Magellanem wokół Wielkiej Brytanii - Rouen, Honfleur, Londyn, Amsterdam


Wtorek, 17.04.18

Przed ósmą wpływamy do portu Rouen na Sekwanie. Zapowiada się świetna pogoda. Do centrum stolicy Normandii jest niespełna 4 kilometry, ale mimo to Magellan zapewnił transport busami. Zaczynamy zwiedzanie od ogromnej gotyckiej katedry Notre Dame. Jej iglica ma 150 metrów wysokości. Uwielbiał ją malować Claude Monet. W okolicy żołnierze z długą bronią. Widać zagrożenie atakami terrorystycznymi we Francji nie słabnie. Potem przy punkcie informacji turystycznej W. Dąbrowski tradycyjnie już korzysta z Wi-Fi, a ja udaję się na samotny spacer. Miasto sprawia pozytywne wrażenie. Jest tu sporo drzew i kwiatów. Nie brakuje też kościołów. Oglądam po kolei kościół Eglise St-Maclou, St. Ouen i St. Marc.

Następnie idę na miejscowy cmentarz. Jak wszędzie we Francji nie widać żadnych zniczy. Nie ma też ławeczek przy grobach. Na nagrobkach oprócz kwiatów ustawiane są często różne ozdoby.

Schodzę nad brzeg Sekwany i maszeruję długim bulwarem, od czasu do czasu skręcając w którąś z uliczek lub wchodząc na kolejny most. Słońce przypieka, a ja jak zwykle bez czapki. Przypiekana łysina aż skwierczy w promieniach UV.

Po pięciu godzinach mam dość. Kupuję w Auchan piwo Grimbergen (1,65 euro puszka) i wracam na statek. Endomondo pokazuje, że przeszedłem 19 kilometrów. Jest to niewątpliwie najdłuższy dystans pokonany na nogach podczas tej podróży. Do rekordowych zalicza się zresztą również przepłynięta w ostatnim etapie ilość mil morskich - 462 (ponad 855 km).

Odpływamy kwadrans po dwudziestej. Mijamy przedmieścia Rouen. Z jednej strony Sekwany płaski teren, z drugiej zalesione wzgórza opadające stromymi, wyciosanymi w wapiennej skale klifami. Pod nimi ładne kolorowe domy, ulica i biegnące równolegle do niej tory kolejowe.

Wieczorem pożegnalny koncert Rock&Roll. Pożegnanie załogi. W teatrze kelnerzy serwują bezpłatnie szampana. Uroczy wieczór.

Środa, 18.04.18

Ostatniej nocy przepłynęliśmy zaledwie 60 mil, czyli około 111 km. Magellan zacumował na terminalu w Honfleur o trzeciej rano. Na miasto wyszedłem o dziewiątej. Odwiedziłem najpierw kościół św. Leonarda. Przeszedłem nad Vieux Bassin, w którego wodach pięknie odbijają się kamienice.

Przed drewnianym kościołem św. Katarzyny liczne stoiska z owocami, sokami i warzywami. Dużo sklepów z pamiątkami. Sam kościół  wybudowany został w XVI wieku z drewna pozyskanego z rozbitych statków. Jest to największa drewniana świątynia we Francji. W dobudowanej wolno stojącej dzwonnicy znajduje się Muzeum Sztuki Sakralnej

Honfleur to rybackie miasteczko u ujścia Sekwany, tuż obok Hawru. Charakteryzują je wąskie domy z muru pruskiego, brukowane uliczki i urokliwy stary port. Miasto ocalało w czasie wojny od bombardowań.

Nietypowa toaleta publiczna na otwartym powietrzu. W środku półokrągłe niby pisuary, na zewnątrz zaś metalowa ścianka rozpoczynająca się jakieś 40 cm nad ziemią.

Przez trzy godziny przeszedłem 9,5 km. Niewiele, ale i Honfleur małe, bo liczące niespełna 8,5 tysiąca ludności. W bocznych wąskich uliczkach uwagę zwracają wysokie na minimum 2,5 metra mury oddzielające posesje od jezdni i mikroskopijnych chodników. Te charakterystyczne i solidne ogrodzenia widziałem już w wielu francuskich miastach.

Przy powrocie na statek nieco dziwna kontrola w wykonaniu francuskich służb. Trzeba było odstawić do pojemnika aparaty plecaki, telefony, portfele i pasy, a potem przejść przez bramkę wykrywającą metal. Miałoby to sens, gdyby odłożone przedmioty przechodziły przez skaner. Nic takiego nie miało jednak miejsca.

Dzisiaj wypływamy wcześniej, bo już o 15.30. Lejkowatym ujściem Sekwany przedostajemy  się na wody Kanału La Manche. Mijamy port i miasto Hawr kończące się wysokim klifem. Pogoda świetna. Wymieniany pozdrowienia z Pawłem Krzykiem, który odbywa właśnie podróż po Afryce. Dzisiaj udał się z Sudanu do Nigru.

Czwartek, 19.04.18

O ósmej rano Magellan zawinął do portu w Tilbury. Wyokrętowała się tu większość pasażerów. My postanowiliśmy jechać do Londynu (w tym miesiącu mija równo 10 lat od mojego przejazdu przez to miasto). Do stacji kolejowej idziemy prawie dwa kilometry. Bilet powrotny do Londynu kosztuje 12,10 funta. Jedziemy 35 km przez 38 minut.

W Londynie piękna pogoda. Bezchmurne niebo i 25 stopni w cieniu. Zaczynamy zwiedzanie od Tower Bridge na Tamizie. Idziemy następnie do katedry św. Pawła, przechodzimy przez most milenijny przeznaczony tylko dla pieszych. Dochodzimy do wielkiego koła zwanego Londyńskim Okiem lub Kołem Milenijnym. Obserwujemy wolno przesuwające się gondole. Wchodzimy na most westminsterski i przedostajemy się na północną stronę Tamizy. Mijamy Westminster i Big Bena szczelnie (z wyjątkiem zegara) zasłoniętego rusztowaniami. Jego remont trwa już prawie rok, a potrwa kolejne trzy lata.

Podążamy potem skrajem St. James,s Parku do pałacu Buckingham.  Spóźniamy się pół godziny na uroczystą zmianę warty. Nie wiadomo dlaczego odbywa się ona o 11.30 zamiast równo w południe. Widzimy tylko wracające w defiladowym  szyku oddziały wojska, policji konnej i towarzyszącą im orkiestrę. Chwilę stajemy przed zwieńczonym złocistymi postaciami symbolizującymi pokój i zwycięstwo Victoria Memoriał. Następnie idziemy do pobliskiego Green Parku, gdzie robimy sobie małą przerwę na lunch. Podobnie jak setki innych turystów i miejscowych rozsiadamy się beztrosko na trawie i wyjmujemy swoje wiktuały.

Dalej maszerujemy przez klasyczne punkty Londynu, czyli ulicą Piccadilly do Piccadilly Circus, gdzie w centralnym punkcie skrzyżowania znajduje się fontanna z figurką Anterosa. Na schodkach fontanny pełno młodzieży. Dalej podążamy przez Haymarket i Pall Mall, by dotrzeć wkrótce do Galerii Narodowej i słynnego Trafalgar Square z kolumną Nelsona pośrodku. Obok jest duża fontanna, a dookoła cztery ogromne lwy wykonane z brązu. Ulicą Strand i Lutgate Hill ponownie dochodzimy do  katedry świętego Pawła. Jeszcze raz oglądamy też Tower Bridge,  tym razem z lepszym światłem do zdjęć.

O 15.11 wsiadamy w pociąg a o szesnastej jesteśmy już na statku. Nasz kolejowy bilet uprawniał bowiem, jak się okazało, także do przejazdu busem na terminal. Przeszedłem dzisiaj łącznie prawie 22 km.

W Tilbury piwo Tyskie kosztuje 1,20 funta za puszkę, a więc taniej niż w Szkocji.

W ostatni etap rejsu, do Amsterdamu, wypływamy o osiemnastej. Piękny zachód słońca. Krwawa czerwień.



Piątek, 20.04.18

O godzinie jedenastej opuszczamy kabinę. W południe spożywamy ostatni lunch, a o 13.30 po raz ostatni schodzimy z Magellana. Idziemy na dworzec kolejowy. Zostawiamy bagaże w przechowalni (koszt dobowego przechowania wynosi 10 euro) i idziemy na miasto. Wędrujemy wzdłuż kanałów, które jak zwykle pełne są łódek i barek wypełnionych turystami. Na nabrzeżach zielenią się drzewa i bujnie rozkwitają tulipany. Wkrótce dochodzimy do słynnej dzielnicy czerwonych latarni. W przeszklonych witrynach stoją panie w wyzywających strojach i takich samych pozach. Niespecjalnie atrakcyjne, czasami wręcz o odstręczającym wyglądzie. Jedna z nich pokazała mi środkowy palec, gdy taksowałem ją krytycznym wzrokiem. Dalej idziemy na plac Dam ze strzelistym monumentem pośrodku. Mijamy muzeum figur woskowych Madame Tussauds i wchodzimy na brukowany wąski deptak Kalverstraat. Jest tutaj niezwykle tłoczno i gwarno. Wokół pełno muzeów, ale tym razem czas nie pozwala na ich odwiedzenie.

Przeszliśmy sześć kilometrów (razem podczas całej wycieczki przeszedłem 131 km). A skoro już mowa o liczbach, to przepłynęliśmy 2409 mil, czyli około 4461 km w ciągu 150 godzin, płynąc ze średnią prędkością szesnastu węzłów (knotów - jak mówią fachowcy) na godzinę.
Kolejna przygoda dobiegła końca.
Poprzednie części relacji: pierwsza    druga

Wnętrze Notre Dame w Rouen

Przed Notre Dame

Kościół St. Ouen

Cmentarz w Rouen

Magellan

Kośćiół św. Leonarda

Honfleur

Honfleur

Wnętrze kościoła św. Katarzyny

kościół św. Katarzyny

Toaleta w Honfleur

Klify Hawru

Katedra św. Pawłą w Londynie



Westminster

Big Ben

Na moście westminsterskim

Victoria Memorial



Green Park

Trafalgar Square

Tower Bridge


Amsterdam

Dzielnica czerwonych latarni

Amsterdam

Londyn, Trafalgar Square

Magellanem wokół Wielkiej Brytanii - Tobermory, Greenock i Glasgow, Belfast, Cork i Cobh



Wyspa Mull

Czwartek, 12.04.18

Kolejny 19-godzinny rejs za nami. Rano po przepłynięciu prawie 600 km przez Atlantyk Magellan rzuca kotwicę w zatoczce nieopodal Tobermory na szkockiej wyspie Mull znajdującej się w archipelagu Hebrydów Wewnętrznych. Na ląd dostajemy się łodziami motorowymi (tendrami). Z daleka rzucają się w oczy kolorowe domy. Miasteczko (jedyne  zamieszkałe na wyspie) liczy  około 700 osób. Znane jest z destylarni whisky Tobermory. Tu również, podobnie jak w Lerwick, spotykamy kościół użytkowany niezgodnie z pierwotnym przeznaczeniem. Aktualnie znajduje się tam kawiarnia i galeria.

Tobermory to jeden z najpiękniejszych portów szkockich. Istnieje od końca XVIII wieku, kiedy powstał tu port rybacki. Jest tutaj przystań promowa oraz marina.

Ścieżką wijącą się wśród gęstych zarośli, kilkanaście metrów nad brzegiem zatoki, udaliśmy się do odległej o 3 km latarni morskiej. Wracaliśmy nieco wyżej położoną  ścieżynką, z której z jednej strony rozciągał się piękny widok na zatokę oraz na nasz statek, z drugiej zaś na pokryte wrzosowiskami wzgórze. Przeszliśmy przez rozległe pole golfowe i górnym tarasem poszliśmy w przeciwną stronę, czyli na południe od centrum. Naszym celem były wodospady. Dwa większe i dwa mniejsze. Wszystkie urokliwe. Powstały z niewielkich strumyków o kamienistym podłożu płynących wśród gęstych zarośli. Z leśnej ścieżki doskonale widać było zarówno lazurowe wody zatoki, jak i malowniczą panoramę całego Tobermory.

W pobliżu niższych wodospadów zaczepiła mnie mieszkanka wyspy, która przedstawiła się jako Izabel. Kiedy dowiedziała się, że jestem z Polski, pochwaliła się, iż słyszała o Warszawie i o górach... Tu się zająknęła, więc mój towarzysz podróży podpowiedział: Tatry. O, yes! - potwierdziła z zadowoleniem.

Dzień był bardzo słoneczny, toteż prawie czternastokilometrowy spacer zaliczam do wyjątkowo udanych. Poza tym wyspa Mull to miła odmiana po dość ponurych krajobrazach Orkadów i niewiele lepszych na Szetlandach. Sporo tu zieleni, choć o tej porze roku jeszcze nie w pełni widocznej. Wyspa jest górzysta i w znacznej części pokryta lasami. Reszta to wrzosowiska i trawiaste nieużytki.

Na statek wracam przed szesnastą. Zjadam spóźniony lunch, a właściwie "tea time" - jak określa się  tu posiłek serwowany między 15.30 a 16.30. Właściwy lunch można bowiem spożyć w godzinach 12.00 - 15.00.  Mówię tu wyłącznie o bistro, bo nieco inne godziny podawania posiłków obowiązują na statkowych restauracjach (Magellan posiada dwie: Waldorf i Kensington) czy w pizzerii.

Przed kolacją (dinner) łapię nieco witaminy D na pokładowymi leżaku. Niestety, ostre słońce w połączeniu z lekką bryzą rychło dają się we znaki mojej łysinie. O czapce i kremie z filtrem nie pomyślałem, bo wydawało mi się, że na tej szerokości geograficznej spotkam się raczej z chłodem.

W galerii fotografii nabywam zdjęcie,  na którym uwieczniłem się z kapitanem Ziukowem. Nie jest tanie (10 funtów), ale wypada przecież mieć jakąś pamiątkę z rejsu.

O godzinie 19.00 wypływamy w kierunku Greenock.

Piątek, 13.04.18

O godzinie 8.30 przybywamy do portu w Greenock. Wita nas szkocka muzyka (kobziarz) i paskudna pogoda. Zimno, pochmurno i deszczowo. Cóż za kontrast w zestawieniu z wczorajszą piękną aurą w Tobermory! No, ale dzieli nas już  342 kilometry od tamtego miejsca.
Pogoda pogodą, a zwiedzać trzeba. Greenock jest jakby przedprożem Glasgow. Typowo portowe szarobure miasto nad rzeką Clyde. Liczy około 45 tysięcy mieszkańców. Nie mu tu zbyt wiele do oglądania. Po krótkim spacerze w okolicy rynku i obejrzeniu kościoła zabitego dechami (dosłownie)  postanawiamy więc z W. Dąbrowskim pojechać do odległego o około 45 km Glasgow. Można tam dostać się zarówno pociągiem, jak i autobusem. Wybieramy tę ostatnią opcję. Bilet w obie strony na linię 901 lub 906 kosztuje 5,75 funta. Czas dojazdu około godziny.
Siąpiący deszcz ustaje, gdy dochodzimy do katedry św. Mungo. Zwiedzamy ją dość gruntownie, bo jest to godny uwagi przykład architektury gotyckiej. Nazwano ją na cześć legendarnego założyciela miasta. W jej dolnej części znajduje się kaplica z grobowcem św. Mungo, choć jego szczątków aktualnie tam nie ma. Obok katedry na niewielkim wzgórzu rozciąga się cmentarz z okazałymi grobowcami. Założono go w latach trzydziestych dziewiętnastego wieku na wzór paryskiego Pere Lachaise.
            Spod katedry idziemy w stronę rzeki Clyde. Mijamy park z kwitnącymi magnoliami. Po drugiej stronie Clyde widać połyskującą kopułę meczetu. W okolicy deptaka rozchodzimy się i każdy z nas kontynuuje wycieczkę według własnego uznania. Ja zachodzę jeszcze na dworzec kolejowy z obszerną halą dla podróżnych, odwiedzam Sainsbury's przy Trongate (piwo Tennents po 1,85 f za puszkę 0,5 l) oraz Lidl przy Jamaica Street (piwo Newcastle Brown Ale po 1,25 f za butelkę). Pstrykam jeszcze parę fotek i zmierzam ku dworcowi autobusowemu. Endomondo pokazuje, że przeszedłem 7,90km. Tu dodam, że po doliczeniu dwóch spacerów po Greenock mój dzisiejszy stan kilometrów w nogach wyniósł 17,5 km. Jest to zarazem najlepszy wynik podczas tej podróży.
Pogoda do końca dnia nie poprawia się.
            Wspominałem wcześniej o karcie pokładowej i o tym, że ten kawałek plastiku trzeba mieć cały czas przy sobie.  Ciekawostką jest fakt, że na mojej karcie zostałem odmłodzony aż o sześć lat. Mnie to nie przeszkadza :).
            Wieczorem koncert muzyki klasycznej w wykonaniu duetu Carmen. Na skrzypcach i pianinie zagrały ukraińskie artystki Alina i Elena.

Sobota, 14.04.18

Piątek trzynastego minął szczęśliwie i w sobotę o siódmej zacumowaliśmy w Belfaście. Po śniadaniu darmowym busem jedziemy z portu do odległego o 4 kilometry centrum. W trakcie półtoragodzinnego spaceru (5km) zwiedzamy City Hall i katedrę św. Anny. Idziemy też nad rzekę Lagan, oglądamy halę targową (St Georges Market).

O 10.30 jedziemy  busem Allen's Tours do Giant's Causeway. Koszt prawie 7 godzinnej przejażdżki 25 f. Za podobną wycieczkę Cruise Martime Voyager życzył sobie 70 funtów oferując w tej cenie lunch. Resztę otrzymuję w funtach irlandzkich, o  których istnieniu nie miałem wcześniej pojęcia. Mowa oczywiście o Irlandii Północnej, która podobnie jak Szkocja ma prawo emitować własną walutę. Płacić można nią jednak tylko na danym terytorium, a nie w całej Wielkiej Brytanii.

Jedziemy na północ wśród zielonych łąk i nielicznych wiosek. Po półtorej godzinie i przejechaniu  102 km zatrzymujemy się w Bushmill. Znajduje się tutaj destylarnia whiskey  "Old Bushmill". Po kolejnych czterech kilometrach docieramy do słynnej Grobli Olbrzyma zwanej też Drogą Olbrzymów. Jest to niezwykła formacja skalna składająca się z ciasno ułożonych kolumn bazaltowych. Podziwiamy niesamowite widoki uformowanych przez naturę tworów skalnych. Spędzamy tu półtorej godziny. W tym czasie przechodzę ponad 4 kilometry, robiąc jednocześnie mnóstwo zdjęć i krótkich ujęć filmowych.

Wśród setek turystów spotykam polskie małżeństwo z nastoletnią córką. Ta ostatnia marudzi, że trzeba dużo chodzić po klifach. Ojciec odpowiada: Przyjechaliśmy na wycieczkę, a nie żeby siedzieć na komputerze. Latorośl nie wyglądała na przekonaną.

Parę kilometrów dalej, również na wybrzeżu, znajduje się Carrick a Rede z wiszącym mostem (Rope Bridge). Za wejście trzeba wybulić 8 funtów. Dla mnie to stanowczo za drogo, więc radzę sobie inaczej... Robię zdjęcia z daleka, a na sam most nie wchodzę, bo po pierwsze - nie chce mi się stać w olbrzymiej kolejce chętnych, a po drugie - nie mamy zbyt dużo czasu. Oprócz mostu warte obejrzenia  są malownicze klify i potężne skały wyłaniające się z wód zatoki.

W pobliżu zlokalizowany jest też  Dark Hedges, czyli ciemny żywopłot składający się ze szpaleru starych drzew, które stykają się koronami nad wąską drogą. Kręcono tutaj sceny do Gry o Tron.

Bus firmy Allen's Tours podwiózł nas pod statek o siedemnastej. Przejechaliśmy dzisiaj łącznie 220 km. Na nogach natomiast przeszedłem prawie 12 km. Pogoda raczej dopisywała, choć rano niebo było zachmurzone.

Wieczorem taneczno-muzyczne show w wykonaniu statkowego zespołu.

Niedziela, 15.04.18

W związku ze zmianą trasy rejsu z programu wypadł Dublin. W zamian płyniemy do Cobh, portu w pobliżu Cork. Rano zaczęło mocno bujać, ale jakoś udało mi się ustrzec od objawów choroby morskiej.

Po śniadaniu wziąłem udział w quizie z wiedzy ogólnej. W nagrodę otrzymałem talon na dowolnie wybrany drink w którymś że statkowych barów.

Magellan zacumował przy  nabrzeżu wpół do dwunastej. Na pobliskiej stacyjce nabyłem w automacie bilet powrotny do Cork za 10 euro. Pociąg odjechał o 12.30. Do Cork jechał 25 minut.

Cork, drugie co do wielkości miasto Irlandii, leży na południowym zachodzie kraju. Niestety, dzisiejsza deszczowa aura nie zachęcała do dłuższego zwiedzania. Przeszliśmy tylko niecałe 6 kilometrów, oglądając między innymi browar Heinekena nad rzeką Lee, odwiedzając katolicką katedrę pod wezwaniem świętej Marii i św. Anny z 1808 roku i mijając parę interesujących murali.  Co ciekawe, katedra mimo niedzieli była pusta, a na deptaku mimo niepogody spore grupy ludzi.

Po powrocie przeszedłem ponad 5 kilometrów po niewielkim Cobh nad Morzem Celtyckim. Najpierw wspiąłem się po  stromych schodach na wzgórze, gdzie - jak sądziłem - stał kościół. Owszem, kiedyś była to świątynia. Teraz mieści się tutaj miejscowe muzeum, za wstęp do którego trzeba zapłacić 4 euro. Nie skorzystałem. Wolałem pójść do pobliskiej katedry św. Kolmana. Jest to obiekt stosunkowo młody jak na budowlę sakralną. Budowano go przez 47 lat (1868-1915). Katedra może pochwalić się największym w Irlandii carillonem. Miłym akcentem dla turysty z Polski jest informator w naszym języku.

Wąskie uliczki mającego status uzdrowiskowo-letniskowy Cobh rozciągają się  zakosami w górę od nabrzeża. Dominuje niska zabudowa. Kolorowe domy ściśle przylegają do siebie. Na centralnym placyku znajduje się memoriał poświęcony ofiarom statku Lusitania. Ten pasażerski liniowiec został storpedowany przez niemiecką łódź podwodną 7 maja 1915 roku. Zginęło wtedy 1198 osób. Ocalało zaledwie 764. Katastrofa miała miejsce około 18 km od Cobh (wtedy  miasto nazywało się Queenstown).  Luksusowy transatlantyk odbywał właśnie swój sto drugi rejs w niespełna ośmioletniej historii.


Odpływamy o dwudziestej. Bujanie jeszcze mocniejsze niż poprzednio. Słychać jak statek trzeszczy w szwach. Kapitan zapowiedział sześciometrowe fale. Zapowiada się więc niezły sztorm na Atlantyku.

Poniedziałek, 16.04.18

Znowu znacząca zmiana w rozkładzie rejsu. Zamiast na St. Mary,s w archipelagu Scilly płyniemy od wczorajszego wieczoru w kierunku Francji. Niestety, nie zobaczymy też wyspy Guernsey na kanale La Manche (kanał angielski według Brytyjczyków), na której szczególnie mi zależało. W zamian zaproponowano nam rejs po Sekwanie aż do Rouen. Zmiana ta spowodowana jest warunkami pogodowymi uniemożliwiającymi bezpieczne dotarcie do zaplanowanych pierwotnie miejsc.
Trudno mieć o to pretensje do organizatora, niemniej szkoda, że nie zwiedzimy  tych wysp. W ramach rekompensaty CMV zaoferowało 25 procent zniżki na któryś z następnych rejsów. Anglicy na tym mogą skorzystać, bo niemal każda wycieczka rozpoczyna się  w angielskim porcie. Mnie się to raczej nie opłaca. Tak więc znowu, jak na początku rejsu, spędzamy na morzu noc, dzień i noc.
            Do kabiny dostarczono nam rachunki za usługi z uwzględnieniem napiwków dla załogi. Te ostatnie wynoszą 7 funtów za dobę. (...).
Administracja Magellana poinformowała, że przez tydzień zjedliśmy m.in: 17500 jajek, 750 kg bekonu, prawie 4 tony ryb i blisko 5 ton mięsa i 7800 kg owoców, w tym 1700 kg ananasów. Wypiliśmy natomiast 2960 litrów mleka, 1500 litrów jogurtu i niezliczoną ilość filiżanek z pół tony kawy. Ponadto każdego dnia  do zmywarek trafiało 14 tysięcy talerzy, 8 tysięcy filiżanek i 15 tysięcy sztuk sztućców.
            Podczas rejsu w ciągu dnia można leżakować na pokładzie (o ile dopisze pogoda), wziąć udział w różnych konkursach i zabawach, posłuchać prelekcji Billa Powella o gwiazdach rocka (dzisiaj o Buddy'm Holly) lub oddawać się konsumpcji. Nie tylko jedzenia...
            Dzisiaj kolacja w strojach formalnych. Poprzednia gala przed tygodniem też była na morzu. Obsługa uprzejma, zastawa elegancka, menu urozmaicone, ale... Celebrowanie posiłku trwa aż półtorej godziny.


            Wieczorem przepływamy obok wybrzeży Normandii.
Po kolacji taneczno-muzyczny show z przebojami Glenna Millera.
O 23.00 bufet magnifique. Na stołach w długim holu ułożono wiewiórki z lodu,  różne postacie wykonane z owoców, pieczonego prosiaka, torty i misternie ułożone tartinki. Kucharze pokazali cały swój kunszt.
Poprzednia część relacji tutaj 
Następna część relacji tutaj

Tobermory

Tobermory

Takie łódeczki przewoziły nas na brzeg










Greenock

Powitanie w Greenock

Katedra św. Mungo w Glasgow

Cmentarz w Glasgow

Mural w Glasgow

Park w Glasgow

Glasgow

Belfast - City Hall

Belfast - katedra św. Anny

Belfast - wnętrze katedry św. Anny

Grobla Olbrzyma

Grobla Olbrzyma

Jak wyżej
Jak wyżej

Jak wyżęj

Jak wyżej

Jak wyżej

Rope Bridge (wiszący most)


Cork

Cork

Katedra św. Kolmana w Cobh

Cobh

Cobh


Bufet Magnifique








Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty