Przez Pamir do Osz

Jezioro Jashikul

W piątek wczesna pobudka. O siódmej wyjeżdżamy w kierunku Pamiru. Na rogatkach Duszanbe pełno patroli wojskowych z długą bronią, a w jednym przypadku nawet z erkaemem. Kierowca pokazuje nam miejsce, gdzie kilka dni temu doszło do strzelaniny, w której zginęło kilkadziesiąt osób. Sprawcą  całego zamieszania był były wiceminister obrony Abduhalim Nazarzodi, który  zbrojnie wystąpił przeciwko władzom. Według słów   naszego kierowcy, zbuntowanego generała wytropili żołnierze z kontyngentu rosyjskiego i od razu go zlikwidowali ( nie znalazłem potwierdzenia tej informacji w internecie).

Słone jezioro

Po drodze mijamy wielu sprzedawców owoców, szczególnie jabłek i arbuzów, którzy rozstawiają się ze swoim towarem na poboczach. Na początkowych kilometrach droga jest szeroka i płaska jak stół. Przejeżdżamy przez dwa tunele, z których ten dłuższy ma 4,5 kilometra. W mijanych kiszłakach (wioskach) widać wiele dachów krytych eternitem. Od czasu do czasu robimy krótkie postoje na wykonanie serii zdjęć, np. przy dużym zbiorniku wodnym w Norak. Nieco dłużej zatrzymujemy się w miasteczku Kulyab. Obserwuję tu oryginalny sposób prania i suszenia dywanów - rozkłada się je po prostu na asfalcie, a kierowcy bez szemrania omijają przeszkodę.

O 11.20 jesteśmy już na przełęczy Shurabad  (2200 m n.p.m.).  Dziesięć minut później trafiamy na posterunek, na którym dokładnie sprawdzane są nasze paszporty oraz przepustki upoważniające do wjazdu na teren Górskiego Badachszanu. Prawie godzinę później jesteśmy już nad graniczną rzeką Panj - Afganistan jest w zasięgu wzroku i w odległości nie większej niż na rzut kamieniem. Przez pewien czas droga jest całkiem niezła (zbudowana przez Irańczyków) jakościowo. Wkrótce będzie już tylko  wspomnieniem. Przez wiele dziesiątek i setek kilometrów poruszać będziemy się wyłącznie po przyczepionych do zboczy gór wąskich dróżkach, czasem wysypanych żwirem, a czasem tylko ubitych kołami samochodów. Po afgańskiej stronie jest podobnie, a może nawet bardziej ekstremalnie. Od czasu do czasu widzimy małe wioski po drugiej stronie rzeki. Czasem jakiegoś osiołka z ładunkiem na grzbiecie, no i kobiety piorące ogromne dywany nad brzegiem Panj.

Tadżykistan to nie Indie, ale i tu krowy cieszą się sporymi przywilejami. Potrafią beztrosko chodzić środkiem drogi i w ogóle nie reagują na widok samochodu. Kierowcy zaś starają się delikatnie je ominąć, w ogóle nie używając przy tym klaksonu.

 O 13.45 kolejna kontrola dokumentów. Trwa dziesięć minut. Ponad godzinę później dojeżdżamy do Kalaikhum. Pierwotnie tu miał być koniec dzisiejszego odcinka. Zapada jednak decyzja o jeździe aż do Chorogu. Wkrótce wjeżdżamy na drogę M41, czyli słynną szosę pamirską (Pamir Highway). Tu kończy się dobry asfalt, za to pojawia się wiele ciężarówek, zwłaszcza chińskich. Kurz unosi się tumanami. O 17.20 przechodzimy następną kontrolę, a w chwilę później spotykamy pierwszych rowerzystów. Jest to para z Francji. W Rushan gaz kosztuje już 3,50 somoni za litr. Podobnie będzie z innymi produktami. Im dalej od Duszanbe, tym drożej.

Po blisko czternastu godzinach jazdy, podczas których pokonujemy niespełna 600 kilometrów, docieramy do Chorogu. Już dawno jest ciemno, ale kierowca doskonale zna to miasto, gdyż stąd pochodzi. Zawozi nas do hostelu Pamir Lodge. Nocleg kosztuje tutaj 9 USD. Otrzymujemy pokój trzyosobowy. W toaletach, niezbyt daleko usytuowanych, są sedesy, choć brakuje papieru toaletowego. Drzwi wykonane są z nieheblowanych desek, a ściany z surowej cegły, bez kawałka tynku. Wi-fi jest tylko w wyznaczonych godzinach: 8-11 rano i 18-22 wieczorem. Kuchnia dość obszerna. Wraz z nami jest tu kilkoro rowerzystów i dwóch motocyklistów z Austrii. Sami młodzi ludzie. Podobnie zresztą było w każdym z pozostałych miejsc noclegowych. Nasza trójka "starszaków" - jak to delikatnie określił Paweł - była ewenementem.

Rano niewielkie zachmurzenie, pierwsze od początku naszego pobytu w Tadżykistanie. O wpół do dziewiątej opuszczamy stolicę Górskiego Badachszanu i udajemy się na południe, w stronę Ishkasim. Zjeżdżamy też z Pamir Highway (wrócimy na nią dopiero za 2 dni). W związku z tym na drodze, którą teraz pojedziemy, nie będzie już ciężarówek. Wkrótce po wyjeździe natrafiamy na posterunek i po raz któryś z rzędu pokazujemy swoje permity do GBAO.  Po półtorej godzinie skręcamy z głównej drogi w lewo i jedziemy około 5 kilometrów, żeby obejrzeć gorące źródła w Garmczaszma. Tu, na wysokości 2800 metrów znajduje się uzdrowisko balneologiczne. Krajobraz przypomina tureckie Pamukkale.

W południe znajdujemy się na 102 kilometrze od Chorogu. Widać stąd słynny bazar po afgańskiej stronie. Mieliśmy zamiar go odwiedzić. Niestety, od kilku tygodni jest zamknięty. Przyczyna? Skomplikowana sytuacja polityczna w Afganistanie. Robimy więc zdjęcia mostu granicznego i bazarowych baraków, po czym jedziemy dalej. Wkrótce jesteśmy w Ishkasim (2515 m n.p.m.), czyli u celu dzisiejszego krótkiego etapu.   Zatrzymujemy się w homestay'u  Anis. Nocleg kosztuje tutaj  10 dolarów, kolacja 5, a śniadanie 3. Korzystam z  wszystkich opcji.

Miasteczko jest niewielkie, do obejścia w 20 minut. Na jedynym skrzyżowaniu, a i to mało ruchliwym, znajduje się sygnalizacja świetlna, zjawisko w Pamirze dość niezwykłe. Codziennością są natomiast portrety prezydenta Rachmona, których widać tu więcej niż w Duszanbe. A wisienką na torcie jest wyeksponowane przy głównej ulicy popiersie towarzysza Lenina. Jedna z miejscowych kobiet, zapytana o powód oszczędzenia wizerunku twórcy bolszewizmu po odzyskaniu niepodległości przez Tadżykistan, odparła filozoficznie:

- Tam, gdzie zdemontowano pomniki Lenina jest wojna, a u nas jest Lenin i jest pokój.

Generalnie ludzie są tu rozmowni i raczej życzliwie nastawieni to obcych.

W niedzielę, 20 września, na śniadanie zaserwowano nam omlet z jednego jajka, suchy chleb, nieco miodu, odrobinę masła i ... parę kawałeczków pokruszonej chałwy. Za to w pobliskiej piekarni nabyliśmy gorący i smaczny chleb w cenie 3 somoni za sztukę.

Jadąc w stronę Langar obserwowaliśmy żniwa, które na tych wysokościach, odbywają się dopiero teraz. Na malutkich poletkach, u podnóża skalistych, gór uwijali się ludzie z sierpami. Tam gdzie zboże było już zżęte, suszyło się w kupkach. W innych zaś miejscach trwały omłoty. Nie mylić z młóceniem przy pomocy młockarni! Tutaj na taki luksus raczej nikt nie może sobie pozwolić. Do pracy zaprzęga się osły i bawoły, które udeptując racicami zboże, wytrząsają z niego ziarno. Potem wystarczy je tylko oddzielić od plew przy pomocy ręcznego sita i już można pakować plon do worków.

W odstępie dwóch godzin zwiedzamy ruiny dawnych twierdz: Kakh-kaha i Yamchun. Dzieli je 56 kilometrów. Przy tej pierwszej natknąłem się na sprzedawcę pamiątek, który chętnie pozował mi wraz z synkiem do zdjęć. Najpierw w stroju tadżyckim, a potem w afgańskim (jego dziadek miał jeszcze obywatelstwo afgańskie). Miałem szczerą chęć coś od niego kupić, ale naprawdę nie było w czym wybierać. Nie kupię przecież masówki, która jest obecna także w Europie, np. metalowe czy skórzane bransoletki.

W odległości jednego kilometra od pozostałości fortecy Yamchun, do której najpierw trzeba sie wspiąć 7 kilometrów (licząc od głównej drogi) licznymi serpentynami, z których rozpościera się widok na dolinę Wahanu, znajduje się Bibi Fotima. Idę tam pieszo, choć na tej wysokości (3190 m) płuca muszą pracować znacznie intensywniej niż na nizinie. Po drodze zaczepiają mnie dzieciaki i proszą o zdjęcie.

W niewielkim basenie pod skałami woda ma temperaturę około 45 stopni. Chwilę trwa, zanim ciało się do niej dostosuje. Wchodzi się tam w stroju Adama. Nie ma oczywiście możliwości, żeby kobiety kąpały się razem z mężczyznami. Wstęp jest bardzo tani - zaledwie 10 somoni (ok. 6 zł). Pamiętam, że kilka lat temu za podobną przyjemność w Miszkolcu na Węgrzech płaciłem 1550 forintów, zaś w słowackich termach w Popradzie nawet 12 euro.

Na godzinę przed przyjazdem do Langar odwiedzamy muzeum wsi pamirskiejw Jamg. Mieści się ono w typowym domu Ismaelitów, którego cechą charakterystyczną jest świetlik pośrodku dachu budynku. Uwagę przyciąga tu bogato zdobiony drewniany sufit (w tym kraju występuje deficyt drewna). Pozostałe eksponaty są typowe dla lokalnych skansenów: narzędzia pracy, instrumenty muzyczne, przedmioty codziennego użytku, piec, elementy odzieży i pościeli.

Tuż przed piętnastą docieramy do Langar. Tutejszy homestay jest niewielki. Jesteśmy jedynymi gośćmi. Cena noclegu ze śniadaniem wynosi 12 USD.  Łazienka jest co prawda na dworze, ale spełnia podstawowe standardy. Gorsza sprawa ze spaniem. W jednym z pokoi jest tylko jedno łóżko pojedyncze, a w drugim również jedno, ale małżeńskie. No cóż, może żona mi tego  nie wybaczy, ale tej nocy dzieliłem łoże z Pawłem :). Spodobał mi się natomiast salon w tym domu: piękny drewniany sufit ze świetlikiem, mnóstwo dywanów na ścianach i podłogach, po bokach zaś podesty, na których można siedzieć a także spać. Przed domem ogródek z warzywami, kwiatami, a nawet z jedną jabłonią.

Mimo wysokości jest bardzo ciepło. Główną ulicą wracają z pastwisk stada owiec i krów, wzniecając przy okazji tumany kurzu. Dzieciaki, jak wszędzie, chętnie pozują do zdjęć.

Poniedziałkowe śniadanie składało się - jak wszędzie dotychczas - z jajek, ale tym razem sadzonych i w ilości dwóch na głowę. No i tradycyjnie był jeszcze dżem, lepioszki, odrobina masła i trochę słodyczy.

Wyjechaliśmy o dziewiątej. Droga pięła się stromo pod górę. Na wysokości trzech tysięcy metrów nadal pasły się owce. Po blisko dwugodzinnej jeździe odbiliśmy w lewo, zostawiając tym samym na dobre rzekę graniczną i widoki Afganistanu. Na drodze prawie pusto, krajobraz księżycowy. Dopiero po dwóch godzinach napotkaliśmy posterunek kontrolny pod przełęczą. W jego pobliżu minęliśmy zaś trzech rowerzystów.

Przed wjazdem na Pamir Highway oglądamy słone jezioro, leżące po prawej stronie drogi. Szosą pamirską jedziemy przez chwilę w lewo (w stronę Chorogu), by skręcić w boczną drogę i pojechać do odległego o 15 kilometrów jeziora Jasikul (Zielone Jezioro). Przed jeziorem znajduje się wioska uchodząca za tutejszy biegun zimna. Tu po raz pierwszy zobaczyłem jaki na wolności a także sterty suszonego łajna.

Droga M41 do Murgobu jest co prawda asfaltowa, ale bardziej dziurawa niż ta szutrowa, którą jechaliśmy wcześniej. Kierowca stara się omijać przeszkody, ale  i tak trzęsiemy się jak liście na wietrze.

W Murgobie pojawiamy się o szesnastej. Miasto nie wygląda interesująco. Ba, jest wręcz brzydkie i zapyziałe. Podobnie jak nasz homestay, najgorszy z dotychczasowych. Toaleta nie dość, że na dworze, to jeszcze z wąskim otworem, do którego sztuką jest wcelować z zawartością, już nie powiem czego... Prąd jest tylko od 18-ej do 22-ej. Nie przeszkadza to oczywiście gospodyni skasować po 12 dolarów za nocleg ze śniadaniem od osoby.

Po południu wybieramy się z Pawłem na bazar. O tej porze już niewiele stoisk jest czynnych. Generalnie handel odbywa się w metalowych kontenerach oraz przy przenośnych stolikach. Mięso natomiast można nabyć w okrąglaku przypominającym mongolską jurtę. Wielu mężczyzn chodzi w kirgiskich czapkach. Jednego z nich pytam o możliwość zrobienia zdjęcia. Odmawia.

Przydrożny krajobraz

- Później będziecie sobie robić  z nas żarty - uzasadnia.

W lokalnym sklepie szukam piwa, ale takim towarem tu nie handlują. Do jedzenia też jest niewiele poza makaronem i słodyczami. Ostatecznie kupuję puszkę szprotek za 8 somoni.

We wtorek, 22 września, rozpoczyna się ostatni dzień naszej wspólnej podróży. Rano jest zimno. Płacimy naszej gospodyni za nocleg. Ta zaś podejrzliwie przygląda się jednodolarówkom i próbuje nam wmówić, że bank takich nie przyjmuje. Żeby chociaż były zniszczone, ale nie: przed wyjazdem załatwiłem sobie super nowe banknoty...

Najwyższa przełęcz, na której byliśmy

Przed dziewiątą docieramy w pobliże chińskiej granicy. Na całej jej długości rozciąga się gęsty płot . Za nim zaś widać drogę, którą mogą przejeżdżać patrole. Trasa raczej monotonna, z rzadka tylko przejeżdża jakiś samochód. Po tylu dniach podróżowania górzyste krajobrazy nieco nam zobojętniały. Ponownie  spotykamy jaki. Tym razem pasą się wzdłuż drogi.

Jezioro Karakul

O wpół do dziesiątej docieramy do przełęczy Ak-Baital. To najwyższy punkt, jaki osiągnęliśmy podczas tej wyprawy - 4655 metrów n.p.m. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcia i zjeżdżamy w dół. Najpierw około 15 kilometrów szutrową drogą, potem asfaltową. Z prawej strony ciągle towarzyszy nam chińska granica.

Po dziesiątej dwadzieścia jesteśmy przy jeziorze  Karakul. Wokół niego rozciągają się wysokie góry, na szczytach których tkwią śnieżne czapy. Feeria kolorów i surowość klimatu czynią to miejsce niezwykle urokliwym. Tu po postu czuje się siłę natury i docenia piękno przyrody.

Na przełęczy Kyzyl-Art (4283 m n.p.m.) żegnamy się z Tadżykistanem. Jeszcze tylko zwracamy przepustki do GBAO, otrzymujemy stemple w paszportach i jedziemy w stronę Kirgistanu. Tu przekroczenie granicy trwa nieco dłużej. Nie potrzebujemy co prawda załatwiać wiz, ale kierowca musi się sowicie opłacić pogranicznikom i celnikom. Tutaj bowiem, w przeciwieństwie do Tadżykistanu, w łapę biorą nie tylko policjanci, ale wszyscy mundurowi, z pogranicznikami i celnikami włącznie. W dodatku o wiele więcej od swoich kolegów ze strony tadżyckiej.

Po kirgiskiej stronie
Szczyty Pamiru

Ze strony kirgiskiej jeszcze długo oglądaliśmy majestatyczne szczyty Pamiru, w tym te najwyższe, czyli Pik Lenina i Pik Komunizmu. Parę minut przed czternastą wjechaliśmy na porządną asfaltową drogę wiodącą z Duszanbe do Osz.  Minęliśmy przełęcz Tałdyk (3600 m) i zjechaliśmy serpentynami w dół, a następnie wzdłuż rzeki Gulcha zmierzaliśmy ku drugiemu co do wielkości miastu Kirgistanu - Osz. Nie dane nam było jednak spokojnie dojechać. Kolejny patrol policji przyczepił się do folii na szybie od strony kierowcy i zażądał znacznie większej daniny niż zazwyczaj. Kiedy ten się opierał, policjant siadł za kierownicą i chciał jechać wraz z nami na komisariat. Ostatecznie wszystko skończyło się dobrze, ale straciliśmy prawie pół godziny. Na rogatkach Osz kolejny patrol zadowolił się symboliczną opłatą.

W Osz rozliczyliśmy się z kierowcą (koszt 1 kilometra wyniósł 90 centów, dodatkowo płaciliśmy 15 USD za całodzienne utrzymanie kierowcy). Następnie podziękowaliśmy sobie wzajemnie za wspólną podróż, a jej przebieg był naprawdę bez zarzutu, po czym rozstaliśmy się.

Na noc pojechałem do hoteliku  Biy Ordo przy ul. Salieva. Pojedynczy pokój w tym Guest House kosztował 15 USD, ale było warto. Sypialnia i łazienka spełniały wszelkie normy  i trzeba byłoby być złośliwym, żeby się do czegoś przyczepić.

Następnego dnia odbyłem długi spacer po Osz. Zacząłem od ulicy Razzakowa, którą doszedłem do bazaru (największego w tym rejonie). Nic tam nie kupiłem, ale mogłem wczuć się w atmosferę tego miejsca, wędrując od stoiska do stoiska. Potem przez park rozrywki doszedłem do uniwersytetu. Stąd było już blisko do góry Sulejmana. Wdrapałem się na nią. Panorama miasta rozciągająca się ze szczytu warta była potu, który ściekł za kołnierz podczas wspinaczki. Schodziłem ścieżką z innej strony. Na samym dole przeszedłem przez zapuszczony cmentarz muzułmański i obok meczetu wyszedłem na ulicę. Jeszcze tylko parę fotek, w tym mężczyzny w charakterystycznej czapce kirgiskiej i powolny powrót na kwaterę.

Osz

Wieczorem pojechałem na lotnisko. Kierowca skasował mnie nieco więcej niż trzeba, ale nie chciało mi się targować. Odprawa zaczęła się już na trzy godziny przed odlotem. Była raczej pobieżna. Nie zdejmowałem pasa i nikomu nie przeszkadzała moja litrowa butelka Coli. W godzinę po odprawie podszedł do mnie pracownik lotniska i zapytał, czy nie chciałbym lecieć w klasie biznesowej.

- A ile miałoby to kosztować? - zapytałem.

- Normalnie tysiąc rubli, ale zostało jeszcze jedno miejsce i mogę je dać za sto.

- Ale ja już nie mam pieniędzy po urlopie - odpowiedziałem po rosyjsku.

Facet popatrzył na mnie ze smutkiem, po czym machnął ręką i poprawił długopisem numer miejsca na mojej karcie pokładowej. Potem okazało się, że w klasie biznes prawie wszystkie miejsca były wolne. Przyznam, że leciało mi się wygodnie i cztery godziny lotu do Moskwy zleciało bardzo szybko.  Tu jednak czekała mnie nieprzyjemna wiadomość. Z rozkładu wnikało, że mój samolot do Kaliningradu z 9.05 został odwołany. Pracownica Ural Airlines nie widziała problemu.

- Następny lot jest o 12.50 - powiedziała ze znudzoną miną i wpisała numer rejsu na mojej rezerwacji.

Ok, mogę posiedzieć te parę godzin, ale czy nie ucieknie mi autobus do Gdańska? - pomyślałem. Nie uciekł, ale kosztowało mnie to 10 dolarów za taksówkę, zamiast 80 rubli za bus z lotniska. No i nie zdążyłem zwiedzić Kaliningradu. Mam jednak nadzieję, że jeszcze będzie ku temu okazja. Wszak życie to nieustanna podróż i nigdy nie wiadomo, gdzie nas los rzuci.

Niektóre ceny:

Gaz - od 2,40 do 3,5 somoni (w Pamirze drożej),

Cola - 6 somoni,

Chleb (noni) - 2 - 3 somoni

Winogrona - 2,5 - 3,5 somoni

Piwo 1,5 l - 10 somoni

Woda 1,5 l - 2 - 3  somoni

Gałka lodów - 2 somoni

Autobus w Duszanbe - 1 somoni

Marszrutka (bus) z Hisor do Duszanbe - 3 somoni

Opłata za pozwolenie na wjazd do GBAO - 20 somoni

WizaTadżykistanu - 35 USD

Miejsce w hostelu - 13 - 15 USD

Miejsce w homestay'u - 9 - 12 USD

Śniadanie w homestay,u - 3 USD

  Poprzednie odcinki:

Highway i nie tylko

Duszanbe i Hisor

Iskandarkul i Seven Lakes 

Pamir - przed wyprawą

Filmy:

Hisor i nowożeńcy

Góry Fańskie

Pamir

Iskandarkul i Seven Lakes



Z biegiem dni przyzwyczaiłem się do takich dróg

W poniedziałek rano ze zdziwieniem zaobserwowaliśmy niesamowite korki na ulicach prowadzących do centrum. Policjanci nawet nie starali się ich rozładować. Pilnowali tylko, żeby nikt nie wjechał na ul. Rudaki. Ta reprezentacyjna aleja miasta została bowiem całkowicie zamknięta dla ruchu kołowego. Jak się później dowiedzieliśmy, tego dnia w Duszanbe rozpoczynało się spotkanie przywódców państw Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym. Do stolicy Tadżykistanu przybyli więc prezydenci Białorusi, Kazachstanu, Armenii, Kirgistanu, no i przede wszystkim Władimir Putin.  Z chodnika przylegającego do prospektu mogliśmy tylko popatrzeć na przejeżdżające szybko kawalkady czarnych limuzyn w eskorcie błyskających światłami motocykli.

Tego dnia raczej odpoczywaliśmy niż zwiedzaliśmy. Mnie dokuczała biegunka, więc wołałem spędzać czas w hostelu.

We wtorek rano poznaliśmy naszego kierowcę, z którym mieliśmy spędzić najbliższe 8 dni. Przyjechał pod Green House z niewielkim opóźnieniem (korki spowodowane szczytem zwanym anty-NATO nadal utrudniały poruszanie się po Duszanbe). Toyota land cruiser nie należała do najmłodszych - jej przebieg wynosił prawie 278 tysięcy km. To sporo, jak na samochód z silnikiem benzynowym, częściej zresztą napędzanym gazem. Przed wyjazdem Mujesar zatankował właśnie gaz: 92 litry po 2,80 somoni za litr.

Z Duszanbe wyjechaliśmy o 10.40 (wcześniej czekaliśmy na wspomniane już przepustki do Pamiru) drogą M34 w kierunku Gór Fańskich. Na początku trasy samochód jechał po idealnie gładkim asfalcie. Jednak im bliżej gór, a już zwłaszcza po minięciu prezydenckiej rezydencji nad rzeką Varzob, nawierzchnia stawała się coraz gorsza, by wreszcie zamienić się w zwykły szuter. Od czasu do czasu zatrzymywały nas policyjne patrole. Kierowca brał wówczas z przygotowanej zawczasu kupki banknotów 2-3 somoni i najzwyczajniej w świecie wręczał je mundurowym. Taka praktyka jest w tym kraju powszechna i praktycznie nikogo nie dziwi. Policjanci nie zwracają uwagi na prędkość (nie mają zresztą radarów). Jedyne, co naprawdę ich interesuje, to łapówka.

Malowniczymi serpentynami, mijając od czasu do czasu stada owiec i wyprzedzając na wąskiej drodze ciężarówki, wspinaliśmy się na przełęcz Anzob. Znajduje się ona na wysokości 3372 m n.p.m. Dojechaliśmy do niej o trzynastej. Po krótkiej przerwie na serię zdjęć zaczęliśmy zjeżdżać w dół. Naszym celem było jezioro Iskandarkul (Jezioro Aleksandra). Dojazd do niego nie jest łatwy. Jedzie się tam bardzo wąską, często dziurawą drogą, której dodatkową atrakcją jest brak jakichkolwiek zabezpieczeń przed przepaścią czy też spadającymi ze zboczy odłamkami skał.

Jezioro widać już z daleka. Jest niewątpliwie piękne. Leży na wysokości prawie dwóch tysięcy metrów. Przed wjazdem zatrzymuje nas zardzewiały szlaban. Trzeba uiścić opłatę za wjazd. Po negocjacjach płacimy po 5,5 somoni. Zaraz za bramą napotykamy starą zaniedbaną bazę turystyczną, której czasy świetności minęły wraz z upadkiem ZSRR. Idziemy wzdłuż brzegu jeziora, którego głębokość sięga 72 metrów, patrząc na odbijające się w tafli wody szczyty okolicznych gór. Na krańcu jeziora znajduje się jedna z prezydenckich dacz, a obok niej lądowisko dla helikopterów.

Wracamy do głównej drogi, którą wzdłuż rzeki Anzob jedziemy do Ayni. Natrafiamy na korki spowodowane remontem drogi. Wykonują go Chińczycy. Powoli robi się ciemno. Kierowca jedzie na wyczucie, co pewien czas pytając przygodnych ludzi o drogę. Zero drogowskazów. Co chwilę niemal ocieramy się o potężne chińskie ciężarówki. Droga A377 prowadzi do Samarkandy w Uzbekistanie. My jednak musimy z niej zboczyć przed Penjkentem, aby dostać się w rejon Seven Lakes. W absolutnych ciemnościach ciężko odnaleźć właściwy homestay. "Nasz" znajduje się przy czwartym jeziorze. Po kilku próbach i ekwilibrystycznych manewrach kierowcy odnajdujemy go. Jest godzina 21.50. Z właścicielem ustalamy cenę noclegu ze śniadaniem na 12 USD.

Pokój jest w miarę przyzwoity, jednak do toalety, w której kuca się przy niektórych czynnościach, trzeba przespacerować się kilkadziesiąt metrów w chłodnym górskim powietrzu. Papier, który się w niej znajduje, przypomina ten używany do usuwania nadmiaru szpachli ze ściany.

Na śniadanie otrzymujemy po omlecie z jednego jajka, nieco masła i trochę dżemu. Jest też oczywiście czaj oraz kawa, no i świeżo upieczony przez gospodynię chleb.

Samochodem dojeżdżamy do szóstego jeziora. Stąd udajemy się pieszo do siódmego. Jest gorąco, no i wysoko. Szybki marsz powoduje przyspieszenie oddechu i już po kilkunastu minutach czuję strużki potu spływające na oczy. Po drodze spotykam tylko Tadżyka z dwoma osiołkami dźwigającymi na grzbietach kawałki drewna, a także pastucha owiec.  Docieram jednak bez odpoczynku na drugi skraj jeziora. Tu otacza mnie stadko wyraźnie zaciekawionych kóz. Chętnie spróbowałyby moich butów, ale przezornie wchodzę na wysoką skałę. Odpoczywam przez godzinę, kontemplując krajobraz, upajając się ciszą, no i wygrzewając się w ostrym słońcu. W drodze powrotnej mijam się z kilkoma turystami. Potem dołączam do moich współtowarzyszy i wspólnie wracamy samochodem na stancję. Tego dnia przejechaliśmy najmniej kilometrów, bo zaledwie 19. Powoli aklimatyzujemy się do wysokości, bo przed nami są jeszcze przełęcze przekraczające 4000 metrów. Rezygnujemy z proponowanego przez gospodarza obiadu, bo cena 7 dolarów wydaje się być zbyt wygórowana. Korzystamy tylko z kipiatoku (wrzątku) i przyjmujemy poczęstunek w postaci arbuza. W pokoju na piecu znajduję gazetę z 24 kwietnia. Na pierwszej stronie oczywiście, jakżeby inaczej - prezydent Emomali Rachmon

W czwartek na śniadanie znowu jedno jajko, tym razem sadzone. Gospodarz wystawia na stoliku pamiątki wykonane - jak zapewnia - przez jego żonę. Są to małe torebki, jakieś kilimy i makatki, tiubietiejki i apaszki. Ostatecznie kupuję za 10 somoni mały wisiorek z drobnych koralików. Jeszcze tylko wpisujemy się do księgi pamiątkowej i o wpół do dziewiątej ruszamy w dół, oglądając po drodze pozostałe jeziora, od numeru trzy do jeden.

Po drodze znowu mijamy mnóstwo wielkich chińskich ciężarówek. Kierowca mówi, że Chińczycy eksploatują w pobliskich górach kopalnię złota. W dolinie Zarafszanu podziwiamy zielone pola i sady, stanowiące spiżarnię nie tylko dla tego rejonu. Na tle skalistych, pozbawionych roślinności gór, stanowią one miły dla oka kontrast. Znowu wspinamy się na przełęcz Anzob, po czym nieco poniżej zatrzymujemy się na krótki odpoczynek. Spotykamy miejscowe kobiety, które sprzedają kierowcom herbatę. Na dzisiaj właśnie kończyły swoją działalność i wybierały się do domów w pobliskim kiszłaku. Na nasz widok wyciągnęły lepioszki i nas poczęstowały. Zupełnie bezinteresownie.

Po blisko ośmiu godzinach jazdy ponownie znaleźliśmy się w Green House w Duszanbe.  Łącznie przez ostatnie trzy dni przejechaliśmy 684 kilometry, z czego większość po drogach gruntowych. Tym razem otrzymaliśmy pokój siedmioosobowy na parterze, tuż obok recepcji. Wieczorem nie działało Wi-fi (łączność pojawiła się dopiero rano). Pierwszy gorący posiłek od kilku dni. Przed nami ostatnia noc w Duszanbe. Już tu nie wrócimy, a przynajmniej nie podczas tej wyprawy.

Pozostałe odcinki:

Pamir - przed wyprawą


W każdej miejscowości dzieci szkolne były schludnie ubrane

Równoprawni użytkownicy dróg

Tą drogą też jechaliśmy

Iskandarkul



Rzeka wypływająca z Iskandarkul

Iskandarkul

Iskandarkul

Iskandarkul

Osiołki są niezastąpione w lokalnym transporcie

Jedno z siedmiu jezior

Drewno jest u bardzo trudne do zdobycia

Jezioro siódme

Jezioro siódme (ok. 2500 m n.p.m.)

Kozy miały chęć na moje buty


Skąd on wziął taki kawał drewna na tym pustkowiu?

Właściciel homestay'u prezentuje wyroby żony

Góry Fańskie

Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty