Tunezja - północ i południe

 

Tunis - Brama Francuska

27.09. Niedziela

Pobudka o szóstej.  Rano po raz pierwszy jest nieco chłodniej (17 stopni C.), a na niebie kłębi się trochę chmur. Po śniadaniu  jedziemy  do Tunisu, stolicy Tunezji. Z Hammamet to zaledwie godzina drogi. Wysiadamy przy reprezentacyjnej  alei Habib Burgiba. W towarzystwie przewodniczki przechodzimy obok katedry św. Wincentego (aktualnie w remoncie) do  Bramy Francuskiej (Bab el Bahr). Równoległe do nas aleją porusza się wolno samochód z dwoma osobami w środku. Są to cywilni funkcjonariusze policji turystycznej. Ich zadaniem jest dbanie o bezpieczeństwo turystów. Można ich spotkać we wszystkich większych ośrodkach, choć nie wszędzie są tak ostentacyjnie widoczni. Za Bramą Francuską rozpoczyna się medyna, czyli gmatwanina wąskich uliczek starego miasta. Tu już wędrujemy sami, bo w Tunezji przewodnikom nie wolno oprowadzać wycieczek po medynach ani też – co w innych krajach jest nagminne – prowadzić ich do różnych sklepów i warsztatów na prezentacje, których celem jest nakłonienie odwiedzających do zrobienia zakupów.

Jest wczesne niedzielne przedpołudnie, więc medyna świeci pustkami, nie licząc oczywiście licznie przebiegających lub siedzących kotów. W pewnym momencie zaczepia nas naganiacz oferujący zaprowadzenie na punkt widokowy, z którego można podziwiać panoramę medyny i meczet Hammouda Paszy.  Ustalamy cenę na 10 dinarów i idziemy za nim labiryntem wąskich uliczek. Dochodzimy do niebieskich drzwi, nad którymi jest napis „Panorama – Medina”. Naganiacz uderza kilka razy jedną z trzech kołatek (mają one swoje przeznaczenie: jedna dla domowników, druga dla obcych i trzecia usytuowana najniżej - dla dzieci). Niestety, nikt nie otwiera. Naganiacz prosi o chwilę cierpliwości, ale kiedy przez 10 minut jego zabiegi nie przynoszą żadnych rezultatów, rezygnujemy i na pocieszenie dajemy mu 3 dinary.

Spod teatru naprzeciw katedry jedziemy do Muzeum Bardo zlokalizowanego w dzielnicy o tej samej nazwie. Przed wejściem do sal wystawowych zatrzymujemy się przed tablicą upamiętniającą ofiary wspomnianego wcześniej zamachu terrorystycznego. Obok listy nazwisk poległych stoją flagi dziesięciu państw, których obywatele zginęli przed pięcioma laty. Był wśród nich także jeden Tunezyjczyk. Na piętrze, gdzie doszło do strzelaniny, do dzisiaj widoczne są ślady po kulach. Niektóre w ścianach, inne na szklanej gablocie.

Samo muzeum charakteryzuje się dużą kolekcją unikalnych w skali światowej mozaik. Ponadto znajdują się tu eksponaty dokumentujące historię kraju od prehistorii do dnia dzisiejszego. Na parterze wystawiony jest medal pokojowej nagrody Nobla, którą w 2015 roku otrzymał Tunezyjski Kwartet na Rzecz Dialogu w uznaniu działań na rzecz demokracji po jaśminowej rewolucji.

Z Muzeum Bardo jedziemy do Kartaginy, będącej obecnie dzielnicą Tunisu. Z początkiem tego miasta wiąże  się ciekawa legenda. Podobno powstało ono dzięki fenickiej księżniczce imieniem Alissa, która uciekała z rodzinnego Tyru przed własnym bratem, grożącym jej śmiercią. Kiedy ze swoją świtą przybyła na tereny obecnej Tunezji, poprosiła o pomoc rządzącego mieszkającymi tu Berberami księcia Hiaribasa. Książę  nie chciał jawnie odmówić, więc  „na odczepnego” powiedział, że da jej tyle ziemi, ile zmieści się pod skórą bawołu. Alissa wykazała się sprytem i pocięła skórę na cieniutkie rzemyki, związała je ze sobą i opasała nimi całe wzgórze. Książę, chcąc nie chcąc, musiał dotrzymać słowa. Ona zaś przy pomocy swoich ludzi zbudowała  miasto, które nazwała Quart Hadasht.  Potem nazwę uproszczono na Carthago, a ostatecznie Arabowie nazwali je Kartaginą. Owo wzgórze do dzisiaj nosi nazwę Birsa, czyli bawola skóra.

