Rowerowy potop



Rowerowy potop - pamiątkowa koszulka

Dzisiaj kilka zdań o trzeciej we wrześniu i zarazem ostatniej w tym roku edycji "Rowerowego Potopu". O udziale w tej imprezie myślałem już od kilku miesięcy, ale nie miałem kompletnej ekipy. Dla niezorientowanych wyjaśniam, że warunkiem nabycia biletu na prom "Stena Line" w promocyjnej cenie (169 zł rejs w obie strony) była rezerwacja czteroosobowej kabiny.  Na szczęście natknąłem się przypadkiem na ogłoszenie Patryka (poznałem go podczas XII Gdańskiej Pielgrzymki Rowerowej  do Częstochowy), który poszukiwał czwartej osoby do załogi.


Monika i Patryk

W niedzielę 28 września późnym popołudniem spakowałem plecak i udałem się na terminal promowy w Gdyni.  W okolicy estakady Kwiatkowskiego trochę pobłądziłem. Dotychczas jeździłem bowiem do Szwecji wyłącznie samochodem, więc nie zwróciłem uwagi na fakt, że rowerem trzeba jechać nieco inną drogą. Tak czy owak, po złamaniu wielu przepisów, m.in. przejście przez tory kolejowe, dotarłem na terminal sporo przed czasem. Na miejscu był już Patryk, a wkrótce dojechała Monika. Jedynie Kamil pozwolił na siebie czekać niemal do ostatniej chwili. Przeszliśmy więc przez odprawę biletową bez niego (jego bilet zostawiliśmy w okienku) i podjechaliśmy do namiotu AZS (główny organizator imprezy), gdzie po złożeniu podpisanych wcześniej oświadczeń o akceptacji regulaminu pobraliśmy okolicznościowe koszulki, peleryny i mapki z trasami wycieczek.

Kilkanaście minut później wjechaliśmy na pokład "Stena Spirit". Rowery przymocowaliśmy do burt promu i weszliśmy na pokład siódmy, gdzie znajdowała się nasza kabina. Niestety, tutaj musieliśmy trochę poczekać, gdyż personel sprzątający nie zdążył przygotować wszystkich kabin. Trudno się zresztą temu dziwić, gdyż samych tylko uczestników "Rowerowego Potopu" było 515. Do tego były jeszcze wycieczki autokarowe i wielu turystów indywidualnych. Ciekawostką jest fakt, że matką chrzestną tego dużego promu jest Anna Przybylska.

Gimnastyka na pokładzie
Po zaokrętowaniu przyszedł czas na relaks i integrację. Jedni z nas zwiedzali prom i uprawiali gimnastykę na górnym pokładzie, inni buszowali po sklepie, a jeszcze inni bawili się na parkiecie.

Poniedziałkowy poranek rozpoczęliśmy od  śniadania (w cenie biletu). Szwedzki stół był naprawdę obficie i różnorodnie zaopatrzony. Praktycznie nie było fizycznej możliwości, aby spróbować wszystkich potraw.

Na placu manewrowym podzieliliśmy się na sześć grup. Każdy z nas, w zależności od kondycji i chęci, mógł wybrać sobie dowolną trasę z niżej wymienionych:

Biała - 45 km plus spacer po mieście

Żółta - 45 km z rejsem statkiem (płatne dodatkowo 100 zł)
Niebieska -  60 km

Zielona - 75 km
Czerwona - 95 km
Różowa -  100 km.
Osobiście zdecydowałem się na trasę zieloną (potem się okazało, że i tak przejechałem o ponad 20 km więcej), a wraz ze mną Monika i Kamil oraz setka innych osób.
Z początku jechaliśmy w zwartej grupie, podążając za przewodnikiem. Tak było mniej więcej do wyspy Knoso, gdzie zajechaliśmy podziwiać rezerwat dębów (dwa lata temu biwakowałem w tej okolicy). Od tego miejsca grupa zaczęła się dzielić na coraz to mniejsze grupki. Po prostu każdy mógł dostosować tempo jazdy do swoich możliwości i dowolnie dysponować czasem  na zwiedzanie. Taką taktykę umożliwiało bardzo dobre oznakowanie tras (kolorowe strzałki na ścieżkach rowerowych oraz drogach asfaltowych).

