunkiem. Ponoć niegdyś sprowadzono je tu po to, żeby walczyły z plagą węży. Te ostatnie nadal tu występują, ale póki co nie miałem (nie)przyjemności spotkać ani jednego.

Sobota, 11.12.21

W przededniu zakończenia  68 podróży zagranicznej i odwiedzania sześćdziesiątego z kolei kraju wybrałem się na dłuższy spacer poza utartymi szlakami turystycznymi. Moim celem były Wanny Adonisa (Adonis Baths). Szedłem trochę na wyczucie, a trochę przy pomocy map Google. Najpierw, po zejściu z trasy szybkiego ruchu, maszerowałem polną drogą wśród plantacji bananów, oliwek, cytryn i pomarańczy. Droga wiodła zakosami pod górę. Słoneczko grzało, ptaszki śpiewały, więc maszerowało się przyjemnie. Do czasu! Gdzieś na szóstym kilometrze polna droga zamieniła się w wąską ścieżkę obrośniętą gęsto kolczastymi krzewami. Potem doszły przeprawy przez grząskie strumyki, a wreszcie przeciskanie się wśród skalnego rumowiska powstałego po obsunięciu się sporego fragmentu zbocza. Nie było to dla mnie zbyt uciążliwe, ale obawiałem się, że w wysokich trawach mogę natknąć się na węże lub żmije. Na nogach miałem tylko sandały, więc ewentualny bliski kontakt z jakimś gadem mógłby zakończyć się dla mnie niekoniecznie wesoło. Na wszelki wypadek sporo hałasowałem, żeby uprzedzić o swoim zbliżaniu się.

Po przeszło dziewięciu kilometrach marszu dotarłem do celu. Tu czekała mnie niezbyt miła niespodzianka. Wejście na teren mini muzeum i pod sam wodospad z niewielkim choć urokliwym oczkiem wodnym kosztowało aż 9 euro.  Nie mogłem jednak  po tak forsownym marszu zrezygnować z obejrzenia miejsca, gdzie według mitologii przystojny Adonis oddawał się miłosnym igraszkom z Afrodytą. Zapłaciłem więc za bilet i wszedłem do wspomnianego muzeum (było tam trochę starych mebli, kamienie młyńskie oraz zdjęcia odwiedzających to miejsce, m.in. Ernesta Che Guevary), a potem po kamiennych schodkach zszedłem na poziom wody. Porobiłem zdjęcia wodospadu z przechylonego nad jeziorkiem drzewa, potem rzuciłem okiem na rzeźby (Adonis w uścisku z Afrodytą, Zeus i sama naga Afrodyta) i ruszyłem w drogę powrotną. Tym razem wybrałem trasę, którą przyjeżdżają tu samochody od strony Coral Bay. Łącznie przeszedłem prawie 19 kilometrów.

Przez tydzień pobytu poznałem zaledwie niewielki wycinek Cypru. Wyspa jest co prawdą trzecią co do wielkości na Morzu Śródziemnym, ale jej powierzchnia – z naszej perspektywy – nie jest oszałamiająca. Zaledwie  9251 km kw., czyli ponad 33 razy mniej od powierzchni Polski. Ot, takie województwo opolskie, a i to niecałe… Mimo to Cypr jest bardzo atrakcyjną destynacją, choćby ze względu na różnorodne ukształtowanie terenu i łagodny klimat. Doceniają to turyści z wielu krajów, a zwłaszcza z Rosji i Wielkiej Brytanii. Ostatnio widuje się tu jednak także wielu Polaków.













































































 

Esencja Cejlonu

  Poniedziałek, 05.02.24 W niedzielę czwartego lutego wylatujemy z Okęcia zgodnie z planem, czyli o 15.05.   Boeing 347,   należący do...

Posty