Uwaga na fałszywe maile



Otrzymałem wczoraj maila o treści:



Data: 17.02.2016 r.



Dostęp do Twojego konta iPKO został zablokowany!



W trosce o bezpieczeństwo naszych klientów zablokowaliśmy konto w systemie iPKO, powodem jest nieautoryzowany dostęp do konta.
W celu odzyskania dostępu prosimy o weryfikację właściciela rachunku, logując się na:



www.ipko.pl
Serdecznie pozdrawiamy,
Zespół PKO Bank Polski



W przypadku jakichkolwiek pytań prosimy o kontakt z Infolinia 801 307 307



Ten e-mail został wygenerowany automatycznie. Prosimy na niego nie odpowiadać. Powszechna Kasa Oszczędności Bank Polski Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie przy ul. Puławskiej 15, 02-515 Warszawa, zarejestrowana w Sądzie Rejonowym dla m.st. Warszawy w Warszawie, XIII Wydział Gospodarczy Krajowego Rejestru Sądowego pod nr KRS 0000026438; NIP: 525-000-77-38 REGON: 016298263; kapitał zakładowy (kapitał wpłacony) 1 250 000 000 zł.



Nie wzbudził on mojego zaufania. Najpierw zalogowałem się więc na swoje konto. Nie było z tym żadnych problemów. Miałem więc pewność, że mail jest dziełem oszustów. Mimo to, w celach eksperymentalnych,  kliknąłem w podany link (www.ipko.pl). Otwarciu strony zapobiegł jednak mój program antywirusowy, który wyświetlił komunikat, którego screen tu zamieszczam. Może się  jednak zdarzyć, że komuś strona się otworzy bez ostrzeżenia lub też zostanie ono zignorowane. Jeżeli potem ten ktoś poda swój login i hasło, to może być pewny, że wkrótce pożegna się  ze swoimi pieniędzmi zgromadzonymi na danym rachunku. A zatem apeluję o zachowanie czujności.

Nie tylko Taj Mahal



Fatephur Sikrit

Droga do Agry raczej monotonna. Teren płaski, dużo zielonych pól. Na poboczach suszą się ułożone w kunsztowne piramidy krowie placki. Na postoju w   Rajputana Midway samosa kosztuje 230 rupii. Jest tu też spory sklep z pamiątkami, ale większość z nas zaopatrzyła się w nie  już wcześniej.



Po południu dojeżdżamy do Fatephur Sikri. Znajdują się tutaj pozostałości miasta z 1569 roku. Wybudował je mogolski cesarz Akbar. Miasto jednak istniało krótko. Nie wiadomo do końca, co spowodowało jego wyludnienie. Mówi się o braku wody, o koczowniczym trybie życia jego mieszkańców i o wojnie. Po części pewnie każdy z tych czynników odegrał swoją rolę i w konsekwencji miasto zaczęto określać jako wymarłe. Jednakże olbrzymi kompleks pałacowy zachował się w dobrym stanie do  chwili obecnej. Można zatem obejrzeć m.in. dziedziniec audiencji publicznych, pawilon tureckiej sułtanki czy Pałac Jodhabai.


Fatephur Sikrit

Z parkingu do kompleksu pałacowego i z powrotem jedziemy małymi busami. To jedyne chwile względnego spokoju podczas pobytu w Fatephur Sikri. Na otwartej przestrzeni otaczają nas bowiem natychmiast prawdziwe hordy handlarzy i żebraków. Podobno są oni zorganizowani w formie gangu. Prawdę mówiąc, w żadnym innym ze zwiedzanych miejsc nie widziałem takiej natarczywości.


Nocna impreza

 

Wieczorem docieramy do hotelu Utkarsh Vilas w Agrze. Nie ma tu darmowego internetu. Za godzinę korzystania z sieci trzeba zapłacić 100 rupii. Otrzymujemy pokój na trzecim piętrze. Z sąsiedniej posesji dobiegają dźwięki muzyki. Zaciekawiony wyglądam przez okno i widzę duży plac z kolorowymi namiotami, równie barwną sceną i rzędem stołów z różnorodnymi potrawami. Po placu kręci się kilkaset osób.  Jedzą, tańczą i rozmawiają. Z początku sądziłem, że to jakieś wesele, ale nigdzie nie było widać pary młodej. Najprawdopodobniej było to więc jakieś spotkanie integracyjne. Na szczęście po godzinie 22 impreza się skończyła i było cicho. W samą porę, bo następnego dnia mieliśmy wstawać o szóstej.


Brama Taj Mahal

Z hotelu wyjechaliśmy o 6.30, jeszcze przed śniadaniem. Cel? Jeden z siedmiu cudów świata, czyli Taj Mahal. Autokar nie mógł dojechać na samo miejsce, gdyż wokół marmurowego grobowca ustanowiono strefę ochronną i pojazdy spalinowe nie mogą się w niej poruszać. Do celu mieliśmy  dojechać meleksami, ale oczekiwanie na nie było zbyt długie, więc poszliśmy pieszo. Do bramy Taj Mahal nie było zresztą daleko. Raptem 10 minut dobrego marszu. Potem jeszcze tylko 20 minut oczekiwania w kolejce do kontroli osobistej i już mogliśmy wejść przez olbrzymią bramę, spod której rozpościerał się widok na wyłaniającą się spod porannych mgieł znad rzeki Jamuny ogromną kopułę i cztery minarety świątyni miłości. Właśnie! Czy Szahdżahan rzeczywiście wybudował to mauzoleum jedynie dla upamiętnienia przedwcześnie zmarłej żony, czy też jest to hołd złożony Allahowi? Tu zdania są podzielone. Nie ulega jednak wątpliwości, że powstał piękny obiekt. Jego budowa trwała 22 lata, a zatrudnienie znalazło ponad 20 tysięcy pracowników.


Taj Mahal

Nakładamy ochraniacze na buty i zaczynamy systematyczne zwiedzanie tego arcydzieła architektonicznego Indii. Marmur pokrywający obiekt nie jest tak biały jak na niektórych fotografiach. Przez lata zmieniał bowiem swoją  barwę pod wpływem czynników atmosferycznych, a szczególnie wskutek zanieczyszczenia powietrza. W środku nie wolno robić zdjęć.



Przed wejściem oczekują na nas kolorowe dwukołowe dorożki. Wracamy jednak pieszo na parking, po czym jedziemy do hotelu na spóźnione śniadanie.


Czerwony Fort

Następnym punktem programu jest Czerwony Fort. Leży on na prawym brzegu Jamuny. Jego budowę zainicjował Akbar, który przeniósł stolicę Indii do Agry. Tworzenie kompleksów fortecznych i pałacowych trwało wiele lat. Prace przy rozbudowie fortu kontynuował też Szahdżahan. Ironia losu sprawiła, że został tam później uwięziony przez swego syna a zarazem następcę. W zamknięciu przebywał przez osiem lat, aż do śmierci. Na pocieszenie mógł oglądać przez okno dzieło swojego życia, czyli Taj Mahal. Obecnie obiekt ten jest ledwo widoczny za warstwą smogu.



Czerwony Fort otaczają dobrze zachowane mury; wysokie na 20 metrów o łącznej długości 2,5 km. Wewnątrz znajduje się wiele budowli i ogrodów.


Agra

W Agrze byliśmy także na jednej z ulic, gdzie zlokalizowane jest coś  w rodzaju bazaru. Stoiska z owocami i warzywami stoją obok zatłoczonej jezdni, oddzielone od niej szerokim na metr rynsztokiem. Ułożone nad nim w odstępie kilku metrów kamienne płyty pozwalają na przejście suchą nogą. Za stoiskami rozciąga się długi rząd parterowych sklepików. W jednym z nich nabywamy olej kokosowy, w innym zaś wyjątkowo mocne papierosy ze zwiniętych liści tytoniu. Nie są one paczkowane, lecz zawinięte w papierowe tutki po 10 sztuk w jednej.


Żebrzące dzieci w Agrze

W drodze do autokaru, jak w każdym z odwiedzanych miejsc, oganiamy się przed grupami żebrzących dzieci i przygodnymi handlarzami. Jeżeli ktoś zdecydował się dać datek jakiemuś dziecku, to już po chwili był otoczony przez tłum innych, które również oczekiwały na jałmużnę, wyciągając ręce i szarpiąc za ubranie potencjalnego darczyńcę.



Wczesnym popołudniem wyruszamy w drogę do Delhi. Do hotelu Africa Avenue docieramy o godzinie 19., przejeżdżając uprzednio  przez niesamowicie zakorkowane ulice. Tym samym zamykamy trójkąt Delhi - Jaipur - Agra - Delhi. Jeszcze tylko kolacja, kąpiel, krótki odpoczynek i już jedziemy na lotnisko.

Poprzednie części relacji:

Delhi w pigułce 

Słonie, byki i małpy








Agra

Agra


Droga do Delhi
Taj Mahal

Dodaj napis

 

Słonie, byki i małpy



Słoń w Amber Fort

Z Delhi do Jaipuru jest około 270 km. Trasa prowadzi pośród zielonych pól rzepaku. Od czasu do czasu widać jakąś wioskę lub małą cegielnię. Droga jest niezłej jakości, choć mocno zatłoczona. Przy bramkach na autostradzie pełno handlarzy pamiątek. Pomocnik naszego kierowcy też handluje w autokarze. Można u niego nabyć np. piwo za 150 rupii lub puszkę coli za 50. Nie jest to drogo, zważywszy na fakt, że po drodze i tak nie widać żadnych sklepów. Wodę otrzymujemy gratis. Podobnie zresztą jest w pokojach hotelowych.



Mniej więcej w połowie drogi zatrzymujemy się na posiłek w Muskan Midway. Przeżywam tu małą przygodę z rachunkiem. Po zamówieniu dwóch porcji samosy przygotowany byłem na zapłacenie 440 rupii. Tymczasem kelner przyniósł rachunek opiewający na 740 rupii. Potem okazało się, że doliczył mi za piwo, które wypił sąsiad od stolika.



Po południu dojechaliśmy do Jaipuru. Tu zobaczyliśmy o wiele więcej krów na ulicach niż w rejonie Delhi. Niektóre poruszały się poboczem, inne zaś bezceremonialnie przechodziły tuż przed maską autokaru. Tradycyjnie już - jak na wielu tego typu wycieczkach w innych krajach - zawieziono nas do warsztatu, gdzie mogliśmy obejrzeć technikę barwienia tkanin i ręcznego wyrobu dywanów. Była to oczywiście tylko demonstracja, gdyż prawdziwe wyroby wytwarzane były gdzie indziej. W tym miejscu był natomiast punkt sprzedaży dywanów. Zanim jednak zaproponowano nam ich kupno, trochę nas zmiękczono przy pomocy rumu i samosy. Dopiero po konsumpcji zaprezentowano nam pełną ofertę. Dywany były ładne, ale cholernie drogie. Najmniejszy z podobizną słonia we wzorze kosztował 150 dolarów. Co, tanio? Niekoniecznie, jeżeli uwzględnimy rozmiar dywanika oscylujący wokół 120 x 60 cm. Te większe kosztowały po kilka tysięcy USD. Obok znajdował się sklep z tkaninami. Można tu było nabyć sari, szale, a nawet zamówić garnitur.



Do hotelu Lords Plaza dotarliśmy o zmroku. Podobnie jak ten w Delhi wzorowany był na angielskich standardach (grube drzwi do łazienki, gniazdka z trzema dziurkami i zainstalowanym wyłącznikiem prądu). Było tu jednak coś, z czym jeszcze się nie zetknąłem, a mianowicie szklana ściana między sypialnią a łazienką. Bardziej wstydliwych i pruderyjnych uspokajam, że dla zachowania intymności można było skorzystać z zamontowanej rolety. Po odebraniu kodu z recepcji w pokoju można było korzystać z darmowego Wi-Fi.


Widok z Fortu Amber

Zaraz po śniadaniu wyruszyliśmy na zwiedzanie Amber Fortu. W jego pobliże podjechaliśmy autokarem. Na jego dziedziniec mieliśmy wjechać na słoniach. Ta niewątpliwa atrakcja poprzedzona była przedzieraniem się przez szpaler handlarzy pamiątek. Kiedy już wreszcie usadowiliśmy się na grzbietach tych ogromnych ssaków (dwóch pasażerów i poganiacz na jednym), rozpoczęła się jazda (wędrówka?) pod górę. Tuż przed zejściem poganiacz zażądał 100 rupii, mimo iż przejazd był już opłacony, a fundusz "napiwkowy" był w gestii pilota. Dałem mu 50 rupii na odczepnego.


Małpy w Fort Amber

Fort Amber w obecnym kształcie istnieje od końca XVI wieku, ale  samo Amber już w 1037 roku było stolicą radźputów. Dookoła fortu rozciąga się czternastokilometrowy mur. Forteca usytuowana jest na dogodnym do obrony wzgórzu. Uwagę zwracają stada małp skaczących po blankach. Warto tu też obejrzeć Bramę Genesi i zdobiony tysiącami kawałków luster Shis Mahal.



Z fortu zjechaliśmy na dół jeepami, oganiając się uprzednio przed handlarzami. Jeden z nich oferował mi zrobione przez siebie zdjęcia przedstawiające mnie i moją żonę podczas jazdy na słoniu. Chciał za nie 700 rupii. Ja zaś uparłem się i cały czas powtarzałem, że dam 200. Ustąpił dopiero wtedy, gdyż już wsiadałem do auta.


Pałac na wodzie

Zatrzymaliśmy się nad brzegiem jeziora Man Sagar. Na jego środku znajduje się Jal Mahal (Pałac na Wodzie). Na bulwarze miejscowe dzieciaki pokazywały nam magiczne sztuczki, oczywiście nie za darmo.


Jantar Mantar

Kolejnym punktem zwiedzania Jaipuru (zwanego różowym miastem) były kamienne przyrządy astronomiczne (znaki zodiaku, zegar słoneczny i tp.) w Jantar Mantar. Akurat było południe i z nieba lał się żar. Aż strach pomyśleć, jak gorąco musi tu być latem, skoro już zimą można się opalać. Stąd udaliśmy się do pobliskiego Pałacu Miejskiego, będącego siedzibą Radży Jaipuru. Obejrzeliśmy zbrojownię (zakaz robienia zdjęć) oraz wystawę tekstyliów (obok był sklepik). Ciekawostką są stojące niedaleko dwa srebrne dzbany (silver jar). Waga każdego z nich wynosi 345 kg a pojemność 4091 litrów. Te ogromne dzbany napełnione wodą zabrał ze sobą w podróż do Anglii Maharaja Sawai Madho Singh II w 1902 roku. Jechał tam z okazji koronacji Edwarda VII. Miał fantazję...


Zaklinacz węży

Po wyjściu z pałacu natknęliśmy się na zaklinacza węży. Siedział po turecku nieopodal bramy, grając na jakimś nieznanym mi instrumencie. Przed nim w koszyku siedziała kobra, która wykonywała taneczne ruchy w takt muzyki. Chętni mogli sobie zrobić z nią zdjęcie.



Jaipur znany jest też jako Miasto Klejnotów. Nic dziwnego więc, że pojechaliśmy także  do miejsca, w którym zademonstrowano nam ręczną obróbkę kamieni szlachetnych. Oczywiście był też tradycyjny w takich miejscach poczęstunek: gorąca samosa i coca cola. Potem zaś zaprowadzono nas do ogromnego sklepu z biżuterią (Jewels&Gold Palace) . Ceny też były niemałe...


Pałac Wiatrów
Centrum Jaipur

Po południu pojechaliśmy na stare miasto. Tutaj, chodząc od sklepiku do sklepiku, zawzięcie targowaliśmy się przy kupnie rozmaitych rzeczy, np. butów czy kaszmirowych szali. Jedynie w sklepie z kosmetykami Himalaya ceny były sztywne. Na ulicach różowego miasta, podobnie jak w innych miejscach, ruch jest ogromny. Przejście na drugą stronę pośród poruszających się nieustannym potokiem samochodów, rowerów, riksz, tuktuków, a także słoni, koni, krów, wielbłądów i owiec - jest prawdziwą sztuką. Do pełnego obrazu ruchu ulicznego trzeba jeszcze dodać kakofonię dźwięków. Największe chyba zagęszczenie ruchu jest w okolicy Pałacu Wiatrów (Hava Mahal).



W jednym ze sklepików zapytałem o cenę rumu Old Monk. Sprzedawca za butelkę o pojemności 0,75 litra zażądał 650 rupii. To i tak niewiele, bo np. w Agrze ta sama butelka kosztowała już 810 rupii. A najciekawsze jest to, że nasz kierowca zaopatrywał nas wcześniej w  ten sam rum w cenie zaledwie 400 rupii. A przecież za fatygę też musiał coś wziąć... A propos kierowcy, to należą mu się słowa podziwu za niezwykłe umiejętności poruszania się w gąszczu chaotycznie jeżdżących pojazdów. Bywały sytuacje, kiedy dawał sobie radę nawet wtedy, gdy trzeba było jechać pod prąd. Trzeba tu podkreślić, że pasy jazdy i kierunki to w Indiach rzecz raczej umowna. W praktyce każdy porusza się tak jak mu wygodniej. Nie wiem jakie są statystyki, ale ja w ciągu tygodnia nie widziałem żadnego wypadku.


Galta Ji
Kąpiel
Byk w Galta Ji


Kolejnego dnia wczesnym rankiem wyruszyliśmy w drogę do Agry. Wcześniej jednak zatrzymaliśmy się w odległości 10 km od Jaipuru na przełęczy  Aravalli Hills. Znajduje się tu miejsce pielgrzymkowe  Galta Ji, zwane potocznie świątynią małp. Pośród wzgórz zbudowano tu kompleks świątyń poświęconych bogom hinduskim oraz święte baseny, w których wierni dokonują ablucji. Nazwa wywodzi się od żyjącego tu przed 2 500 laty mistyka i mędrca Pana Galta. Przy wejściu do świątyni otrzymujemy, a właściwie zawiązują nam na nadgarstkach prawych dłoni, kolorowe sznurki. Potem malują nam na czołach czerwoną farbą tzw. trzecie oko. Za tę przysługę trzeba zapłacić 100 rupii. Teren Monkey Temple zamieszkują duże stada makaków rezus. Powodzi im się tutaj dobrze, gdyż są dokarmiane nie tylko przez miejscowych, ale też przez turystów.  Nie brak tu również pawi i krów, a zwłaszcza dorodnych byków. Abstrahując od religijnych aspektów miejsce to jest bardzo urokliwe i warte odwiedzenia.







 Poprzednia część relacji z Indii

Następna część relacji




 

Esencja Cejlonu

  Poniedziałek, 05.02.24 W niedzielę czwartego lutego wylatujemy z Okęcia zgodnie z planem, czyli o 15.05.   Boeing 347,   należący do...

Posty