Kościół w Losen

Most nad Mocklosund


Wiatrak na wyspie Sturko
Ireneusz Gębski - wyspa Tjurko
Pogoda była wyśmienita: słońce i lekka bryza od morza. Jechało się więc bardzo przyjemnie, a jeżeli coś zapierało dech w piersiach, to tylko widoki. Z Knoso wróciliśmy na główną drogę i wzdłuż trasy E22 pojechaliśmy przez Losen (urokliwy biały kościół), po czym skręciliśmy w boczną drogę wiodącą na wyspy Senoren, Sturko i Tjurko. Przed pierwszą z tych wysp przejeżdżaliśmy przez stromy most nad cieśniną Mocklosund. Na jego szczytowym punkcie zatrzymywaliśmy się (również w drodze powrotnej), żeby nasycić oczy wspaniałymi widokami i uwiecznić te ostatnie na zdjęciach. Kolejny krótki postój na wyspie Senoren, z której w całej okazałości widać most, przez który przejeżdżaliśmy. Tu zgubiłem moją mini grupkę, z którą się poruszałem (dwie Moniki i jedna Ola). Sądziłem, że pojechały one dalej, więc nacisnąłem mocno na pedały, żeby je dogonić. Nie mogłem jednak przejechać bez zatrzymania się obok drewnianego wiatraka na wyspie Sturko.  Obfotografowałem go z każdej strony i ruszyłem dalej. Przez kolejny most, tym razem znacznie mniejszy, przedostałem się na wyspę Tjurko. Zjechałem na kamieniste wybrzeże w okolicy starego kamieniołomu i czekałem na innych. Okazało się bowiem, że przyjechałem tu jako pierwszy. Po kilkunastu minutach pojawiły się następne osoby, w tym wspomniane wyżej współtowarzyszki trasy. Wraz z nimi pojechałem na przylądek Finskan, skąd rozciąga się widok na Karlskronę i twierdzę Kungsholmen.


Od tego punktu zaczęła się droga powrotna. We czwórkę jechaliśmy prawie non stop ostrym tempem, zatrzymując się tylko na krótkie chwile przy wiatraku i na moście. Do miasta wróciliśmy około piętnastej. Było więc jeszcze mnóstwo czasu do powrotu na prom. Wybraliśmy się więc w piątkę (po drodze dołączył do nas Kamil) do centrum Karlskrony. Tutaj zamierzaliśmy spróbować świetnych ponoć lodów przy Stortorget. Niestety, lodziarnia czynna była tylko do 28 września. Udaliśmy się więc do Espresso House, gdzie napiliśmy się pysznej mokki.  Tutaj też dołączył do nas Patryk, który wcześniej jechał na trasie czerwonej.
Dwie Moniki w drodze powrotnej





Na prom wróciliśmy kwadrans po siedemnastej. Zostało więc mnóstwo czasu na toaletę i odpoczynek. Wieczorem spotkaliśmy się całą grupą na krótkim podsumowaniu wycieczki. Obejrzeliśmy też pierwsze zdjęcia.



Karlskrona


Łącznie przejechałem 96 km w czasie 4 godziny 47 minut. Nie o wyniki jednak tu chodzi. "Rowerowy Potop" jest wyśmienitą imprezą rekreacyjną i integracyjną. Świadczy o tym zresztą rosnące z roku na rok zainteresowanie wyjazdami na szwedzkie trasy. Organizatorom należą się słowa uznania, co też niniejszym czynię na zakończenie tej osobistej relacji z mojego dwunastego pobytu za Bałtykiem.

Więcej zdjęć tutaj

 

 
 


 

Teraz k...a my



Tematem dnia w polskich mediach jest niewątpliwie informacja o mianowaniu Igora Ostachowicza na szóstego członka zarządu PKN Orlen. Wątpliwości budzi nie tylko fakt, że nominację na prestiżowe stanowisko zyskał on z pominięciem procedur konkursowych. Wielu znawców tematu zarzuca  mu brak odpowiednich kompetencji w zakresie przemysłu naftowego. Krytycy tej decyzji, zwłaszcza z opozycji, podnoszą fakt, iż nowy członek  zarządu Orlenu był przez szereg lat bliskim doradcą Donalda Tuska. Bez ogródek nazywają więc lukratywną synekurę współpracownika byłego premiera nepotyzmem. Coś w tym jest, bo osób z podobnym wykształceniem i doświadczeniem znalazłoby się w naszym kraju znacznie więcej. Niestety, nikt nie dał im szansy, żeby mogli zmierzyć się z Ostachowiczem w warunkach obiektywnego konkursu.
Przy okazji opinię społeczną wzburzyła informacja o zarobkach byłego sekretarza stanu na nowym stanowisku. Fakt, ponad dwa miliony złotych rocznie - to suma abstrakcyjna dla zdecydowanej większości Polaków. Wielu z nas nie ma szans na zarobienie takiej kwoty przez całe życie. Wymieniona suma nie byłaby może aż tak kontrowersyjna, gdyby chodziło o wynagrodzenie w całkowicie prywatnej firmie. Każdy przedsiębiorca ma bowiem prawo robić ze swoimi zyskami wszystko co tylko zechce. PKN Orlen jest jednak spółką w 27 procentach należącą do państwa. A zatem przeznaczanie dwunastu milionów (szacunkowo) na roczne wynagrodzenia dla prezesa, wiceprezesa i czterech członków zarządu  jest sporą przesadą, zważywszy choćby na fakt, że w ubiegłym roku firma zanotowała spadek zysku. Wyniósł on około 90 milionów na prawie 22 tysiące zatrudnionych pracowników.
Dla jasności sprawy - osobiście nie ekscytuję się przypadkiem pana Ostachowicza. Nie on pierwszy i nie ostatni. Podobne praktyki nagradzania wiernych współpracowników funkcjonują i funkcjonowały także w poprzednich rządach. Bezczelność rządzących wcale nie jest zmonopolizowana przez Platformę Obywatelską. Po prostu cały czas obowiązuje zasada TKM...

O blogowaniu z prywatnego punktu widzenia



Ireneusz Gębski książki

Blogowanie jest (myślę, że zgodzą się mną inni blogerzy) formą nałogu. Obserwujemy statystyki wejść na nasze posty, analizujemy treść komentarzy i staramy się dbać o ciągłą obecność w sieci. Często mamy złudną nadzieję, że nasze wpisy  poruszą innych i skłonią ich do zainteresowania naszymi "cudownymi myślami". Blogerów jest jednak co najmniej tyle samo, jeśli nie więcej, niż potencjalnych czytelników. Niestety, tylko nieliczni z nich mają szanse na zaistnienie w  szeroko pojętej  "społeczności internetowej". Czasami decyduje o tym przypadek (trafne skomentowanie bieżącej sytuacji politycznej, kulturalnej bądź obyczajowej),  a czasami znane nazwisko blogera bądź blogerki (np. Kasia Tusk).



Niektórzy blogerzy epatują swoich czytelników zwierzeniami stricte intymnymi, ale w tym wypadku kryją się zwykle za nickami. Mało kto chce bowiem ujawniać swoje prawdziwe dane, gdy pisze o sekretach alkowy. Inni zaś próbują wzbudzić zainteresowanie swoimi poglądami,  zwykle odbiegającymi od tak zwanej poprawności politycznej. Osobiście, od wielu lat (pierwszy blog założyłem w 2005 roku), piszę wyłącznie o tym, czego sam doświadczyłem lub dzielę się swoimi poglądami na konkretne tematy. Nie ukrywam przy tym, że blogowanie jest dla mnie swoistą formą autopromocji. Nie chodzi tu nawet o moją osobę, lecz  o moje książki, których lektura może być dla niektórych pożyteczna, dla innych nudna, a dla jeszcze innych po prostu interesująca.



A zatem - zajrzyjcie tutaj:)

Targ Śniadaniowy



Wino bez alkoholu? Trzeba było napisać kompot...

Od kilku tygodni w niedzielne poranki Skwer Piłsudskiego (róg  Grunwaldzkiej i Wojska Polskiego) w gdańskiej dzielnicy Strzyża zamienia się w wielką jadłodajnię na świeżym powietrzu. Wzdłuż głównej alejki, biegnącej w stronę ulicy Szymanowskiego, rozstawiają się liczne stragany i punkty gastronomiczne. Można tutaj nie tylko zjeść, ale też zrobić zakupy. Do wyboru mamy stoiska z regionalnym pieczywem, przetworami mlecznymi i mięsnymi, rybami, ciastami, napojami, słodyczami i przyprawami.


Chleb ładny, ale wolę sobie sam upiec :)

Targ  Śniadaniowy, bo tak nazywa się ta inicjatywa, jest - jak piszą organizatorzy - "pomysłem na zakupy i spędzanie czasu". Firma działa już w wielu miastach. W naszym



 województwie w Sopocie i Gdańsku. Oprócz konsumpcji Targ Śniadaniowy oferuje warsztaty tematyczne, zajęcia dla dzieci i szeroko pojętą promocję zdrowego trybu życia. Śniadania "na trawie" mają też, w założeniu pomysłodawców, sprzyjać rozwojowi relacji sąsiedzkich i być jednym ze sposobów spędzania weekendów w mieście.


Bonus dla aktywnych
Pomnik Józefa Piłsudskiego

Podoba mi się oczywiście ta inicjatywa. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie znalazł jakichś minusów. Mam tu na myśli zbyt wysokie - moim zdaniem - ceny. Np. opakowanie czubrycy zielonej o wadze 40 gram kosztuje tutaj 4 złote. Tymczasem ja kilka dni kupiłem  200-gramową torebkę tej przyprawy  za 4,70 zł. Dla zainteresowanych dodam, że w sklepiku przy młynie w Pruszczu Gdańskim. Podobnie wygórowana wydaje mi się cena wina bezalkoholowego - 5 zł za szklaneczkę.

Tabliczka mnożenia według JKM



Janusz Korwin Mikke znowu szybciej pisze niż myśli. A może po prostu traci pamięć? Przed dwoma tygodniami przypisał autorstwo znanego utworu Czesława Miłosza  "Który skrzywdziłeś" Zbigniewowi Herbertowi. Jak sam przyznał w mailu do mnie - była to pomyłka pamięci. Oczywiście JKM określił to wówczas bardziej erudycyjnie: Lapsus memoriae. W ostatnim numerze "Angory" przytrafił mu się innego rodzaju lapsus. Otóż  z sobie wiadomych powodów podał do publicznej wiadomości, iż 540 minut stanowi 8 godzin. Żeby nie być gołosłownym, cytuję odnośny fragment felietonu "Rządy wspaniałomyślnych": Liczymy: 8 godzin to 540 minut.



Mam nadzieję, że JKM nie będzie miał mi za złe wytykania tych błędów. Wszak fakt, iż je wyłapuję, świadczy przede wszystkim o tym, że uważnie wczytuję się w jego felietony. Nadal jednak nie mogę zrozumieć, jak tego rodzaju "kwiatki" przechodzą przez redakcyjną adiustację i korektę...

Esencja Cejlonu

  Poniedziałek, 05.02.24 W niedzielę czwartego lutego wylatujemy z Okęcia zgodnie z planem, czyli o 15.05.   Boeing 347,   należący do...

Posty