Do Parku Term Antoniusza przechodzimy przez drogę romańską i oglądamy monumentalne ruiny rzymskich łaźni. Położone są one tuż nad morzem. Zachowane fragmenty świadczą o rozmachu i talencie ówczesnych budowniczych.

Obiad spożywamy w restauracji Canal 11 zlokalizowanej przy alei Republiki, tuż nad brzegiem Zatoki Tuniskiej. Do gustu przypada mi szczególnie przystawka o nazwie brik, czyli jajko z tuńczykiem i ziemniakami zapiekane w cieście.

W drodze do Sidi Bou Said (niebieskie miasteczko) przejeżdżamy obok pałacu prezydenckiego. Na szczęście droga jest przejezdna. Poprzedniego dnia  odbywała się tu bowiem duża akcja protestacyjna. Manifestanci żądali przywrócenia kary śmierci. Zbulwersowani byli bowiem niedawnym przypadkiem zgwałcenia i zamordowania kobiety przez ułaskawionego wcześniej mordercę.

Sidi Bou Said to przede wszystkim urokliwe widoki i ciekawa architektura. Urodę tego miejsca podziwiali twórcy od Cervantesa po Flauberta, nie licząc wielu im równych i pomniejszych. W dobie koronawirusa miasteczko jest prawie puste, co szczególnie boleśnie odczuwają handlarze pamiątkami.  Nic więc  dziwnego, że niemal rzucają się na nielicznych turystów, usiłując im cokolwiek wcisnąć

W Tunezji tylko w nielicznych miejscach można nabyć alkohol. Jednym z nich jest znajdujący się w Sidi Bou Said (aleja Habib Burgiba) market sieci MG Proxi. Piwo Celtia w puszce o pojemności 0,5 l kosztuje tu 3,40 dinara, zaś miejscowe wino Magon (500 ml) – 14,80. Do kupienia jest też tunezyjska wódka figowa o nazwie Boukha, jednak jej smak pozostawia wiele do życzenia. Ponoć po jej spożyciu nie boli głowa, ale wolałem tego nie sprawdzać na swojej…

Do hotelu w Hammamet wracamy o szesnastej. Jest zatem sporo czasu na przedwieczorny spacer. W pobliżu znajduje się duża marina z setkami jachtów oraz długa promenada obsadzona palmami daktylowymi. Tu również turystów jest jak na lekarstwo. Trudno więc spokojnie przejść, by nie być narażonym na nieustanne zaczepki sprzedawców. Generalnie jednak jest bezpiecznie. Dzień kończy się pięknym zachodem słońca.

28.09. Poniedziałek

O 6.45 wyjeżdżamy do   Kairuanu. Miasto to słynie z produkcji dywanów. Przede wszystkim jednak jest czwartym po Mekce, Medynie i Jerozolimie świętym miejscem dla wyznawców islamu.  Zatrzymujemy się najpierw przy odrestaurowanych niedawno basenach Aghlabitów, będących częścią akweduktu zbudowanego przez Arabów. Są to duże okrągłe jakby wanny. Największy zbiornik ma pojemność 58 tysięcy metrów sześciennych. Następnie przejeżdżamy do Wielkiego Meczetu Sidi Ogba, który charakteryzuje się bogato zdobioną salą modlitwy (wspierana jest przez 400 filarów). Podziwiamy ją tylko z zewnątrz, gdyż do środka nie wolno wchodzić nikomu poza wyznawcami Mahometa. Podobnie rzecz ma się z pobliskim Meczetem Cyrulika, będącym w rzeczywistości mauzoleum, w którego wnętrzu znajdują się szczątki Abu Diamai el-Balauy, przyjaciela Mahometa. Stojący przed wejściem strażnik nikogo nie wpuszcza, ale za jednego dinara chętnie zrobi zdjęcie wnętrza meczetu.  Nieopodal znajduje się cmentarz muzułmański oraz duży sklep Maison Tapis typu „mydło i powidło”. Na klientów czeka tu świeży chleb z oliwą i harissa (ostra przyprawa z papryczek chili). Kupić zaś można wszelkie pamiątki, pastę do zębów miswak, mydełka z czarnuszką, olejek arganowy, oliwę i tp. Ceny są przystępne, na przykład oliwa extra virgin za 5 dinarów, kostka odświeżacza za jednego dinara czy puszka harissy za półtora. Z kolei przed sklepem stoi paru handlarzy namolnie wciskających tani szafran (w rzeczywistości wysuszony i sproszkowany nagietek) czy podrabiany olej arganowy.

Spacerujemy jeszcze przez gwarną medynę, gdzie  kupujemy słodkie ciastka makruty po 4 dinary za kilogram, po czym wyruszamy do Monastyru. Zwiedzamy tam przede wszystkim Mauzoleum Habiba Burgiby, pierwszego premiera, a później wieloletniego prezydenta niepodległej Tunezji. Burgiba  wprowadził szereg odważnych reform mających na celu unowocześnienie  społeczeństwa tunezyjskiego, przede wszystkim w zakresie edukacji i sądownictwa. Szkoły koraniczne zostały podporządkowane  ministerstwu edukacji, a  sądy religijne zastąpione rządowymi. Walczył o zrównanie praw kobiet i mężczyzn. Aby walczyć z zacofaniem, próbował nawet skłonić społeczeństwo do nieprzestrzegania postu podczas ramadanu, demonstracyjnie pijąc w ciągu dnia sok pomarańczowy przed kamerami telewizji. Wywołało to ostrą krytykę w świecie muzułmańskim, więc Burgiba nie wracał więcej do tematu. Krytykował jednak nadal takie muzułmańskie zwyczaje, jak zasłanianie twarzy przez kobiety. Po trzydziestu  latach prezydentury został odsunięty od władzy w wyniku tzw. zamachu medycznego. Uznano bowiem, że jego stan psychiczny nie pozwala na dalsze sprawowanie urzędu. Po odejściu z pałacu żył jeszcze przez 13 lat.

Mauzoleum Burgiby i jego rodziny to monument składający się z centralnego budynku pokrytego złotą kopułą, trzech mniejszych z zielonymi kopułami oraz dwóch minaretów ze złoconymi iglicami o wysokości 25 metrów. Przed wejściem do środka trzeba przejść przez skaner i zostawić wszelkie bagaże. W środku zaś można spotkać kota z dziwnie pokręconym ogonem.

Obiad w hotelu  Tropicana Club o czternastej.

Zakupy w domu towarowym Soula Shoping Center w Susa (buty i sandały), na suku zaś daktyle  - 2 kg po 3 dinary (w domu zrobiliśmy z nich dżem). Przed wejściem do sklepu obserwujemy zażartą bójkę, w której bierze udział pięć dziewcząt. Szarpią się za włosy, kopią i krzyczą. Przechodnie przystają na chwilę, ale nikt nie reaguje. Kiedy zaczynam nagrywać zdarzenie, słyszę pojedyncze głosy: „No foto”. Dostosowuję się do tego życzenia. Jestem przecież gościem w tym kraju.

O 15.30 wracamy do hotelu Tropicana Club. Otrzymujemy pokój z balkonem na czwartym piętrze z widokiem na basen i morze. Po raz pierwszy bez lodówki (hotel ma tylko 3 gwiazdki). Hotel położony jest w strefie turystycznej  między  Susa a Monastyrem  na niewielkiej mierzei. Pełno tu kotów, jak zresztą wszędzie. Przy plaży siedzi ochroniarz w maseczce.

29.09. Wtorek

Rano wyjeżdżamy do El Jam, by pospacerować po ogromnym amfiteatrze. Zbudowano go za czasów rzymskich na początku trzeciego wieku naszej ery. Wzorowany jest na rzymskim Koloseum, ale z bardziej funkcjonalnymi rozwiązaniami. Widownia może pomieścić 35 tysięcy widzów. W tej chwili jest to trzeci największy na świecie amfiteatr.

O jedenastej zjadamy obiad  w Dar Ammar. Ładna restauracja  i hotel. Smaczne danie i sorbet. Potem jedziemy przez trzy godziny autostradą  wśród rozległych gajów oliwnych. Na postój zatrzymujemy się w Gawes, gdzie nabywamy suszone figi (wianuszek 85 dkg na sznurku za 8,5 dinara) i nieco ceramiki.

Im bardziej na południe, tym więcej stoisk z plastikowymi baniakami. Są to, że tak powiem, przenośne stacje benzynowe.  Paliwo jest przemycane z Libii lub Algierii i sprzedawane po nieco niższej cenie niż na oficjalnym stacjach. Jest to oczywiście nielegalne, ale tolerowane. W tych okolicach trudno o pracę, więc ludzie zarabiają w ten sposób na skromne przeżycie. O dorobieniu się majątku z tego procederu nie ma mowy.

O 17.30 docieramy do hotelu Royal Karthago na Dżerbie. Tego samego, w którym spędziliśmy pierwszą noc. Ponieważ jest tutaj opcja all inclusive, wieczorem degustuję przy basenie piwo Celtica i Thibarine (likier daktylowo ziołowy).

30.09 Środa

Ten dzień z założenia przeznaczony był na odpoczynek. Nie lubię jednak bezczynnego siedzenia czy leżenia na plaży. Dołączyłem więc do trójki innych osób i wynajętym wraz z kierowcą samochodem pojechaliśmy na południe, by zwiedzać ksary. Co to takiego?  Posłużę się tu Wikipedią: „Ksar to ufortyfikowana osada lub siedziba plemienna, wznoszona z gliny i kamienia, często w oazach na pustyni na szlaku karawan. Ksary rozpowszechnione są przede wszystkim na obszarach zamieszkanych przez Berberów”.

Przejechaliśmy przez wspomnianą już groblę Al Kantara i przez Medenine udaliśmy się w stronę Tataouine. Po drodze zatrzymaliśmy się przy wyschniętym słonym jeziorze Sebkhet el Melah. W samym Tataouine odwiedziliśmy miejscowy suk. Oprócz naszej czwórki nie było tu żadnego innego turysty. Następnie pojechaliśmy do Ouled Soltane. Tu znajduje się najlepiej zachowany ksar spośród wszystkich wybudowanych przez Berberów na południu Tunezji. Jednak powoli się już sypie, mimo iż pod koniec ubiegłego wieku był restaurowany. Nadal mieszka tu trochę ludzi. Podczas naszego pobytu mogliśmy zobaczyć kilku mężczyzn grających w karty i paru siedzących bezczynnie pod ścianami. Wkrótce po nas przyjechał jeep z piątką turystów mówiących po francusku. Widzieliśmy ich jeszcze potem w Chenini. Tam bowiem pojechaliśmy w następnej kolejności.

W Chenini mieszka obecnie 90 rodzin, a nie tak dawno było ich jeszcze  tysiąc. Wioska składa się z wielu domów troglodytów. Znana jest jednak głównie z Meczetu Siedmiu Śpiących. Skąd taka nazwa? Otóż legenda mówi, że  przed prześladowaniami Decjusza (cesarz rzymski) schroniło się tu wielu chrześcijańskich Berberów. Kiedy ich schwytano, zostali żywcem zamurowani. Jednak na skutek cudu, nie umarli. Spali i ciągle rośli. Cztery wieki później obudzili się, wyszli na powierzchnię i przyjęli islam. Wtedy dopiero umarli w spokoju. Legendę mają potwierdzać znajdujące się obok meczetu gigantyczne groby o długości 4 metrów. 

Godzinny spacer po stromych zboczach w temperaturze 43 stopni C. nieco nas zmęczył, choć widoki były fantastyczne. Wynagrodziliśmy sowicie sympatycznego przewodnika berberyjskiego i wstąpiliśmy do miejscowej restauracji. Oprócz nas byli tu tylko wspomniani francuskojęzyczni turyści. Ponoć przed pandemią bywało tu około 600 turystów dziennie. Starszy wiekiem kelner w wytartym uniformie starał się jak mógł, żeby nas zadowolić. Wybór dań nie był jednak wyszukany. Nie było nawet kawy. Trudno jednak przygotowywać większe ilości jedzenia, jeżeli nie wie się, czy pojawi się jakikolwiek gość. Zadowoliłem się więc sałatką z tuńczyka i bezalkoholowym piwem Estrella (2 dinary).

Ostatnim miejscem, do którego pojechaliśmy, był Ksar Hedada.  Jego część została przekształcona na hotel, ale ostatnio jest on opuszczony i zaniedbany. George Lucas nagrywał tu sceny do „Gwiezdnych wojen”. W ogóle można  powiedzieć,  że Tunezja jest rezerwuarem  plenerów  filmowych. Kręcono  tutaj  sceny do wielu  znanych filmów,  jak „Gladiator”  w El Jam, „Angielski pacjent” i „W pustyni i w puszczy” w Chebika, „Indiana Jones i poszukiwacze zaginionej Arki” w Kairuan, „Żywot Briana”, „Jezus z Nazaretu”, „Piraci" i „Anno Domini"  w Monastyrze, a wspomniane „Gwiezdne Wojny” także w Matmacie, na słonym jeziorze Chott El Jerid oraz w wielu innych plenerach.

Za prawie dziesięciogodzinną wycieczkę daliśmy kierowcy 500 dinarów. Jest to mniej więcej równowartość miesięcznego minimalnego wynagrodzenia. Jak jednak wcześniej wspomniałem, człowiek ten od początku pandemii nie miał żadnej pracy, a dla naszej czwórki nie były to aż tak wielkie pieniądze. 

Tunis - medyna


Tunis - teatr



Muzeum Bardo


Ślad po kuli


Kartagina




Sidi Bou Said




Hammamet


Keiruan - baseny


Meczet Wielki w Keiruan


Monastyr - mauzoleum Burgiby









Amfiteatr w El Jem





Mała Sahara

Słone jezioro


Ksar Soltane







Chenini









Ksar Hadada








 Pierwsza część relacji - kliknij tutaj

U wrót pustyni

Basen w hotelu Royal Karthago na Dżerbie

Tunezja, niewielki afrykański kraj (prawie dwa razy mniejszy  od Polski), wciśnięty  pomiędzy  ogromną  Algierię i trochę  mniejszą  Libię z liczącym 1148 km dostępem  do  morza, to jedno z niewielu  liberalnych i otwartych  na turystów państw  arabskich. Kraj ten od połowy lat 90-tych ub. wieku był jednym z ulubionych miejsc wypoczynku i  turystycznych wojaży Polaków.  Niestety, przed pięciu laty ruch turystyczny znacznie osłabł po zamachach terrorystycznych w Muzeum Bardo (zginęło tam 18 osób w tym trzech Polaków) oraz w kurorcie Susa, gdzie śmierć poniosło 39 osób. Kiedy turyści znowu zaczęli trochę liczniej przybywać do Tunezji i zdawało się, że ta kluczowa dziedzina miejscowej gospodarki zacznie odżywać, przyszła pandemia koronawirusa i obróciła wniwecz wszelkie nadzieje. Obecnie nie ma tu żadnych turystów z Rosji czy Niemiec. Spotkać można tylko niewielkie grupki Polaków, Czechów, Białorusinów i Francuzów. Jeżeli chodzi o tak zwane objazdówki to obecnie organizują je tylko dwa polskie biura turystyczne (Rainbow i Itaka).

Jeśli chodzi o mieszkających tu  na stałe Polaków, to obecnie, według szacunków ambasady, jest ich około 700.  W 99% są to kobiety zamężne z Tunezyjczykami oraz dzieci pochodzące z tych związków.

Podobno najbardziej znanym Polakiem w Tunezji był Henryk Kasperczak, który wyrobił sobie dobrą opinię jako selekcjoner tunezyjskiej reprezentacji. W tutejszych klubach piłkarskich pracowali zresztą także inni polscy trenerzy, np.: Henryk Apostel, Bernard Blaut, Stefan Białas, Antoni Piechniczek, czy Ryszard Kulesza (dwaj ostatni prowadzili drużynę narodową).

W czwartek 24 września pobudka  o 4.30. Godzinę  później  siedzimy już  w pendolino mknącym do Gliwic  przez  Warszawę. O 8.30 jesteśmy  na Centralnym,  a 40 minut później  na Okęciu (bilet na autobus linii 175 za 4,40 zł). Odprawa  przebiega bez problemów. O 11.15 wylatujemy do Dżerby samolotem  tunezyjskich linii Nouvelair. Po trzech godzinach  spokojnego  lotu lądujemy  na nadmorskim  lotnisku Dżerba-Dżardzis. Kolejne 45 minut zajmuje  nam dojazd  do hotelu  Royal Karthago położonego w Midoun we wschodniej części wyspy. Składa się on z wielu parterowych pawilonów. Dojście do wyznaczonego numeru przypomina krążenie po labiryncie. Zanim jednak udamy się do swojego pokoju, wymieniamy w hotelowym kantorze euro na dinary (kurs 3,182 za euro). W Tunezji nie wolno bowiem płacić innymi walutami. Gdyby nawet jakiś sprzedawca chciał przyjąć dolary czy euro, to nie miałby ich jak wymienić na tunezyjskie dinary. Inną ciekawostką jest zakaz wywożenia dinarów w banknotach. Nie wiem jak jest z jego egzekwowaniem, ale przyznam, że sam przemyciłem na pamiątkę banknot    schowany w przewodniku po Tunezji,

Przed kolacją popływałem trochę w dużym basenie, a następnie odbyłem z żoną spacer po pobliskiej plaży. Woda w morzu jest równie ciepła jak w basenie, tyle że słona i bez chloru. Kolacja  w formie szwedzkiego stołu z dużym  wyborem dań.  Do  tego  dowolna  ilość   wina i piwa, nie mówiąc  już  o wodzie i innych napojach.  Przyznam, że niezbyt często   zdarzało  się tak na innych wycieczkach.

Opłata  klimatyczna  wynosi 3 dinary, a napiwki 3 euro dziennie.

25.09. Piątek

Śniadanie  jest od   5.15, a planowy wyjazd  o szóstej, ale mamy mały poślizg, gdyż dwie panie zaspały  i czekaliśmy na nie 25 minut. Naszą pilotką jest Monika  Różalska, która w Tunezji pracuje już blisko 11 lat.  Grupa jest niewielka, bo zaledwie 21. osobowa.  Najmłodsza uczestniczka Ola (wcześniej widziałem ją i jej rodziców na Sycylii)) ma osiem lat, zaś seniorem wycieczki jest pan Andrzej, liczący sobie już 82 lata.

Z Djerby (Dżerby) wyjeżdżamy na kontynent tzw. drogą romańską. Jest to grobla  El Kantara o długości prawie siedmiu kilometrów, która usypana została na mieliźnie przez Rzymian. Wzdłuż niej biegnie rurociąg dostarczający wodę na wyspę, a po obu stronach widać wiele małych łódek rybackich. Nie brakuje też wędkarzy.

Po zjechaniu z grobli mijamy Zarzis i jedziemy najpierw wśród pustkowi, a nieco później mijamy gaje oliwkowe. Nie są one tutaj tak liczne jak na północy Tunezji, ale i tak stanowią główną uprawę tutejszych pól, o ile oczywiście można tak nazwać wyschnięte  połacie ziemi rozciągające się po obu stronach drogi. Szacuje się, że w całej Tunezji rośnie 60 milionów sztuk drzew oliwkowych, czyli około sześciu na głowę mieszkańca. Drugą pod względem wielkości uprawą są palmy daktylowe, które rosną w wielu oazach, a nawet na miejskich skwerach i w hotelowych ogrodach. A skoro już mowa o egzotycznych owocach, to wspomnieć trzeba też o dużej ilości opuncji figowych, które spotkać można praktycznie wszędzie, szczególnie wzdłuż dróg. Często sadzone są one nie ze względu na owoce, ale jako praktyczny żywopłot.  Pokryte ostrymi kolcami liście skutecznie odstraszają bowiem zarówno ludzi, jak i zwierzęta.

W drodze do Matmaty zatrzymujemy się na kawę w  Aladdin Parc w miejscowości Mareth. Mała czarna kosztuje tu 3 dinary. Taką cenę spotkać można w większości kawiarni, jedynie w Tunisie zapłaciłem nieco więcej, bo 3,5 dinara.

W Matmacie odwiedzamy domy troglodytów. Pokoje są  wydrążone w skałach, często na kilku poziomach, wokół centralnego podwórka zwanego w języku Berberów „hauch". Obecnie raczej nikt w nich nie mieszka na stałe. Te, które odwiedzamy, są wyraźnie nastawione na turystów. Gospodarze częstują nas świeżym chlebem, oliwą i miodem. Chętnie pozują do zdjęć. Do sprzedaży oferują zaś daktyle i oliwę z oliwek. Ta ostatnia kosztuje u nich 10 dinarów  (13 zł) za półlitrową butelkę.

Wokół roztaczają się księżycowe krajobrazy: skaliste wzgórza, goła ziemia i tylko czasem zobaczyć można samotną palmę.

Kolejny postój robimy w Tamezret w Cafe Portail Shara. Wypijamy tu herbatę z migdałami, tymiankiem i rozmarynem za 3 dinary, nabywamy rogi gazeli (słodkie ciastka) za 12 dinarów paczka (2 za sztukę). Na dachu Butiku Berberów znajduje się punkt widokowy, skąd rozciągają się widoki podobne jak w Matmacie.

Jest dopiero dziesiąta. Przez kolejną godzinę jedziemy przez piaszczyste pustkowia pokryte kępkami traw. Od czasu do czasu mijamy pasące się stadka owiec i kóz. Droga jest niemal pusta. A propos dróg, to generalnie są one utrzymane w dobrym stanie. Wkrótce docieramy do zielonej oazy Douz. Jest ona nazywana Wrotami Pustyni. Faktycznie, wystarczy oddalić się o kilkaset metrów od oazy, by znaleźć się wśród saharyjskich wydm pełnych białego drobnego piasku. Można tam pojechać kładem lub na grzbiecie dromadera. Wybieramy tę ostatnią opcję. Półgodzinna przejażdżka kosztuje 15 euro. A swoją drogą – jak to się ma do nakazu płacenia tylko oficjalna walutą? Za to za zdjęcia, które czekają już wydrukowane, płaci się tylko 4 dinary od sztuki.

Obiad zjadamy w hotelu Offradouz. Ze szwedzkiego stołu wybieram wołowinę, daktyle, melony i trochę surówek. Piwo Becks kosztuje tutaj 5 dinarów (dla porównania w sycylijskim Palermo dwa miesiące wcześniej płaciłem za nie 3 euro).

Niespełna 150 kilometrów od algierskiej granicy przejeżdżamy przez największe w Tunezji wyschnięte słone jezioro Chott El Jerid.  Na jego dnie skrzą się kryształki soli. Temperatura powietrza wynosi 44 stopnie C. Chyba jeszcze nigdy nie przebywałem w takim upale. U przydrożnego sprzedawcy nabywamy dwie róże pustyni, płacąc po dinarze za jedną.

O szesnastej docieramy do Tozeur. Miasto położone jest między dwoma słonymi jeziorami w oazie pełnej palm daktylowych. Kwaterujemy się w  hotelu Ras El Ain sieci Golden Yasmin. Jak się okazuje, jest on w tej chwili jedynym czynnym spośród kilkunastu w tym 40. tysięcznym mieście.  A i to nie ma w nim pełnego obłożenia. Dotkliwy brak turystów oznacza brak pracy dla wielu mieszkańców Tunezji. Niektórzy z nich, jak na przykład kierowca prywatnego auta, z którym jechaliśmy zwiedzać ksary w południowej Tunezji, nie mieli żadnego zajęcia od początku pandemii.

Hotel dysponuje dwoma basenami, z czego jeden jest pod dachem. W barze można napić się miejscowych trunków. Jednym z nich jest piwo Celtia w cenie 6 dinarów za 0,33 litra.

O 19.30 serwowana jest kolacja: dwie przystawki, surówka, grillowany kurczak z kuskusem, ciasto i owoce. Obsługa nosi maseczki.

26.09.20 sobota

Znowu  wczesna  pobudka  i śniadanie  o 5.15. Potem wyjazd jeepami w stronę gór Atlas, a konkretnie do oazy Chebika. Kilka minut po wyjeździe z hotelu jeden z naszych jeepów zderza się z  renault, którego kierowca wymusił pierwszeństwo. Stłuczka nie powoduje u nikogo żadnych obrażeń, ale osobówka jest kompletnie rozbita. W ciągu 20 minut firma obsługująca naszą wycieczkę przysłała zastępcze auto wraz z kierowcą (poprzedni musiał zostać, żeby złożyć zeznania, bo w tym czasie dojechała też policja) i pojechaliśmy  dalej.  Po 45 minutach dotarliśmy do położonej tuż nad granicą algierską Chebiki. Miejscowość ta znana jest też pod nazwą Forteca Słońca. Zamieszkuje ją około trzech tysięcy osób.. Wraz z miejscowym przewodnikiem przeszliśmy wśród rdzawych skał do źródła rzeki Khanga. Znajduje się tutaj niewielki, ale urokliwy wodospad. W okolicy kręcono sceny do filmu "Angielski pacjent". Jak we wszystkich tego typu miejscach, nie brakuje tu straganów z pamiątkami. Warto nabyć tutaj syrop daktylowy za 7 dinarów oraz napić się świeżo wyciskanego soku z granatów. Można też dokarmić koty, których jest tu pełno, jak zresztą w całej Tunezji. Zwierzęta te są bowiem, w przeciwieństwie do psów, bardzo szanowane w społeczeństwach islamskich.

Po zejściu  od wodospadu ponownie przejechaliśmy przez oazę pełną palm daktylowych i udaliśmy się na pobliski punkt widokowy Tamerza. Rozciąga się z niego widok na rozległy kanion.

O dziewiątej wyruszyliśmy na pustynię, żeby przejechać się fragmentem szlaku rajdu Paryż – Dakar. Taka przejażdżka dostarcza wielu wrażeń, szczególnie gdy przechylone pod kątem 45 stopni auto wjeżdża na wydmę lub slalomem pokonuje głębokie koleiny. Przy Górze Wielbłąda można zaś podziwiać piękną fatamorganę. Nieco dalej dojeżdża się do świetnie zachowanych dekoracji z filmu "Gwiezdne wojny". W tym „miasteczku” na środku pustyni handlarze są szczególnie nachalni. Niektórzy proponują tandetne pamiątki, inni przejażdżkę na wielbłądzie, a jeszcze inni zdjęcie z pustynnym lisem. Można też nabyć świeżo upieczony w ognisku chleb.

Na obiad wracamy do hotelu, w którym spaliśmy. Dania są serwowane szybko i ładnie podane. Litr wody kosztuje tu 3,5 dinara.

Po trzech godzinach jazdy na północ nie widać już  pustynnego krajobrazu. Wokoło   jest coraz bardziej zielono, zwłaszcza za sprawą  opuncji  figowej oraz  gajów  oliwnych. W okolicy Sidi Bu Zaid przy drodze P3 zatrzymujemy się w Oasis Parc. Znajduje się tu kawiarnia oraz sklep z pamiątkami i tanimi wyrobami skórzanymi.

O osiemnastej docieramy do Hammamet, gdzie mamy nocować w hotelu Houda Yasmina. Przed wejściem obsługa mierzy nam temperaturę oraz dezynfekuje uchwyty od toreb i walizek. Otrzymujemy pokoje z balkonem na drugim piętrze. W hotelu oprócz nas jest jeszcze tylko grupa Białorusinów.


Matmata



Róże pustyni


Sahara




Słone jezioro Chott El Jerid

Basen w Tozeur

Chebika







Tamerza

Star Wars




Fatamorgana

Góra Wielbłąda

Szlakiem rajdu Paryż - Dakar

 Druga część relacji - kliknij tutaj

Odkrywanie świata

 

Ze sporym opóźnieniem, bo kilkanaście lat po jej wydaniu, przeczytałem książkę Ryszarda Badowskiego (czy ktoś go jeszcze pamięta?) „Odkrywanie Świata  Polacy na sześciu kontynentach”.  Jest to wspaniałe kompendium wiedzy podróżniczej, bogato ilustrowane zdjęciami autorstwa wybitnych podróżników oraz osobistymi wspomnieniami gospodarza „Klubu sześciu kontynentów”, który na przestrzeni dziesiątek lat miał okazję osobiście poznać  wielu bohaterów swojej książki.

Jak już sam tytuł sugeruje, w książce Badowskiego mowa jest o najwybitniejszych polskich odkrywcach i zdobywcach nieznanych lądów, pogromcach oceanów, pustyń i gór, począwszy od mnicha Benedykta z XIII wieku, a na Marku Kamińskim skończywszy. Skupienie w jednym miejscu tylu znamienitych postaci przyprawia czytelnika o zawrót głowy.  Lektura tej książki uświadamia też – przynajmniej mnie – jak niewiele wiemy o osiągnięciach naszych rodaków na niwie poznawania świata. O Kukuczce, Baranowskim, Telidze, Rutkiewicz, Hermaszewskim czy Strzeleckim większość zapewne słyszała. Nie jestem jednak pewien czy nazwiska takie jak Centkiewicz, Arctowski, Dobrowolski, Chmieliński czy Czerwińska, że o Czerskim i Czekanowskim nie wspomnę - mówią coś przeciętnemu Polakowi.

Zapewne wszyscy znamy nazwiska takich podróżniczych celebrytów, jak Pawlikowska, Cejrowski  czy Wojciechowska. O nich akurat w książce Badowskiego nie znajdziemy ani słowa. I  słusznie! Cieszy mnie natomiast fakt, że autor korzystał z konsultacji i zdjęć gdańskich podróżników, czyli wspomnianego już Kamińskiego (zdjęć jego autorstwa jest najwięcej), Krystyny Chojnowskiej-Liskiewicz i zmarłego w ubiegłym roku Romualda Koperskiego.

I jeszcze jedno. Lektura tej książki jest wspaniałą motywacją do podejmowania podróżniczych wyzwań. Oczywiście na miarę możliwości. Nie każdy bowiem musi dorównać Pałkiewiczowi, Wielickiemu czy choćby Dobie…

Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty