Rowerem po Gdańsku



Neptun na Biskupiej Górce

Po dłuższej przerwie znowu wziąłem udział w wycieczce rowerowej grupy "Zryw".  Tym razem nie jeździliśmy daleko. W planie przejażdżki było bowiem zwiedzanie Gdańska ze szczególnym uwzględnieniem bram miejskich. Spotkaliśmy się przy dworcu kolejowym, po czym ruszyliśmy w stronę Bramy Wyżynnej. Stąd zaś wjechaliśmy na Biskupią Górkę. Obiektów dawnego schroniska młodzieżowego nie mogliśmy obejrzeć od środka, gdyż obecnie są  one zajęte przez policję, a bez przepustki raczej ciężko tam się dostać. Mogliśmy natomiast popatrzeć na panoramę Gdańska oraz przyjrzeć się z bliska rzeźbie Neptuna, która wieńczy jeden z budynków (powstała przed 76 laty).

Bazylika Mariacka z Biskupiej Górki
Z Biskupiej Górki zjechaliśmy na dół. Na chwilę zatrzymaliśmy się przy Małej Zbrojowni przy placu Wałowym, a stąd podjechaliśmy do Bramy Nizinnej. Nieco trudności niektórym z naszej małej grupki (5 osób) sprawił podjazd na wierzchołek bastionu Żubr. Nie jest on zbyt wysoki, ale serpentyny prowadzące na szczyt są dość strome. Ze szczytu bastionu rozpościera się wspaniały widok na Gdańsk, zwłaszcza na Bazylikę Mariacką i ratusz.

Brama Nizinna
Nieopodal bastionu Żubr znajduje się Śluza Kamienna. Tu również stanęliśmy na chwilę. Stąd zaś pojechaliśmy przez odnowioną ulicę Łąkową (krótki postój z powodu deszczu pod daszkiem siedziby znanej firmy LPP) do Bramy Żuławskiej.

Deszcz nie był zbyt intensywny, ale co pewien czas zmuszał nas do schronienia się. Kolejny nieco wymuszony postój wypadł nieopodal Zielonej Bramy przy ul. Pończoszników. W podcieniach muzeum Strefy Historycznej Miasta Gdańska obejrzeliśmy przy okazji freski na sklepieniach.

Kolejnym celem naszej rowerowej wędrówki był Pomnik Obrońców Poczty Polskiej w Gdańsku. Stąd już niedaleko było na tereny po stoczniowe. Przejechaliśmy ścieżką rowerową nieopodal Gdańskiego Centrum Solidarności, po czym ulicą Jana z Kolna popedałowaliśmy do tablicy upamiętniającej ofiary pożaru w Hali Widowiskowej z roku 1994, który wybuchł po koncercie grupy Golden Life.



Bastion Żubr

Bazylika Mariacka i ratusz z Bastionu Żubr

Kamienna Śluza w Gdańsku

Brama Żuławska w Gdańsku


Dodaj napis


ECS w Gdańsku

Dwie ukryte tragedie w cieniu atomowej apokalipsy (fragment)



Dwie ukryte tragedie w cieniu atomowej apokalipsy
O książce "Dwie ukryte tragedie w cieniu atomowej apokalipsy"  wspominałem już kilkakrotnie w tym blogu. Dzisiaj pragnę przedstawić fragment rozmowy, którą dla potrzeb tej publikacji przeprowadziłem przed rokiem z Iwoną Bartólewską, autorką filmu dokumentalnego "i wjechał czołg"

Chciałbym porozmawiać z Panią o filmie, który zrealizowała Pani w 1996 roku   "I wjechał czołg".  Kiedy i w jakich okolicznościach dowiedziała się Pani o tej tragedii?
Przez przypadek, jak to często bywa w pracy dokumentalistów. Z jednych spraw wyłaniają się inne. Realizowałam akurat film o pani  kapitan żeglugi wielkiej Danucie Walas-Kobylińskiej. Dowiedziałam się od niej, że gdy w latach sześćdziesiątych przebywała w szpitalu, spotkała tam straszliwie okaleczoną dziewczynkę. Po pewnym czasie zaprzyjaźniły się.  Od niej oraz od lekarzy z tego szpitala dowiedziała się, że jest to jedna z ofiar tragicznego wypadku, jaki miał miejsce podczas defilady wojskowej w Szczecinie w 1962 roku. Owa dziewczynka nazywała się Krysia Has. Pani Danuta Walas-Kobylińska pokazała mi jej zdjęcia –straszliwie okaleczonego dziecka na łóżku szpitalnym. I to była pierwsza wstrząsająca informacja na ten temat.
 W którym roku to było?
Mniej więcej w połowie lat dziewięćdziesiątych, kiedy to robiłam film o pani kapitan. Zaraz po zakończeniu zdjęć zabrałam się do dokumentacji tego właśnie tematu. Zaczęłam prowadzić coś w rodzaju prywatnego śledztwa.
Tu nasuwa mi się pytanie: czy łatwo było dotrzeć do dokumentów? Czy zachowały się jakieś w ogóle?
Szukałam bardzo szerokim frontem. Założyłam, że jeśli to była defilada (chociaż wojskowi twierdzą, że był to tylko przemarsz),  - zostało to w jakiś sposób utrwalone. Szukałam informacji przede wszystkim  w prasie lokalnej. Nic w niej oczywiście nie było na temat wypadku, poza tym, że pisano o radosnym przemarszu zaprzyjaźnionych wojsk. Wertowałam także ówczesną prasę wojskową. Tu bardzo szeroko relacjonowano ćwiczenia żołnierzy państw Układu Warszawskiego oraz przemarsz przed trybuną, na której stali ówcześni oficjele. Wreszcie dotarłam do wytwórni filmów dokumentalnych "Czołówka".  W jej  archiwum był dość długi, bodajże godzinny film, poświęcony tym ćwiczeniom. Notabene, bardzo dobrze zrobiony od strony fachowej.  Jego wymowa była dostosowana do ówczesnej ideologii, zwłaszcza ostatni fragment poświęcony samemu przemarszowi wojsk czeskich, polskich i niemieckich (radzieckie oddziały nie były wtedy reprezentowane).
Kiedy już odnalazłam ten film, to zaczęłam szukać kontaktu z reżyserem, którym był Jerzy Vaulin (znacznie później człowiek ten będzie bohaterem innego mojego filmu dokumentalnego "List do syna"). Odszukałam także jednego z trzech operatorów tego filmu. Rozmowy z nimi stanowią integralną część mojego filmu. Równolegle prowadziłam poszukiwania w szpitalach, chcąc dotrzeć do lekarzy i personelu zajmującego się ofiarami tamtej tragedii. Dotarłam do dwóch chirurgów oraz kierowcy karetki pogotowia.
Czy nie miała Pani trudności z uzyskaniem dostępu do dokumentacji szpitalnej?
Nie, chcę zaznaczyć, że wszyscy byli bardzo życzliwi. W archiwum szpitalnym okazało się, że nie ma segregatora z kartami pacjentów z całego kwartału. Były wcześniejsze i późniejsze, a po tym jedynym, obejmującym okres wypadku, ślad zaginął. Nie zachowała się żadna kartoteka pacjenta.  Odnalazłam natomiast książkę z izby przyjęć. Miała ona wyrwane kartki z dwóch dni (9 i 10 października 1962 r. - przyp.- I. Gębski.). Musiało to nastąpić bardzo dawno, bo zażółcenie papieru na brzegach wyrwanych kart i na reszcie książki było takie samo.
Można założyć, że nastąpiło to zaraz po tamtych wydarzeniach...
Tak, oczywiście. Następnie sprawdzałam w archiwum Rady Narodowej (obecnie archiwum Urzędu Miasta ) w Szczecinie. Zakładałam, że znajdę tam coś na temat wypadku, bo dowiedziałam się,  że miasto finansowało pogrzeby ofiar. Tymczasem okazało się, że wśród zarchiwizowanych protokołów posiedzeń Rady Narodowej, brakuje całego półrocza. (protokoły oprawiono introligatorsko w tomy obejmujące 6 miesięcy). Skupiłam się zatem na szukaniu ofiar i ich rodzin. Zaczęłam od  cmentarzy i książek adresowych.
Niezwykle żmudna praca...
Normalna praca dokumentalisty. Część adresów była nieaktualna, ale tu pomagali dawni sąsiedzi, którzy życzliwie odnosili się do moich poszukiwań.
A jeżeli chodzi o władze miasta, to też chętnie współpracowały?
Władze miasta? Tak, nie było problemów. Odtworzyłam pełną listę osób, które zginęły...
Czyli te siedmioro dzieci?
Tam było 13 ofiar śmiertelnych. Szukałam też tych, którzy zostali okaleczeni. Kiedy już producent wykonawczy  mojego filmu, czyli Video Studio Gdańsk, wykupił prawa  do filmu wspomnianego Jerzego Vaulina, z kopią fragmentów dotyczących defilady udałam się do dyrekcji szczecińskiego ośrodka TVP. Poprosiłam o wyemitowanie tego filmu wraz z moim apelem do osób uczestniczących w tej defiladzie, a zwłaszcza tych poszkodowanych, o  kontakt ze mną. Redaktor Marek Koszur odmówił. Owszem, zgodziłby się, gdyby był wykupiony czas antenowy w cenie, jak za reklamę. Nie skorzystałam z tej propozycji z dwóch względów. Po pierwsze z powodów finansowych, a po drugie umieszczenie takiego apelu w bloku między reklamą makaronów czy podpasek byłoby uwłaczające dla ofiar tamtej tragedii. W tym czasie rozpoczęła w Szczecinie działalność osiedlowa telewizja Bryza (nie istnieje od 2000 r. - przyp. I. Gębski). Tu właśnie mój apel, wraz z fragmentem filmu „Czołówki”, był wielokrotnie emitowany i wywołał pożądany efekt. Fama poszła w miasto i ludzie wzajemnie przekazywali sobie kontakt do telewizji Bryza, a za jej pośrednictwem - do mnie.
Potem już były konkretne rozmowy: z dziećmi (wtedy już  osobami w wieku średnim) poszkodowanymi  podczas tej defilady i z rodzinami osób, które zginęły. Dowiadywałam się o przebiegu leczenia oraz o tym, jak wyglądały pogrzeby. A nie były one zwyczajne, gdyż odbywały się w godzinach nocnych, a nie w normalnych godzinach otwarcia cmentarza "Ku słońcu" (wg mnie najładniejszego w Europie). Pogrzeby, jak wspomniałam, odbywały się na koszt miasta.
Gdy po wielu rozmowach, przystąpiłam już do zdjęć, pomocy ekipie filmowej udzielili, oprócz wspomnianej telewizji Bryza, dziennikarze Radia Szczecin. W obu tych mediach nadano mój apel, aby wszystkie osoby, w jakikolwiek sposób  związane z tą tragedią, przyszły w określonym czasie na jej miejsce. Odzew był olbrzymi. Na filmie widać, jak wiele osób przyszło...
Książkę można nabyć m.in. tutaj 
Film Iwony Bartólewskiej "i wjechał czołg" 
P.S. Współautorami książki są Michał Ostafijczuk, Kazimierz Rafalik i Paweł Soroka.


Migawki z otwarcia Galerii Metropolia



Bukszpan - super promocja :)
Eksponat z Muzeum Volkswagena

Godzinę przed południem nastąpiło dzisiaj otwarcie Galerii Metropolia we Wrzeszczu. Zaszedłem tam kwadrans później. Sklepy niespecjalnie mnie interesowały, gdyż we wszystkich tego rodzaju obiektach są one podobne do siebie. Bardziej ciekaw byłem imprez towarzyszących, a tych było sporo. Na pewno warto wspomnieć o wystawie Muzeum Volkswagena, które na co dzień można oglądać w Pępowie koło Żukowa. Dla interesujących się militariami atrakcją na pewno była wystawa Muzeum Techniki Wojskowej "Gryf". To ostatnie funkcjonuje w Dąbrówce niedaleko Wejherowa. Dla młodzieży zaś przewidziano wiele występów artystycznych. Podczas mojego pobytu występowały Young Stars, ale na popołudnie zapowiedziana była Margaret.

Eksponat z Muzeum Techniki Wojskowej
Na portalu Trojmiasto.pl napisano: Co ciekawe w Metropolii znajdą się tylko trzy takie same marki, jak w sąsiedniej Galerii Bałtyckiej - Apart, Burger King i Pizza Hut. Nie jest to ścisła informacja, bo np. Monnari znajduje się w obu galeriach. Ciekawie reklamowała się księgarnia Bukszpan, która oferowała zniżki aż do 300%...





Young Stars


Media Expert - kolejka za sprzętem AGD

Galeria Metropolia
 P. S. W kolejnym dniu celebrowania otwarcia Metropolii zabawę prowadził "najmłodszy" konferansjer w Polsce, czyli Krzysztof Ibisz.




Polskie akcenty w Gruzji



Nie spodziewałem się, że podczas kilkunastodniowej podróży po Gruzji natknę się na tak wiele śladów obecności naszych rodaków w tym kraju. Jest ich naprawdę dużo. Podobnie zresztą jak wyrazów sympatii wyrażanych przez Gruzinów  na dźwięk słowa "Polska". Przyjazne stosunki między naszymi narodami mają długą, bo około dwustuletnią historię. W tej relacji nie będę jednak sięgał w aż tak odległe czasy...

Z pierwszym przejawem sentymentu do naszego kraju zetknąłem się w Gelati koło Kutaisi. Nasza gospodyni Maja - właścicielka gospodarstwa agroturystycznego Korena - ubierała się podczas naszych wizyt (łącznie spędziliśmy tam trzy noce) w czerwoną koszulkę z wielkim białym orłem na piersiach. W trakcie  powitalnej kolacji, podczas której lokalny zespół muzyczny w ludowych strojach zaprezentował wiązankę gruzińskich melodii z popularnym "Suliko" włącznie, Maja wzniosła toast za gruzińsko-polską przyjaźń. A propos toastów w Gruzji - są one nie tylko zdawkowym "na zdrowie" czy "no to chlup w ten głupi dziób", lecz często długimi i  interesującymi sentencjami. Osobiście najbardziej podobał mi się toast, który brzmiał tak: Oby drzewa, z których będą zrobione nasze trumny, rosły jak najdłużej".

Z innym objawem sympatii i gościnności zetknęliśmy się na... cmentarzu. W drodze ze Swanetii do Adżarii zatrzymaliśmy się, żeby zrobić zdjęcia charakterystycznych grobowców z zadaszeniem. Tu trzeba wyjaśnić, po co te dachy nad grobami, z daleka wyglądającymi jak ogrodowe altany. Otóż Gruzini mają w zwyczaju biesiadowanie przy miejscach wiecznego spoczynku swoich bliskich. Dachy chronią ich więc przed słońcem i deszczem. A jeżeli nawet sami nie biesiadują, to zostawiają przy grobach butle z winem lub czaczą (wódka z winogron), żeby zmarłym było raźniej. Ktoś z nas poprosił spotkanych na cmentarzu mężczyzn o wodę. Kiedy dowiedzieli się, że jesteśmy z Polski, przynieśli do naszego busa miskę z pokrojonymi pomidorami i ogórkami, tacę z chlebem puri, ser sulguni oraz pokaźnych rozmiarów dzban z winem. Za poczęstunek nie chcieli wziąć ani pół lari. Przyjęli jedynie czekoladę dla syna jednego z nich.

Z kolei podczas postoju w przydrożnym punkcie gastronomicznym niedaleko znanego niegdyś uzdrowiska Borjomi, natknęliśmy się na grupę mężczyzn pijących wódkę. Oni również pozytywnie zareagowali na dźwięk polskiej mowy, co wyraziło się wzniesieniem toastu i wypiciem (oczywiście do dna) za obopólne zdrowie. Podobnych przejawów życzliwości było znacznie więcej, choćby wśród sprzedawców soku z granatów (5 lari za kubek) czy handlujących przysłowiowym mydłem i powidłem na miejskich i wiejskich targowiskach. Jedni chwalili się znajomością nazw polskich miast, inni zaś przywoływali zapamiętane zapewne z programów telewizyjnych postacie takie jak Jaruzelski czy Mikulski. Ktoś wspomniał nawet o zamordowanym księdzu Popiełuszce, tytułując go pomyłkowo pastorem. Miłym akcentem było także zwieńczenie kolacji w jednej z restauracji w Tbilisi. Miejscowy zespół muzyczny po odegraniu wiązanki gruzińskich melodii zafundował nam (co prawda  tylko nagrania) takie piosenki jak: Szła dzieweczka do laseczka, Hej sokoły i nieśmiertelne Batumi zespołu Filipinki. A tak na marginesie to w Batumi trudno już znaleźć herbaciane pola. Można je spotkać dopiero w okolicy Ureki...

Co do wspomnianych na początku polskich akcentów w Gruzji, to na pewno najbardziej wyeksponowana jest postać tragicznie zmarłego prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego małżonki. Ulice ich imienia znajdują się w Batumi i w Tbilisi. Ponadto w stolicy Gruzji na jednym ze skwerów umieszczono popiersie Lecha Kaczyńskiego. Nieco mniej znany jest fakt upamiętniania tragicznej śmierci Dagny Juel, żony pisarza Stanisława Przybyszewskiego. Przypomnijmy więc, że 115 lat temu w pokoju Grand Hotelu  Dagny została zastrzelona przez swojego zazdrosnego kochanka Władysława Emeryka. On sam zresztą zaraz potem popełnił samobójstwo. Zdarzenie to upamiętnia tablica umieszczona na ścianie kamienicy, w której niegdyś mieścił się hotel. Na czarnym tle umieszczono biały napis w języku gruzińskim i angielskim: W tym budynku (byłym Grand Hotelu) norweska pisarka Dagny Juel (1867 - 1901) zmarła śmiercią tragiczną.

Przenieśmy się teraz do doliny Pankisi. Znajduje się tutaj kilka wiosek zamieszkanych przez uchodźców z Czeczenii. Są to w głównej mierze Kistowie wyznania sunnickiego.  W Dżokolo, w domu naszych gospodarzy, odbył się koncert miejscowego zespołu folklorystycznego. Wśród wykonawców była także bohaterka wydanej przed prawie dwoma laty książki Wojciecha Jagielskiego Wszystkie wojny Lary.  Lara była matką Szamila i Raszida. Obaj zostali zwerbowani przez Państwo Islamskie i obaj zginęli w Syrii. Dowiedziałem się o tym dopiero po koncercie i wtedy zrozumiałem, dlaczego Lara śpiewała tak przejmująco smutnym głosem.

Wielu Polaków z powodzeniem prowadzi działalność gospodarczą w Gruzji. Z pierwszym przypadkiem zetknąłem się na plaży w Gonio nieopodal Batumi. Szliśmy akurat ścieżką w kierunku morza. Wtem leżący w hamaku pod budą krytą blachą falistą brodaty i długowłosy młodzian odezwał się po polsku:

- Zapraszam do nas.

Bar w Gonio
Obejrzałem się zaskoczony i zobaczyłem, że w głębi tej rudery (dawny garaż) znajduje się bar. Jeden stół zrobiony był z postawionego na sztorc bębna po jakimś kablu, drugi zaś zbity z palet. Przed ladą wisiał plakat z wizerunkiem wspomnianego młodzieńca z podpisem Simon Dread. Wkrótce okazało się, że to pseudonim Szymona, który grywał wcześniej reggae w Tbilisi. Teraz zaś od dwóch lat prowadzi wspólnie z Karoliną Nyabinghi Reggae/Ethnic Bar. Serwują dania wegetariańskie i napoje. Przed wejściem napis w języku angielskim, gruzińskim i polskim: Witajcie w naszej bajce. Zamawiamy zupę. Kosztuje 6  GEL (około dziesięciu złotych). Jest smaczna i pożywna. Nie ulega wątpliwości, że ten bar, zlokalizowany przy kamienistej plaży, z dala od zgiełku dużego miasta, ma swój urok i klimat.  Patrząc nań od strony morza, widzimy w tle zielone pasmo górskie i wielki biały krzyż na szczycie jednej z gór.

Przenieśmy się teraz w pobliże granicy z Azerbejdżanem. Tutaj, prawie 80 kilometrów od Tbilisi, na zupełnym pustkowiu znajduje się miejscowość Udabno. Zamieszkują ją przesiedleńcy ze Swanetii, czyli gruzińscy górale. Za czasów Związku Radzieckiego sztucznie nawadniano ziemię, więc rosły tu arbuzy i pomidory. Po uzyskaniu niepodległości przez Gruzję przestano dbać o system irygacyjny. Ziemia zaczęła stepowieć. Przez wiele lat nic się tutaj nie działo. Przez wieś przebiega jednak szlak do zespołu górskich monastyrów Dawit Geredża. Któregoś razu trafił tu Ksawery Duś ze swoją dziewczyną Anną Gajdą. Nie wiem, które z nich pierwsze wpadło na pomysł otwarcia restauracji na pustkowiu, ale faktem jest, że trzy lata temu wspólnie otworzyli Oazis Club. Z biegiem czasu ich drogi życiowe rozeszły się, ale interes funkcjonuje i dalej się rozwija. W tej chwili oprócz restauracji turyści mogą skorzystać także z możliwości noclegu. Nieopodal postawiono bowiem pięć przylegających do siebie pudełkowych domków. W każdym z nich jest toaleta z prysznicem oraz trzy miejsca do spania (na ścianach plakaty z nazwami polskich miast). Jakby tego było mało, można zanocować w sąsiednich gospodarstwach. Właściciele Oazis Club przekonali bowiem niektórych mieszkańców Udabna do zaadaptowania domów na potrzeby agroturystyki. Ale to jeszcze nie wszystko - przy Oazis Club powstała także Art Scene Gallery, w której organizuje się wystawy i koncerty.

Oazis Club w Udabno
Jeżeli chodzi o samą restaurację, to podstawowe umeblowanie wykonane jest z drewnianych palet, podobnie jak niektóre ściany. Na jednej ze ścian powieszona jest półka pełna polskich książek. Wśród  nich jest Gruziński smak, do której wstęp napisał Marcin Meller, a jeden z rozdziałów poświęcony jest właśnie Ani i Ksaweremu. Przykładowe ceny posiłków: chaczapuri (coś w rodzaju placka z serem w środku) - 11 GEL, kubdari (też placek, ale z mięsem w środku - 14 GEL, zupy (warzywna, cebulowa, pomidorowa) - 8 GEL.

Bar Warszawa
W samym centrum Tbilisi, przy ulicy Aleksandra Puszkina, znajduje się bar Warszawa. Jego właścicielką jest wspomniana wyżej Ania Gajda. W tym miejscu pora zdradzić, że Ania była naszą przewodniczką po Gruzji. Nic zatem dziwnego, że zaprosiła nas do swojego baru i zafundowała po kieliszku swojego autorskiego drinka, czyli cytrynówkę na bazie czaczy. Bar jest niewielki, choć dwupoziomowy. W górnej części ściany wytapetowane są polskimi gazetami sprzed około trzydziestu lat. W menu polskie potrawy: śledź w oleju, serdelek, zimne nóżki, tatar, gzik i zupa. Wszystko po 5 lari. Wszelkie drinki, w tym czacza, wódka, woda, piwo i sok kosztują po dwa GEL. Dolna część to ceglana piwnica z półkolistym sklepieniem.  Można tu usiąść z plastikowym kubkiem piwa lub słoiczkiem z winem w ręku (Ania zrezygnowała z kufli i lampek, gdyż klienci zbyt często je tłukli) i posłuchać muzyki. My trafiliśmy akurat na występ artysty specjalizującego się w różnych gatunkach country. Nazywa się on Shota Adamashvili.  Całkiem nieźle mówi po polsku, bo jak sam przyznał, przez trzy lata mieszkał w naszym kraju.


Szczegółowa relacja tutaj

Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty