XII Gdańska Pielgrzymka Rowerowa



Ks. Tomasz Koszałka

XII Gdańska Pielgrzymka Rowerowa do Częstochowy rozpoczęła się w piątek 25 lipca od mszy świętej w bazylice św. Brygidy. Wzięli w niej udział  uczestnicy pielgrzymki w ilości ponad 160 osób, w tym dwóch księży i jedna siostra zakonna. Mszę koncelebrował także ksiądz Tomasz Koszałka, który w tym roku nie mógł prowadzić pielgrzymki (towarzyszył nam do Rusocina). Po mszy Roman Łuczak (cywilny kierownik wyprawy) rozdał nam kamizelki odblaskowe, pozyskane od dyrekcji Pomorskiego Ośrodka Ruchu Drogowego. Przed wyruszeniem w trasę organizatorzy i kilku z uczestników pielgrzymki wzięło udział w prowadzonej na żywo przez Krzysztofa Skowrońskiego audycji Radia Wnet.

Red. Krzysztof Skowroński
Z zainteresowaniem obserwowałem współuczestników tej rowerowej eskapady. Brałem w niej udział po raz pierwszy, więc nie wiedziałem, że jest ona aż tak egalitarna. Przede wszystkim zwróciłem uwagę na ogromną rozpiętość wieku poszczególnych pielgrzymów. Przeważały osoby w wieku średnim, ale nie brakowało też ludzi starszych, jak np. Stanisław Rynkiewicz, dziarski siedemdziesięcioośmiolatek. Na drugim biegunie było kilku nastolatków, z których najmłodszy miał bodajże 10 lat. Jeżeli chodzi  o podział na płeć, to pań było sporo, ale generalnie stanowiły mniejszość. Mój głęboki podziw i szacunek wzbudziły osoby niepełnosprawne, które mimo defektów ciała wykazały hart ducha i dotrwały do końca. Można byłoby jeszcze analizować inne cechy, jak wykonywany zawód czy poziom wykształcenia, ale nie ma to większego sensu. Wszystkich uczestników tej pielgrzymki połączyły bowiem dwie zasadnicze sprawy: zamiłowanie do jazdy na rowerach i wiara w Boga. Dlaczego w tej kolejności? Ano z prozaicznego powodu - najsilniejsza nawet wiara nie sprawi, że ktoś nie mający do czynienia z dwoma kółkami na co dzień, pokona w ciągu niespełna sześciu dni dystans liczący 540 km.

Przez Gdańsk i Pruszcz Gdański, aż do Rusocina, eskortowali nas policjanci na motocyklach. Na tym odcinku jechaliśmy w jednej kolumnie, dość wolno zresztą. Dopiero tu nastąpił podział na grupy. Do pierwszej (prowadzonej przez Jarka) zgłosili się najszybsi bikerzy, zwani przez innych nieco złośliwie „harpagonami” lub „dzikimi”. Osobiście wybrałem grupę drugą, kierowaną przez Romana Łuczaka, w której jechałem do samego końca. Za nami było jeszcze sześć innych grup. Ostatnia z nich zyskała miano „żółwików”, czego bliżej nie trzeba chyba tłumaczyć...


Kierownictwo i serwis


Oficjalnym kierownikiem pielgrzymki był ks. Wojciech Lange. Faktycznie zarządzał i dyscyplinował nas jednak ks. Sylwester Malikowski. Ten ostatni miał na to więcej czasu i sił, gdyż
Ks. Sylwester (po prawej)
poruszał się nie rowerem, lecz volkswagenem. Delikatnie mówiąc, nie wszystkie jego uwagi i pouczenia były przychylnie odbierane przez rowerzystów. On sam powtarzał co prawda, że  nie należy ludzi oceniać i obdarzać ich epitetami, lecz starać się ubierać ewentualną krytykę w słowa typu: „Przykro mi, że postępujesz w ten sposób”. W praktyce nie zawsze mu to wychodziło. Podobnie jak wspomnianemu już Romanowi, który też podnosił nieraz głos. Kiedy ktoś zwrócił mu na to uwagę, odparł: „Ja już mam taki dominujący ton głosu”...

Nasze bagaże, a w drodze powrotnej z Częstochowy rowery, przewoził w swojej ciężarówce pan Mikołaj - człowiek uprzejmy i grzeczny. W zasadzie mógłbym o nim mówić w samych superlatywach, gdyby nie drobiazg na samym końcu. Otóż nasz autokar przyjechał do Gdańska o godzinie 5.20, a pan Mikołaj dostarczył rowery trzy kwadranse później. Niby niewiele, ale ludzie zmęczeni podróżą bywają nadwrażliwi...

Kierowcą busa z przyczepą rowerową był pan Jurek. Na trasie zdarzały się czasem awarie lub komuś brakowało po prostu sił. Wtedy można było liczyć na podwiezienie. Mnie również przytrafiła się usterka koła na 71 kilometrze piątego etapu i do miejsca najbliższego postoju (przez 8 km) zmuszony byłem jechać w busie.

 


Zakwaterowanie i wyżywienie


Noclegi mieliśmy zarezerwowane w gimnazjach i szkołach podstawowych. Spaliśmy na korytarzach i w salach gimnastycznych (raz zdarzyło mi się przenocować w zakratowanym boksie szatni). W niektórych placówkach oświatowych dyrekcja wyraźnie chciała na nas zaoszczędzić, czego dowodem była znikoma ilość udostępnionych kabin prysznicowych i toalet. W tych ostatnich często brakowało nie tylko papieru, ale nawet szczotek klozetowych... Żeby była jasność - nie chodziło o bezinteresowną gościnę. Za noclegi płaciliśmy (koszt pielgrzymki - 410 zł).
Ostatnie śniadanie

Jeśli chodzi o wyżywienie, to śniadania przygotowywaliśmy sobie sami z zakupionych przez organizatorów wiktuałów. Codziennie dwie grupy wstawały wcześniej i robiły kanapki dla pozostałych. Wyjątkiem była szkoła w Ślesinie, gdzie zarówno kolację jak i śniadanie serwował miejscowy personel. Obiady zazwyczaj dostarczane były w formie cateringu, zwykle jednodaniowe (dwa razy otrzymaliśmy zupę). W Brzozie obiadokolację przygotował personel miejscowej szkoły przy aktywnym udziale p. Mikołaja (pieczone ziemniaki i kiełbaski z grilla).

Kilkakrotnie mieliśmy okazję skorzystać z poczęstunków. Po raz pierwszy w Starogardzie Gdańskim (tylko grupa Romana). W cukierni Jedyna, mieszczącej się w Centrum Handlowym Kupiec, otrzymaliśmy po dwie gałki lodów. Z kolei w pobliskiej Dąbrówce czekały na nas kanapki i gorące napoje. Następnego dnia, na terenie Kujawsko-Pomorskiego Centrum Edukacji Ekologicznej, dzięki Rowerowej Brzozie, otrzymaliśmy napoje, owoce i wafelki. Kilka godzin później domowym ciastem poczęstował nas wójt w Brzozie. Od proboszcza w Turku dostaliśmy piękne albumy Grzegorza Gałązki „Błogosławiony duszpasterz”. W Brudzewie zaś, dzięki uprzejmości wójta i dyrektorki Gminnego Ośrodka Kultury, mogliśmy posilić się ciastem oraz kawą i herbatą.


Życie duchowe


Ks. Wojciech Lange (po prawej)
Każdy dzień naszej pielgrzymki (oprócz ostatniego) rozpoczynał się od mszy świętej o godzinie siódmej. Zazwyczaj odprawiali ją towarzyszący nam księża Wojciech i Sylwester. Czasami msze koncelebrowali miejscowi proboszczowie. W każdy wieczór o godzinie 21 uczestniczyliśmy w apelu jasnogórskim.  Przy akompaniamencie gitar (m.in. siostra Emilia Bojka) śpiewaliśmy pieśni maryjne. Kulminacyjnym punktem pielgrzymki była msza święta w kaplicy Matki Boskiej Częstochowskiej na Jasnej Górze. 

Trasa i pogoda

Trasa z Gdańska do Częstochowy podzielona była na 6 etapów. Najdłuższy ok. 114 km, najkrótszy 70 km. Można rzec, że średnio pokonywaliśmy 90 kilometrów dziennie. Wzniesień było stosunkowo niewiele i o niewielkim stopniu nachylenia. Często towarzyszył nam przeciwny wiatr, co przy dość wysokiej temperaturze potęgowało zmęczenie. Pogoda w zasadzie nam sprzyjała. Tylko w drugim dniu przejazdu na dwóch trzecich trasy towarzyszył nam deszcz. Pomiędzy postojami pokonywaliśmy zazwyczaj 25-30 km. Najdłuższy odcinek wynosił 42 kilometry. Średnia naszej grupy zawsze przekraczała 20 km/h.
Kąpiel w deszczu

Policja towarzyszyła nam podczas przejazdów przez większe miasta. Eskortę policyjną mieliśmy, oprócz wspomnianego już Gdańska, w Bydgoszczy i Częstochowie. Niestety, tuż za Bydgoszczą, kiedy jechaliśmy drogą ekspresową w dużej kolumnie, doszło do kraksy. W jej wyniku jeden z pielgrzymów doznał złamania obojczyka. Poza tym było jeszcze kilka drobniejszych kolizji i upadków. Ja również zaliczyłem „glebę”, ale bez żadnych negatywnych następstw.


Etapy

I   Gdańsk - Osie

II  Osie - Brzoza

III Brzoza - Ślesin

IV Ślesin -Turek

V  Turek - Wieluń

VI Wieluń - Częstochowa
Ireneusz Gębski - Licheń

Tę krótką relację uzupełniają zdjęcia, które można znaleźć .tutaj.

 

Szwecja - wspomnienie moroszki



Moroszka
Otrzymuję coraz więcej maili, jak zwykle w sezonie, z prośbą o rady odnośnie zbiorów runa w Szwecji. Czasami pytania są kuriozalne, jak na przykład o to, czy warto jechać na jagody rowerem. Częściej jednak potencjalni zbieracze pytają o konkretne sprawy. W miarę możliwości staram się odpowiadać na wszystkie pytania. Często więc otrzymuję podziękowania. Jedno z nich cytuję poniżej:

Serdecznie dziękuję Panu za czas poświęcony na przeczytanie mojej wiadomości i odpowiedź.

Na pewno skorzystamy z Pańskich rad. Przede wszystkim chciałbym Panu podziękować za "zarażenie" mnie wyjazdem do Szwecji.

Jestem przekonany, że miło będziemy wspominać ten wyjazd, jeżeli nasz Fiacik Punto podoła swojemu zadaniu.

Zdrowia i szczęścia życzę!

A co dzieje się aktualnie w Szwecji? Rano miałem telefon od S. Wczoraj pił z A., więc dzisiaj nie  poszedł na zbiory. Jakoś mnie to nie zdziwiło... Podobnie jak narzekanie na A. Temu facetowi zawsze i z każdym jest źle. Pamiętam, jak w 2004 roku narzekał na parę młodych ludzi z Sopotu, potem na J., a wreszcie przed rokiem, na mnie.

Urodzaj podobno jest średni, a za moroszkę płacili wczoraj 80 koron za kilogram. Myślę, że to nieźle jak na początek.

Co do A., to miał pecha do załogi. Wyjechał z Polski z pewnym małżeństwem, którego wcześniej nie znał. Po przyjeździe do Norsjo, owa para postanowiła zrezygnować ze zbiorów i pojechać do Norwegii. W efekcie A. został sam na kempingu, bez żadnego środka lokomocji. Kolejnego dnia porozumiał się z jakimś Polakiem, który przyjechał tutaj motocyklem. Mieli razem jeździć na zbiory moroszki Niestety, już po pierwszym dniu okazało się, że nie nadają na tych samych falach i dalsza współpraca będzie trudna. A. poprosił więc S. o możliwość przyłączenia się do jego ekipy. Wiedział, z kim będzie miał do czynienia, ale to była jego ostatnia deska ratunku. Ciężkie dni przed nim...

Bywa też tak, że wyprawa nie dochodzi do skutku z przyczyn losowych. Jedna z moich czytelniczek, której przekazywałem różne wskazówki i dzieliłem się swoimi doświadczeniami, napisała mi, że na tydzień przed wyjazdem musiała anulować rezerwację biletów na prom. Przyczyną tego kroku był wypadek jej męża, który został kontuzjowany przy budowie ich domu.

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Ano z prozaicznego powodu. W tym roku nie jadę bowiem do Szwecji, więc w ten sposób wyrażam swoją tęsknotę za tym krajem.
P.S.  Więcej o moroszce i nie tylko tutaj

Gość w Chicago



Gość w Chicago

Kilka dni temu na jednym z portali społecznościowych znalazłem taką oto wiadomość: Jakiś czas temu natrafiłem (w sieci) na Pańską książkę "W cieniu Sheratona", którą chciałbym przeczytać. Tak się składa, że też wydałem książkę o podobnej tematyce i zastanawiam się, czy nie chciałby się Pan wymienić? Pan mi "W cieniu Sheratona" a ja Panu "Gościa w Chicago"? Proszę pomyśleć i dać znać. Oczywiście, natychmiast się zgodziłem. Literatura faktu, a szczególnie ta dotycząca tematów emigracyjnych, interesuje mnie bowiem od dawna.

Przesyłka od Karola Stefańskiego dotarła do mnie przedwczoraj. Dzisiaj, parę  minut po północy, lekturę jego książki miałem już za sobą. "Gość w Chicago" należy bowiem do tego rodzaju książek, które czyta się za jednym posiedzeniem. I nie mam tu wcale na myśli niewielkiej objętości (tom składa się z 234 stron). Wspomnienia autora z sześcioletniego pobytu w Stanach Zjednoczonych są bowiem tak wciągające, że czyta się je jednym tchem. Żeby nie było zbyt dużo lukru, dodam od razu,   że pewne małe fragmenty książki nieco mnie nudziły. Myślę tu o wywodach autora na temat różnic w systemach edukacji w Polsce i USA.

Karol Stefański poleciał za ocean jako jeden z tysięcy uczestników studenckiego programu Work&Travel. Od innych studentów różni go jednak to, że  nie ograniczył się do trzymiesięcznego legalnego pobytu na ziemi amerykańskiej. Jak już wyżej wspomniałem, został tam o wiele dłużej. Sam załatwiał sobie kolejne miejsca zatrudnienia i przez cały czas intensywnie się uczył. Nie tylko języka, ale także różnych odmian tańca (klasyczny, latynoamerykański) oraz... trenowania piłki nożnej. Jednocześnie korzystał z życia, biorąc udział w imprezach towarzyskich, koncertach (np. Budki Suflera czy Paktofoniki) i spotkaniach z ciekawymi ludźmi (Jan Tomaszewski). Przy okazji zwiedził kawał Ameryki, w tym Alaskę, Detroit, Los Angeles, no i oczywiście tytułowe Chicago.

Ten wpis nie rości sobie prawa do miana recenzji. Zawarłem w nim po prostu moje odczucia po lekturze książki.  Na pewno warto ją przeczytać, choćby dlatego, że (cytuję fragment dedykacji autora) "Ciekawymi historiami należy się dzielić, podawać dalej z nadzieją, że zainspirują innych".

Tak też czynię...

Stragany na ścieżce rowerowej


Stragany przed molo od strony Brzeźna

Sezon turystyczny w pełni. Nadmorskie ścieżki rowerowe zapchane do granic możliwości. Poruszają się po nich nie tylko rowerzyści, ale też rolkarze i deskorolkowcy. Nie brak też riksz, a nawet niemowlaków w wózkach, których rodzicom pomylił się deptak z drogą dla rowerów. Jakby tego wszystkiego było mało, ktoś wpadł na genialny pomysł postawienia na ścieżce rowerowej rzędu straganów. Zajmują one prawie dwie trzecie szerokości ścieżki i znajdują się w jej newralgicznym punkcie, tuż przed zakrętem. Nieopodal usytuowane jest ruchliwe przejście wiodące z gdańskiej Zaspy na molo.
Nie wiem, co będzie  znajdowało się we wspomnianych straganach. Obojętne jednak, jakiego rodzaju działalność ma być tam prowadzona, pewne jest, że klienci zablokują pozostałą część ścieżki, na której - jak widać na załączonym zdjęciu - i tak jest już ciasno.
Ciekaw jestem, kto wydał zgodę na tak idiotyczne zlokalizowanie straganów...

Stan duszy



Wiersz zamieszczony w tygodniku "Angora" 


Niezbyt często odkrywam stan mojej duszy, ale czasami mi się to zdarza...



Nie lubię samotności





Nudzi mnie tłum gości





Kim jestem?





Czego oczekuję od świata?





Wielu z nas ta myśl oplata





Pytaniem





Zwykle bez sensownej odpowiedzi




Choć w głowie wiele ich siedzi...

Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty