Ziemkiewicz i "Cham niezbuntowany"

 


Nie przepadam za publicystyką Rafała Ziemkiewicza, ale kuzyn żony podesłał mi jego ostatnią książkę,  więc wypadało przeczytać. Mowa o pozycji „Cham niezbuntowany”.  Zacznę od pochwał. Ziemkiewicz jest autorem oczytanym, znającym dobrze historię i mającym tzw. lekkie pióro.  Posiada też niewątpliwy talent narracyjny.

Niestety, jego poglądy – delikatnie rzecz ujmując – nie są mi bliskie. Mimo to starałem się czytać „Chama Niezbuntowanego” bez uprzedzeń. Ba, w wielu aspektach przyznaję rację Ziemkiewiczowi, np. w kwestii faworyzowania przez Polskę Ukrainy kosztem Białorusi czy też odnośnie jego opinii o obozie Piłsudskiego.

Nie podoba mi się jednak naciąganie faktów do ilustrowania założonych z góry tez. Weźmy na przykład twierdzenie Ziemkiewicza, że w naszej historii nie odnotowano nigdy spektakularnych przypadków prześladowania homoseksualistów. Owszem, odnotowano, choćby w przypadku akcji „Hiacynt” w latach 1985-1987, nie mówiąc o mniejszych incydentach.

W rozdziale o antysemityzmie Ziemkiewicz twierdzi, iż niektórzy historycy mają łamane kręgosłupy, podając za przykład dwie książki, które w odstępie pięciu lat napisał Tymothy Snyder. W pierwszej („Skrwawione ziemie”) miał on przedstawiać cierpienia wszystkich narodów Europy Środkowej wskutek bolszewizmu i hitleryzmu, a w drugiej („Czarna ziemia”) skupił się tylko na Holocauście. Zdaniem Ziemkiewicza jest to dowód na działanie lobby  żydowskiego, któremu uległ Snyder i inni historycy z obawy o dalszą karierę. Tymczasem są to dwie różne książki, a nie sequel, jak chciałby pan Rafał.

Podobnie rzecz ma się w sprawie Jedwabnego. Ziemkiewicz nie zostawia suchej nitki na Janie Tomaszu Grossie, ale sam też nie przedstawia – poza ogólnikami – żadnych konkretnych dowodów na faktyczny przebieg zbrodni z lipca 1941.

W świetle powyższego drobiazgami są już takie przeinaczenia jak Niemczyków, zamiast Niemczyckich, gdy mowa o polskich miliarderach, czy też odmłodzenie o dwa lata piętnastoletniej (gdy rozpoczęła strajk klimatyczny), nie wymienionej z nazwiska Grety Thunberg.

Wzbogacać bogatych?

 

Wiele kontrowersji wywołało przyznanie dofinansowania dla artystów i instytucji kulturalnych. Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego przeznaczyło na ten cel 400 milionów złotych i rozdysponowało je dla ponad dwóch tysięcy podmiotów. Niektórzy mieli otrzymać kilkadziesiąt tysięcy, inni kilkaset, a jeszcze inni ponad milion złotych. Decydował o tym ponoć algorytm, który wyliczał kwotę dotacji  jako połowę ubiegłorocznych przychodów danego podmiotu. I tak np. zespół Bayer Full miał dostać ponad pół miliona złotych (150 tys. zespół Świerzyńskiego i 400 tyś firma jego żony).  Z kolei zespół Kult wcale nie wystąpił o dofinansowanie i skrytykował tych, którzy sięgają po pieniądze podatników. Wtedy lider Bayer Full lekceważąco wyraził się o Kulcie, sugerując, że nikt nie interesuje się tym zespołem i nie kupuje jego płyt. Przypomnieć warto tu, że obie grupy mają długą historię. Kult istnieje już 38 lat, a Bayer Full jest młodszy tylko o dwa lata. Obie grupy wykonują diametralnie inne rodzaje muzyki, ale każda z nich ma swoich wiernych fanów.

Tak czy owak rozgorzała wielka kłótnia w narodzie. Na tę okoliczność wymyśliłem wczoraj taki oto aforyzm: „Bayer Full versus Kult, to tak jak lew kontra rekin. Każdy z nich jest mocny, ale w swoim środowisku.”  Nie każdemu spodobało się to porównanie.  Będę się jednak upierał, że niezależnie od sympatii i muzycznego gustu, nie można ignorować  istnienia takiego czy innego wykonawcy.  Jednocześnie podkreślam, że postawa Świerzyńskiego bardzo mi się nie podoba. Jego zadufanie jest tak olbrzymie, że powoli staje się karykaturą artysty (tak wiem, nie każdy zgodzi się z określeniem „artysta).

A co do meritum, to dobrze, że minister Gliński wstrzymał wypłaty z Funduszu Wsparcia Kultury.  Może ponowne rozpatrzenie wniosków będzie opierało się na bardziej sprawiedliwych kryteriach, bo wzbogacanie bogatych  nie jest chyba  dobrą metodą na wspomaganie ludzi kultury.

Kanapki sprzed pół wieku

 


Dzisiaj nieco nostalgicznie. Siedzę sobie na kwarantannie, pogryzam suszone figi oraz jem chleb z dżemem daktylowym.  Nic nadzwyczajnego, prawda? Ale pół wieku temu nie miałem pojęcia o tym, co to jest kwarantanna ani jak wyglądają figi czy daktyle.  O tych ostatnich jedynie czytałem w przygodowej książce H. Sienkiewicza „W pustyni i w puszczy”. Banany kojarzyły mi się głównie z „bananową młodzieżą”, o której czytałem bodajże w kieleckim „Słowie Ludu”. Za to pomarańcze i cytryny widywałem przynajmniej dwa razy w roku, czyli w okolicach Bożego Narodzenia i Wielkanocy.

Czy jednak w roku 1970 byłem nieszczęśliwy? Nigdy w życiu! Miałem bowiem wiele powodów do zadowolenia. Już od roku w mojej wsi był prąd elektryczny i nie musiałem więcej psuć wzroku przy lampie naftowej. Ba,  mogłem od czasu do czasu obejrzeć u sąsiadów jakieś odcinki „Bonanzy” lub „Zorro”. Dzięki elektrycznemu silnikowi nie musiałem też już kręcić korbą sieczkarni, żeby naciąć sieczki dla bydła. Czegóż chcieć więcej? Marzyłem co prawda o rowerze, ale wtedy musiały mi wystarczyć krótkie przejażdżki na jednośladach kolegów lub – rzadziej – na podprowadzonej wujkowi Ukrainie. Ktoś pamięta jeszcze taki rower?

Na wyciągnięcie ręki miałem czereśnie, których gałęzie sięgały okien naszej chałupy. Parę kroków dalej rosły jabłonie, grusze i śliwki. Za stodołą były grządki marchewek i ogórków. Jajka mieliśmy od własnych kur, a świeże mleko, masło i twarogi zapewniały dwie krowy. Nie miałem radia ani telewizora, ale miałem dostęp do książek. Do dziś z sentymentem wspominam takich autorów jak: Arkady Fiedler, Juliusz Verne, Gustaw Morcinek, Alina i Czesław Centkiewiczowie, Alfred Szklarski czy Janusz Meissner, o klasykach już nie mówiąc.

Czasami zachodziłem do muzeum Henryka Sienkiewicza mieszczącego się w pałacyku w Oblęgorku. Nie tyle jednak po to, żeby podziwiać pamiątki po pisarzu, ale z powodu kanapek, które sprzedawano turystom w niewielkim bufecie. Były to zwykłe bułki z masłem i kiełbasą, ale zawsze miałem na nie ochotę. Nie tylko ja zresztą. Przeglądając stare zapiski, natrafiłem na kartkę z pamiętnika, na której opisałem kłótnię z kolegą, który miał pretensje, że poczęstowałem go zbyt małą ilością owych kanapek. Ot, były czasy…

Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty