Migawki z otwarcia Galerii Metropolia



Bukszpan - super promocja :)
Eksponat z Muzeum Volkswagena

Godzinę przed południem nastąpiło dzisiaj otwarcie Galerii Metropolia we Wrzeszczu. Zaszedłem tam kwadrans później. Sklepy niespecjalnie mnie interesowały, gdyż we wszystkich tego rodzaju obiektach są one podobne do siebie. Bardziej ciekaw byłem imprez towarzyszących, a tych było sporo. Na pewno warto wspomnieć o wystawie Muzeum Volkswagena, które na co dzień można oglądać w Pępowie koło Żukowa. Dla interesujących się militariami atrakcją na pewno była wystawa Muzeum Techniki Wojskowej "Gryf". To ostatnie funkcjonuje w Dąbrówce niedaleko Wejherowa. Dla młodzieży zaś przewidziano wiele występów artystycznych. Podczas mojego pobytu występowały Young Stars, ale na popołudnie zapowiedziana była Margaret.

Eksponat z Muzeum Techniki Wojskowej
Na portalu Trojmiasto.pl napisano: Co ciekawe w Metropolii znajdą się tylko trzy takie same marki, jak w sąsiedniej Galerii Bałtyckiej - Apart, Burger King i Pizza Hut. Nie jest to ścisła informacja, bo np. Monnari znajduje się w obu galeriach. Ciekawie reklamowała się księgarnia Bukszpan, która oferowała zniżki aż do 300%...





Young Stars


Media Expert - kolejka za sprzętem AGD

Galeria Metropolia
 P. S. W kolejnym dniu celebrowania otwarcia Metropolii zabawę prowadził "najmłodszy" konferansjer w Polsce, czyli Krzysztof Ibisz.




Polskie akcenty w Gruzji



Nie spodziewałem się, że podczas kilkunastodniowej podróży po Gruzji natknę się na tak wiele śladów obecności naszych rodaków w tym kraju. Jest ich naprawdę dużo. Podobnie zresztą jak wyrazów sympatii wyrażanych przez Gruzinów  na dźwięk słowa "Polska". Przyjazne stosunki między naszymi narodami mają długą, bo około dwustuletnią historię. W tej relacji nie będę jednak sięgał w aż tak odległe czasy...

Z pierwszym przejawem sentymentu do naszego kraju zetknąłem się w Gelati koło Kutaisi. Nasza gospodyni Maja - właścicielka gospodarstwa agroturystycznego Korena - ubierała się podczas naszych wizyt (łącznie spędziliśmy tam trzy noce) w czerwoną koszulkę z wielkim białym orłem na piersiach. W trakcie  powitalnej kolacji, podczas której lokalny zespół muzyczny w ludowych strojach zaprezentował wiązankę gruzińskich melodii z popularnym "Suliko" włącznie, Maja wzniosła toast za gruzińsko-polską przyjaźń. A propos toastów w Gruzji - są one nie tylko zdawkowym "na zdrowie" czy "no to chlup w ten głupi dziób", lecz często długimi i  interesującymi sentencjami. Osobiście najbardziej podobał mi się toast, który brzmiał tak: Oby drzewa, z których będą zrobione nasze trumny, rosły jak najdłużej".

Z innym objawem sympatii i gościnności zetknęliśmy się na... cmentarzu. W drodze ze Swanetii do Adżarii zatrzymaliśmy się, żeby zrobić zdjęcia charakterystycznych grobowców z zadaszeniem. Tu trzeba wyjaśnić, po co te dachy nad grobami, z daleka wyglądającymi jak ogrodowe altany. Otóż Gruzini mają w zwyczaju biesiadowanie przy miejscach wiecznego spoczynku swoich bliskich. Dachy chronią ich więc przed słońcem i deszczem. A jeżeli nawet sami nie biesiadują, to zostawiają przy grobach butle z winem lub czaczą (wódka z winogron), żeby zmarłym było raźniej. Ktoś z nas poprosił spotkanych na cmentarzu mężczyzn o wodę. Kiedy dowiedzieli się, że jesteśmy z Polski, przynieśli do naszego busa miskę z pokrojonymi pomidorami i ogórkami, tacę z chlebem puri, ser sulguni oraz pokaźnych rozmiarów dzban z winem. Za poczęstunek nie chcieli wziąć ani pół lari. Przyjęli jedynie czekoladę dla syna jednego z nich.

Z kolei podczas postoju w przydrożnym punkcie gastronomicznym niedaleko znanego niegdyś uzdrowiska Borjomi, natknęliśmy się na grupę mężczyzn pijących wódkę. Oni również pozytywnie zareagowali na dźwięk polskiej mowy, co wyraziło się wzniesieniem toastu i wypiciem (oczywiście do dna) za obopólne zdrowie. Podobnych przejawów życzliwości było znacznie więcej, choćby wśród sprzedawców soku z granatów (5 lari za kubek) czy handlujących przysłowiowym mydłem i powidłem na miejskich i wiejskich targowiskach. Jedni chwalili się znajomością nazw polskich miast, inni zaś przywoływali zapamiętane zapewne z programów telewizyjnych postacie takie jak Jaruzelski czy Mikulski. Ktoś wspomniał nawet o zamordowanym księdzu Popiełuszce, tytułując go pomyłkowo pastorem. Miłym akcentem było także zwieńczenie kolacji w jednej z restauracji w Tbilisi. Miejscowy zespół muzyczny po odegraniu wiązanki gruzińskich melodii zafundował nam (co prawda  tylko nagrania) takie piosenki jak: Szła dzieweczka do laseczka, Hej sokoły i nieśmiertelne Batumi zespołu Filipinki. A tak na marginesie to w Batumi trudno już znaleźć herbaciane pola. Można je spotkać dopiero w okolicy Ureki...

Co do wspomnianych na początku polskich akcentów w Gruzji, to na pewno najbardziej wyeksponowana jest postać tragicznie zmarłego prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego małżonki. Ulice ich imienia znajdują się w Batumi i w Tbilisi. Ponadto w stolicy Gruzji na jednym ze skwerów umieszczono popiersie Lecha Kaczyńskiego. Nieco mniej znany jest fakt upamiętniania tragicznej śmierci Dagny Juel, żony pisarza Stanisława Przybyszewskiego. Przypomnijmy więc, że 115 lat temu w pokoju Grand Hotelu  Dagny została zastrzelona przez swojego zazdrosnego kochanka Władysława Emeryka. On sam zresztą zaraz potem popełnił samobójstwo. Zdarzenie to upamiętnia tablica umieszczona na ścianie kamienicy, w której niegdyś mieścił się hotel. Na czarnym tle umieszczono biały napis w języku gruzińskim i angielskim: W tym budynku (byłym Grand Hotelu) norweska pisarka Dagny Juel (1867 - 1901) zmarła śmiercią tragiczną.

Przenieśmy się teraz do doliny Pankisi. Znajduje się tutaj kilka wiosek zamieszkanych przez uchodźców z Czeczenii. Są to w głównej mierze Kistowie wyznania sunnickiego.  W Dżokolo, w domu naszych gospodarzy, odbył się koncert miejscowego zespołu folklorystycznego. Wśród wykonawców była także bohaterka wydanej przed prawie dwoma laty książki Wojciecha Jagielskiego Wszystkie wojny Lary.  Lara była matką Szamila i Raszida. Obaj zostali zwerbowani przez Państwo Islamskie i obaj zginęli w Syrii. Dowiedziałem się o tym dopiero po koncercie i wtedy zrozumiałem, dlaczego Lara śpiewała tak przejmująco smutnym głosem.

Wielu Polaków z powodzeniem prowadzi działalność gospodarczą w Gruzji. Z pierwszym przypadkiem zetknąłem się na plaży w Gonio nieopodal Batumi. Szliśmy akurat ścieżką w kierunku morza. Wtem leżący w hamaku pod budą krytą blachą falistą brodaty i długowłosy młodzian odezwał się po polsku:

- Zapraszam do nas.

Bar w Gonio
Obejrzałem się zaskoczony i zobaczyłem, że w głębi tej rudery (dawny garaż) znajduje się bar. Jeden stół zrobiony był z postawionego na sztorc bębna po jakimś kablu, drugi zaś zbity z palet. Przed ladą wisiał plakat z wizerunkiem wspomnianego młodzieńca z podpisem Simon Dread. Wkrótce okazało się, że to pseudonim Szymona, który grywał wcześniej reggae w Tbilisi. Teraz zaś od dwóch lat prowadzi wspólnie z Karoliną Nyabinghi Reggae/Ethnic Bar. Serwują dania wegetariańskie i napoje. Przed wejściem napis w języku angielskim, gruzińskim i polskim: Witajcie w naszej bajce. Zamawiamy zupę. Kosztuje 6  GEL (około dziesięciu złotych). Jest smaczna i pożywna. Nie ulega wątpliwości, że ten bar, zlokalizowany przy kamienistej plaży, z dala od zgiełku dużego miasta, ma swój urok i klimat.  Patrząc nań od strony morza, widzimy w tle zielone pasmo górskie i wielki biały krzyż na szczycie jednej z gór.

Przenieśmy się teraz w pobliże granicy z Azerbejdżanem. Tutaj, prawie 80 kilometrów od Tbilisi, na zupełnym pustkowiu znajduje się miejscowość Udabno. Zamieszkują ją przesiedleńcy ze Swanetii, czyli gruzińscy górale. Za czasów Związku Radzieckiego sztucznie nawadniano ziemię, więc rosły tu arbuzy i pomidory. Po uzyskaniu niepodległości przez Gruzję przestano dbać o system irygacyjny. Ziemia zaczęła stepowieć. Przez wiele lat nic się tutaj nie działo. Przez wieś przebiega jednak szlak do zespołu górskich monastyrów Dawit Geredża. Któregoś razu trafił tu Ksawery Duś ze swoją dziewczyną Anną Gajdą. Nie wiem, które z nich pierwsze wpadło na pomysł otwarcia restauracji na pustkowiu, ale faktem jest, że trzy lata temu wspólnie otworzyli Oazis Club. Z biegiem czasu ich drogi życiowe rozeszły się, ale interes funkcjonuje i dalej się rozwija. W tej chwili oprócz restauracji turyści mogą skorzystać także z możliwości noclegu. Nieopodal postawiono bowiem pięć przylegających do siebie pudełkowych domków. W każdym z nich jest toaleta z prysznicem oraz trzy miejsca do spania (na ścianach plakaty z nazwami polskich miast). Jakby tego było mało, można zanocować w sąsiednich gospodarstwach. Właściciele Oazis Club przekonali bowiem niektórych mieszkańców Udabna do zaadaptowania domów na potrzeby agroturystyki. Ale to jeszcze nie wszystko - przy Oazis Club powstała także Art Scene Gallery, w której organizuje się wystawy i koncerty.

Oazis Club w Udabno
Jeżeli chodzi o samą restaurację, to podstawowe umeblowanie wykonane jest z drewnianych palet, podobnie jak niektóre ściany. Na jednej ze ścian powieszona jest półka pełna polskich książek. Wśród  nich jest Gruziński smak, do której wstęp napisał Marcin Meller, a jeden z rozdziałów poświęcony jest właśnie Ani i Ksaweremu. Przykładowe ceny posiłków: chaczapuri (coś w rodzaju placka z serem w środku) - 11 GEL, kubdari (też placek, ale z mięsem w środku - 14 GEL, zupy (warzywna, cebulowa, pomidorowa) - 8 GEL.

Bar Warszawa
W samym centrum Tbilisi, przy ulicy Aleksandra Puszkina, znajduje się bar Warszawa. Jego właścicielką jest wspomniana wyżej Ania Gajda. W tym miejscu pora zdradzić, że Ania była naszą przewodniczką po Gruzji. Nic zatem dziwnego, że zaprosiła nas do swojego baru i zafundowała po kieliszku swojego autorskiego drinka, czyli cytrynówkę na bazie czaczy. Bar jest niewielki, choć dwupoziomowy. W górnej części ściany wytapetowane są polskimi gazetami sprzed około trzydziestu lat. W menu polskie potrawy: śledź w oleju, serdelek, zimne nóżki, tatar, gzik i zupa. Wszystko po 5 lari. Wszelkie drinki, w tym czacza, wódka, woda, piwo i sok kosztują po dwa GEL. Dolna część to ceglana piwnica z półkolistym sklepieniem.  Można tu usiąść z plastikowym kubkiem piwa lub słoiczkiem z winem w ręku (Ania zrezygnowała z kufli i lampek, gdyż klienci zbyt często je tłukli) i posłuchać muzyki. My trafiliśmy akurat na występ artysty specjalizującego się w różnych gatunkach country. Nazywa się on Shota Adamashvili.  Całkiem nieźle mówi po polsku, bo jak sam przyznał, przez trzy lata mieszkał w naszym kraju.


Szczegółowa relacja tutaj

Dwie ukryte tragedie w cieniu (...) mediów



Dwie ukryte tragedie w cieniu atomowej apokalipsy

Przedwczoraj odbyła się w Szczecinie promocja książki Dwie ukryte tragedie w cieniu atomowej apokalipsy. Dlaczego właśnie w tym mieście? Powód jest prosty: jedna z trzech części książki (której mam zaszczyt być współautorem) opowiada o tragedii sprzed 54 lat, jaka rozegrała się na jednej z głównych ulic Szczecina. W trakcie parady wojsk Układu Warszawskiego pod gąsienicami polskiego czołgu zginęło wtedy według oficjalnych danych siedmioro dzieci. Rannych zaś zostało ponad dwadzieścia osób.

W spotkaniu odbywającym się w przeddzień kolejnej rocznicy tej przemilczanej przez lata tragedii wzięli udział m.in. współautorzy książki (dr hab. Paweł Soroka, Grażyna Gawęda - projektantka okładki, Kazimierz Rafalik i piszący te słowa), współpracownicy (Iwona Bartólewska - reżyser filmu ... i wjechał czołg, dr inż. Lech Hyb - ekspert w zakresie wypadków i katastrof lądowych i Arkadiusz Niwiński - brat jednej z ofiar. Obecni byli także świadkowie tamtych wydarzeń i członkowie rodzin niektórych ofiar, m.in. Andrzej Budzyński, Maria Gorzkowska i państwo Niwińscy.

Szczecińska tragedia wydarzyła się, jak już nadmieniałem, ponad pół wieku temu. Może właśnie dlatego dla miejscowych mediów nie była godna uwagi? Z przykrością trzeba bowiem stwierdzić, że mimo wystosowanych zaproszeń, na spotkanie poświęcone przypomnieniu tych traumatycznych wydarzeń (oprócz promocji książki odbyła się także projekcja filmu ... i wjechał czołg) nie pofatygował się żaden dziennikarz (nie licząc fotoreportera bodajże z Kuriera Szczecińskiego). Pełną relację nagrał jedynie wspomniany wyżej Andrzej Budzyński, na co dzień prezes internetowej telewizji ANB.

Dwie ukryte tragedie w cieniu atomowej apokalipsy

Wiele mówi się ostatnio o ujawnianiu i wyjaśnianiu spraw spoczywających dotychczas w  zbiorach archiwów IPN. Tak się jednak składa, że kiedy  sprawa nie dotyczy na przykład (sorry za porównanie) tzw. żołnierzy wyklętych czy rzekomej lub faktycznej agentury Bolka, to media to po prostu olewają. A szkoda, bo bez znajomości historii trudno zrozumieć współczesność. Dodam jeszcze, że do szczecińskiego Inku (Inkubator Kultury) autorzy i współpracownicy dokumentalnej pozycji Dwie ukryte tragedie w cieniu atomowej apokalipsy  przybyli na własny koszt z Gdańska, Gdyni, Kielc, Poznania i Warszawy. Miejscowym żurnalistom nie chciało się pokonać kilkuset metrów (w niektórych przypadkach) lub kilku kilometrów...
Fragmenty mojego wstępu do I części książki

Książkę można nabyć np. tutaj

Gruzja i Armenia - powrót do Kutaisi



Jezioro Sewan


We wtorek 13 września poszedłem po śniadaniu zrobić zdjęcia  usytuowanej  niedaleko katedry. Po drodze zatrzymałem się na małym ryneczku, gdzie nabyłem kilogram popularnej tutaj przyprawy, czyli swańskiej soli (20 GEL/kg).

Po wykwaterowaniu z hotelu czekaliśmy 25 minut na nowego kierowcę, z którym mieliśmy jechać do Armenii. Na imię miał Koba. Nie był tak sympatyczny jak Zura. Uprzedzę tu nieco wypadki, żeby więcej nie wracać do tego wątku. Otóż Koba, oprócz niezbyt zachęcającej powierzchowności, podpadł niektórym uczestnikom wycieczki dość brawurową jazdą. W pewnym momencie omal nie doprowadził do zderzenia czołowego, wyprzedzając na wąskiej drodze ciężarówkę. Oliwy do ognia dolał jeden z nas (nie będę już wymieniał jego imienia, bo uczestnicy wiedzą o kogo chodzi, a osobom postronnym wiedza ta do niczego nie jest potrzebna), twierdząc, że widział, jak o godzinie drugiej w nocy gospodarz przyprowadził kierowcę, cyt. "sztywnego i pomagał mu się rozbierać". Nic dziwnego, że taka wiadomość wywołała zaniepokojenie wśród wielu z nas (osobiście zachowałem spokój i dystans do całej sprawy). Na pilotkę zaczęto wywierać nacisk, aby sprawdziła stan trzeźwości Koby. Po pewnych perturbacjach udało się nabyć alkomat. Kierowca bez oporu dmuchał w urządzenie (deklarował nawet gotowość  poddania się badaniu krwi). Efekt? Zapalenie się zielonej lampki, czyli stan trzeźwości. Tu trzeba dodać, że pilotka Ania poddawała wcześniej w wątpliwość twierdzenia naszego kolegi odnośnie spożywania alkoholu przez kierowcę. Jakoś jednak nie wszyscy jej wierzyli...
Granicę z Armenią przekroczyliśmy bez problemów. Tutejsze drogi mocno nas jednak rozczarowały. Dziury i wyboje, przynajmniej w pobliżu granicy, były nawet w tunelach. Wolna jazda miała wszakże także plusy - mogliśmy bowiem podziwiać piękne krajobrazy, w tym kanion Debed.
Jako pierwszy zwiedziliśmy zespół klasztorny Hagpat. Pogoda była nieszczególna, a bryła gmachu dość mroczna. Niemniej jednak obiekt jest wpisany na listę UNESCO, podobnie jak Sanahin,  do którego pojechaliśmy nieco później. Po drodze zatrzymaliśmy się w Alawerdi. To przemysłowe miasto  leży nad rzeką Debed. Mieliśmy tutaj przejechać się kolejką linową, ale była nieczynna. Trudno też było znaleźć lokal gastronomiczny, w którym grupa mogłaby w stosunkowo krótkim czasie nieco się posilić.
Nieopodal klasztoru Sanahin spotkaliśmy dwóch młodych bacpackersów z Polski. Zwiedzali Kaukaz korzystając z marszrutek oraz autostopu. Podwieźliśmy ich do Alawerdi. Sam klasztor, podobny do wielu innych, nie wywarł na mnie szczególnego wrażenia. Zapamiętałem jednak pewien nagrobek na pobliskim cmentarzu. Na czołowej ścianie grobowca widniał portret przedstawiający cztery młode osoby (rodzina?). W tle była górska droga i samochód osobowy...
Pod wieczór dotarliśmy do Dilidżanu (po drodze staliśmy w korku spowodowanym osunięciem się skał na jezdnię). Spaliśmy w jednym z miejscowych pensjonatów.
Kolejnego dnia pojechaliśmy najpierw do pobliskiego monasteru  Goszawank (ufundowanego przez Mechitara Gosza, twórcę prawa kanonicznego i cywilnego,  pod koniec XII wieku), po czym znów wróciliśmy do Dilidżan.  Tu pilotka pobrała pieniądze z bankomatu na zapłacenie za kwatery, a my w tym czasie mieliśmy przerwę na kawę i ewentualne zwiedzanie. W miasteczku zwanym przez niektórych  Ormiańską Szwajcarią nie ma zbyt wielu atrakcji. No chyba, że za taką uznamy popiersie Lenina, rzadko dziś spotykane poza krajami dawnego ZSRR...
 

Po niespełna godzinnej jeździe dotarliśmy do Jeziora Sewan, czyli tzw. morza armeńskiego. Jest to jeden z największych na świecie akwenów wodnych ze słodką wodą położony na tej wysokości (1900 m npm.). Zajmuje pięć procent terytorium kraju. Wśród wielu występujących w nim gatunków ryb wyróżnia się pstrąg książęcy.

Świetny widok na jezioro roztacza się ze wzgórza, na którym stoi zbudowany na skale klasztor Sewanawank. W skład kompleksu wchodzą dwie cerkwie pochodzące ponoć z końca IX wieku. Niegdyś była tu wyspa, teraz jest już tylko półwysep. Mimo świetnej pogody woda na tej wysokości jest chłodna i nie zachęca do kąpieli. Zresztą jest już po sezonie.

Dwie godziny później jesteśmy już na cmentarzu pełnym chaczkarów, czyli kamiennych płyt. Umieszczone są one pionowo, a ich centralnym elementem jest krzyż. W Armenii spotkać można je nie tylko na cmentarzach, ale też na rozstajach dróg i na ścianach cerkwi.

Chaczkary
W jednym z gospodarstw zatrzymujemy się na obiad. Wśród serwowanych dań są  gołąbki, gotowany pstrąg książęcy oraz raki. Do tego oczywiście przystawki i napoje. Całość za jedyne cztery tysiące dramów, czyli około 32 złotych.

Raki
Po obiedzie ruszamy w kierunku klasztoru Norawank. W Armenii, jak widać, mamy w programie bardzo dużą ilość obiektów sakralnych. Zanim tam jednak dojedziemy, zatrzymujemy się przy punkcie widokowym, nieopodal dawnego karawanseraju. Kiedyś przebiegał bowiem tędy jedwabny szlak. Przy okazji próbujemy wódkę  z morwy oraz wino z granatów, którymi to trunkami częstują nas przydrożni handlarze.

Norawank
Monastyr Norawank zbudowano w malowniczym kanionie rzeki Amaghu. Pochodzi z początku XIII wieku. W ostatnich latach został odnowiony po zniszczeniach spowodowanych trzęsieniami ziemi.

Nocleg mamy w miejscowości Yegeghnadzor. Większość grupy śpi w domu, w którym spożywamy kolację i śniadanie (gospodynią jest nauczycielka). Ja z żoną oraz jeszcze jedno małżeństwo nocujemy w domu odległym o kilkaset metrów. Gospodarze są mili i uczynni, ale mimo starań nie udaje im się włączyć wody w łazience. Radzimy sobie więc sami, nosząc w wiaderkach wodę z kuchni.

Kolejnego dnia mieliśmy w drodze do Erywania zatrzymać się w winnym regionie Areni. Tak przynajmniej wynikało z programu. Pilotka uznała jednak, że nie zrealizujemy tego punktu. Może obraziła się na nas po incydencie z kierowcą posądzonym o nietrzeźwość? Tego nie wiem, ale widać było, że jest mocno zdystansowana do grupy.

Przejeżdżaliśmy drogą, w pobliżu której spotykają się granice czterech państw: Armenii, Iranu, Turcji i Azerbejdżanu (eksklawa, jeżeli chodzi o to ostatnie). Wkrótce po lewej stronie zobaczyliśmy zarys legendarnego Araratu. Szczytu góry, na której miała ponoć osiąść arka Noego, nie było widać, gdyż zasłaniały go chmury.

Ararat
Na niewielkim wzgórzu oddzielonym od Araratu (obecnie góra znajduje się po tureckiej stronie granicy) rozległą równiną, znajduje się klasztor Chor Wirap (Głęboka Studnia). Historia klasztoru związana jest z legendą o św. Grzegorzu Oświecicielu.

Zwiedzanie Erywania zaczynamy od Instytutu Piśmiennictwa Matenadaran (nie wchodziłem do wnętrza). Następnie w niewielkiej restauracyjce Jazzve zamawiamy obiad. Czekamy na realizację zamówienia około godziny, bo jak się okazuje, na zapleczu jest tylko jeden kucharz. Zupa solianka z grzankami kosztuje 2300 a duży naleśnik z mięsem w środku 2700 dramów.

Tego dnia odwiedzamy jeszcze dwie świątynie: klasztor Geghard i antyczne Garni.  To ostatnie już prawie o zmroku. Na nocleg przybywamy do hotelu Capital (w ciągu całego pobytu w Gruzji i Armenii tylko trzy razy spędzaliśmy noce w hotelach).

Geghard
Garni
Wieczorem w jednym z pokoi organizujemy małą imprezkę z okazji urodzin Ryśka. Nie uczestniczy w niej pilotka i dwie inne osoby.

Erywań
W piątek 16 września zwiedzamy stolicę Armenii. Najpierw spacerujemy po centrum, wspinamy się na okazałe schody przy kaskadach, przechodzimy obok opery i rządowych obiektów, po czym zagłębiamy się w rzędy straganów na targu staroci. Przy okazji fotografujemy rezerwistów dumnie wypinających piersi z orderami. Potem przychodzi czas na muzea. Pierwsze poświęcone jest znanemu reżyserowi Siergiejowi Paradżanowowi. Drugie zaś upamiętnia ludobójstwo Ormian w latach 1915-1917. W wyniku tureckich represji zginęło wtedy około półtora miliona osób. Na terenie Muzeum Cicernakaberd znajduje się niewielki lasek z drzewkami o różnej wysokości. Na przestrzeni kilkunastu ostatnich lat sadzili je światowi przywódcy, którzy odwiedzali to miejsce (Aleksander Kwaśniewski w 2001 roku).

Drzewko Aleksandra Kwaśniewskiego
Z muzeum ludobójstwa pojechaliśmy do Eczmiadzynu. To taki ormiański odpowiednik Watykanu. Znajduje się tu siedziba katolikosa, czyli zwierzchnika kościoła ormiańskiego. W muzeum z relikwiami jest tu podobno fragment arki.

Eczmiadzyn
Po południu wyjechaliśmy w stronę Gruzji. Na granicy musieliśmy wyjąć bagaże z busa i przepuścić je przez skaner. Nie było to zbyt przyjemne, bo zaczął padać deszcz i trzeba było iść przez błoto. Po gruzińskiej stronie przez wiele kilometrów jechaliśmy drogą tak naszpikowaną dziurami, że kierowca musiał nieźle się gimnastykować, żeby nie oberwać zawieszenia.

Wardzia
Na noc zatrzymaliśmy się w kamiennym guesthousie w Tmogvi. Ania po raz kolejny chciała nam wcisnąć Ryśka do pokoju. Moja żona stanowczo się jednak przeciwstawiła. Po kolacji gospodarz zawiózł nas do pobliskich gorących wód siarkowych. W większości skorzystaliśmy z możliwości kąpieli.

Po śniadaniu (w jego skład wchodziła między innymi kasza ze zsiadłym mlekiem) pojechaliśmy do pobliskiej Wardzi. Zwiedziliśmy tu pozostałości skalnego miasta  i ruszyliśmy w drogę do Kutaisi. Zanim jednak dojechaliśmy do miasta, w którym zaczęła się nasza przygoda, odwiedziliśmy jeszcze znane niegdyś uzdrowisko Borjomi. Potem, na postoju przy niewielkim lasku, mieliśmy możliwość zobaczenia całego procesu wypieku chleba w okrągłym piecu tone.

Borjomi
Piec tone
Tuż przed Kutaisi zatrzymaliśmy się, żeby poznać właściciela Barentsa. Roman Stanek przyjechał tu bowiem w charakterze obserwatora wyborów, które mają odbyć się 8 października. Na pierwszy rzut oka miły gość...

Anna Gajda i Roman Stanek
Podczas pożegnalnej kolacji wznieśliśmy wiele toastów. Nie wiem czy wszystkie były szczere, bo na lotnisku zauważyłem, że nie każdy pożegnał się z pilotką. Jeżeli o mnie chodzi, to uważam, iż mimo paru drobnych potknięć, wywiązała się swojej roli w stopniu zadowalającym. Inna sprawa, że jeszcze nie narodził się taki, który by wszystkich zadowolił. Mam nadzieję, że do tej pory wszyscy zapomnieli już o animozjach i skupiają się na wspominaniu wspaniałych widoków, gościnnych gospodarzy i wielu miłych akcentów podczas imprez integracyjnych.
Poprzednie części:
 http://ireneuszgebski.blogspot.com/2016/09/gruzja-kutaisi-i-swanetia.html


 Gruzja - Batumi i Kazbek

Gruzja - Od Ananuri po Tbilisi










Esencja Cejlonu

  Poniedziałek, 05.02.24 W niedzielę czwartego lutego wylatujemy z Okęcia zgodnie z planem, czyli o 15.05.   Boeing 347,   należący do...

Posty