Czorsztyn i nieudana prezentacja



Widok z zamku w Czorsztynie
Na zamku w Czorsztynie

Rozpoczyna się drugi tydzień naszego pobytu w sanatorium. Wiemy już doskonale, jak poruszać się po Szczawnicy, bez kłopotu trafiamy do właściwych gabinetów zabiegowych, a nawet potrafimy załatwiać sobie zmianę niektórych zabiegów na te bardziej nam pasujące. Widzimy też, że powszechne opinie o tym, że większość kuracjuszy stara się  poddawać zabiegom o typowo rozrywkowym charakterze, są zgodne z prawdą. W „Nauczycielu” nie ma co prawda baru ani wieczorków tanecznych, ale w sąsiednich sanatoriach, tudzież lokalach gastronomicznych, owszem, są. Czasami tylko, tak jak dziś w „Malinowej”, imprezy bywają odwoływane.
A. Dziedzina-Wiwer czyta swój wiersz
Po obiedzie pojechaliśmy na wycieczkę do Czorsztyna. Tym razem naszym przewodnikiem był wielokrotnie już przeze mnie wspominany, zawsze w dobrym kontekście, Andrzej Dziedzina-Wiwer. Stanowi on doskonały przykład tego, jak powinien zachowywać się rasowy przewodnik.  Wracam tu do wczorajszej historii z fotografem. Otóż pan Paweł Zachwieja towarzyszył nam również dzisiaj, ale tym razem sam musiał dbać o swoje interesy. Pan Andrzej ani razu nie wspomniał o jego obecności. Za to każdą minutę poświęcał na przybliżenie nam historycznych, geograficznych i etnograficznych aspektów zwiedzanego obiektu, w tym wypadku pozostałości zamku czorsztyńskiego. Tu ciekawostka: na jednej z tablic dokumentujących historię zamku znajduje się wiersz naszego cicerone pt. „Na Ciorstynie” (w gwarze pienińskiej). Pan Andrzej przeczytał nam go zresztą osobiście. Może ktoś zapyta, dlaczego tak wychwalam tego przewodnika? Ano dlatego, że lubię ludzi, którzy podchodzą do swojej  pracy z pasją, a nie traktują jej jak zło konieczne.
Zamek w Niedzicy - widok z Czorsztyna
Po zwiedzeniu ruin (nieco zrekonstruowanych) zamku w Czorsztynie pojechaliśmy do Krościenka. Tutaj, w pawilonie Pienińskiego Parku Narodowego, obejrzeliśmy wystawę przyrodniczą. Nie powinienem właściwie dodawać, że poszczególne eksponaty  w przystępny, a zarazem fachowy sposób  dokładnie przybliżał nam pan Andrzej.
Krościenko
Po kolacji zostaliśmy zaproszeni na pokaz firmy Medical-Partner. Chodziło o prezentację kolejnego „cudownego” urządzenia – waham się, czy użyć określenia – prozdrowotnego, czyli Vioforu. Jednakże kuracjusze chyba poczuli już przesyt kolejnymi pokazami, gdyż na świetlicy zebrało się tylko siedem osób. W tej sytuacji prezenter odwołał prezentację, twierdząc, że firma zwraca mu pieniądze za wynajem sali tylko wówczas, gdy obecnych jest przynajmniej dziesięć osób. Mimo to wręczył nam obiecane upominki, czyli torebki z drobinkami bursztynu na nalewkę oraz bransoletki z hematytu (dla małżeństw).
W holu przed stołówką tym razem oferowano łańcuszki, wisiorki, bransoletki i tym podobne drobiazgi. Specjalnego zainteresowania kuracjuszy  nie zauważyłem. Moja żona chciała co prawda kupić zegarek, ale okazało się, że jest zepsuty, a i innego egzemplarza nie było…

Palenica - Leśnica na nogach

Nad Grajcarkiem

Wjazd na Palenicę
 Pogoda troszkę się zepsuła, więc przed obiadem poszliśmy tylko do pijalni wód oraz na godzinny spacer na drugą stronę Grajcarka. Z perspektywy Zawodzia po raz pierwszy oglądaliśmy panoramę Szczawnicy, w tym widoczną pod lasem brzydką bryłę naszego sanatorium „Nauczyciel”.
Tym razem na poobiednie spotkanie namawiał nas przedstawiciel firmy Schumann Brand. Nie mieliśmy jednak ochoty siedzieć w świetlicy i podziwiać marketingowych chwytów sprzedawcy stalowych garnków. Wybraliśmy wycieczkę. Byłby to zapewne dobry wybór, gdybyśmy zorganizowali ją sobie na własną rękę. My jednak wykupiliśmy ją we wspominanym już  Pienińskim Centrum Turystyki. Może jednak po kolei…
W tle Bystrzyk
Leśnica
Zapłaciliśmy po 14 zł od osoby. Przed biurem PCT zebrało się nas około sześćdziesięciu osób. Przewodniczka Barbara Szela (ta sama, która była z nami w Miszkolcu) zaprowadziła nas do stacji kolejki linowej (ok. 300 metrów), po czym poleciła nam zakupić bilety. Za wjazd na Palenicę bilet normalny kosztuje 9 zł, jednak w przypadku grupy cena spada do 7 zł. Po wjechaniu na górę, na przełęczy między Palenicą a Szafranówką, przewodniczka pokazała nam majaczące w chmurach czubki Trzech Koron oraz nieco lepiej widoczną Sokolicę. Wskazała też palcem Krościenko i panoramę Szczawnicy. Znacznie więcej czasu zajęło jej namawianie nas do pozowania fotografowi, który nam towarzyszył od początku (na wycieczce do Białej Wody też był, ale p. Andrzejowi Dziedzinie – Wiwrowi nawet do głowy nie przyszło, żeby reklamować jego usługi). Tymczasem pani Szela robiła to non stop. Żeby było jasne - nie mam nic przeciwko obecności fotografa na wycieczce. Jednak namolne, wręcz natrętne przypominanie o ustawianiu się do zdjęcia, nie jest dobrą wizytówką dla przewodnika, który chce uchodzić za profesjonalistę. Przez liczne niby sesje straciliśmy sporo czasu, a przecież nie za to płaciliśmy.

Konie mechaniczne a wóz konny

Idąc szlakiem z widokiem na Bystrzyk doszliśmy do Leśnicy. Nie zwiedzaliśmy jednak tej wsi, tylko jej skrajem przeszliśmy w kierunku Dunajca. Zanim tam jednak doszliśmy, zatrzymaliśmy się na godzinny postój w Pienińskiej Chacie. Niektórzy z nas zrobili zakupy w tutejszym sklepie (piwo Kozel 0,75 euro, Golden Slivka 6,30 euro). Zaskoczył mnie nieco sposób pakowania butelek przez ekspedientkę – po prostu zawijała je w gazetę. A propos niecodziennych widoków na Słowacji, to nieco wcześniej widziałem furmankę z gnojem, której nie ciągnął koń, lecz… samochód osobowy.
Oryginalny "papier pakowy"
Z Pienińskiej Chaty udaliśmy się spacerkiem w kierunku przystani flisackiej w Szczawnicy. Stąd do biura PCT (ok. 2 km) miał nas zawieźć autokar. Nie bardzo nas to zachwycało, gdyż spod siedziby PCT do naszego sanatorium jest jeszcze kawał drogi. W ogóle zastanawiam się, za co właściwie płaciliśmy po te 14 zł. Zakładając, że było nas 60, to zebrało się 840 zł. Nie sądzę, żeby przewodniczka otrzymała za 4 godziny pracy więcej niż 200 zł. Tak czy owak, nasza grupa (z sanatorium „Nauczyciel”) w składzie piętnastu osób złożyła się po 2 złote i wynajęła bus, który podwiózł nas pod same drzwi.

Polaryzator i kombajn...


Szczawnica to nie tylko sanatoria

W życiu kuracjusza nie ma czasu na nudę. Ciągle coś się dzieje i nie mówię tu wyłącznie o zabiegach leczniczych, bo te kończą się zwykle na długo przed obiadem. Potem przeciętny kuracjusz  z sanatorium „Nauczyciel” wybiera się na spacer do Pijalni Wód Mineralnych, a stąd – zależnie od preferencji – udaje się do centrum Szczawnicy, wędruje po górskich ścieżkach albo siedzi przy kawie lub innym napoju w którejś z licznych kafejek. Ja osobiście wybieram się jeszcze w pewne miejsce po zapas jabłek, które codziennie obficie spadają z  kilku jabłoni. A szkoda byłoby przecież, gdyby zgniły…
Po obiedzie mieliśmy zamiar jechać na wycieczkę do Wąwozu Szopczańskiego. Z powodu małej liczby chętnych została ona jednak odwołana. Skorzystaliśmy zatem z zaproszenia firmy Biomed-Centrum do udziału w spotkaniu pod hasłem „Jak leczyć się skutecznie, by wygrać z bólem i chorobą, bez skutków ubocznych”. Z zaproszenia wynikało, że dowiemy się o „gwarantowanych metodach  leczenia: schorzeń reumatycznych, stanów zapalnych, zwyrodnienia kręgosłupa, nadciśnienia, migrenowych bólów głowy, owrzodzenia podudzi, alergii i chorób skórnych”. Dodatkowo firma gwarantowała dla trzech pierwszych par małżeńskich komplet pościeli, dla kolejnych zaś termometry elektroniczne. Pozostali uczestnicy mieli otrzymać po paczce kawy lub torby ekologiczne.

Przedstawiciel Biomed-Centrum nie był zachwycony robieniem mu zdjęć

W praktyce prezentacja dotyczyła działania polaryzatora biostymulacyjnego BIOV2. Jego  działanie jest oparte na emitowaniu spolaryzowanego światła. Osobiście poddałem się jego działaniu, chcąc sprawdzić czy złagodzi ból w moim naderwanym przyczepie ścięgna. Mimo trzymania urządzenia przy łokciu przez ok. 10 minut nie zauważyłem żadnej poprawy. Prowadzący spotkanie zasugerował mi, że pozytywny skutek może być odczuwalny dopiero po serii naświetleń. Poza tym radził usztywnić rękę. Nie był też zachwycony faktem, iż robiłem zdjęcia. „Będę na Facebooku czy w TVN 24? – dopytywał.
Cena polaryzatora na spotkaniu wynosiła 2300 zł. Na stronie firmy kosztuje on 3940 zł. Wydaje się więc, że oferta jest atrakcyjna. Sęk w tym, że nie jestem przekonany co do rewelacyjnych ponoć właściwości fototerapii. Kto chce, niech kupuje…
Chętnych do wyciągania pieniędzy od kuracjuszy jest znacznie więcej. Niemal codziennie w korytarzu przed drzwiami stołówki rozkłada się jakaś handlarka  ze stosem marnie wyglądających ciuchów. Swoje usługi poleca też masażystka, ale potentatem jest tu Pienińskie Centrum Turystyki, które na każdy dzień proponuje jakąś wycieczkę.
Andrzej Dziedzina-Wiwer przed spotkaniem

Obiektywnie muszę jednak przyznać, że dyrekcja sanatorium wpuszcza na jego teren nie tylko handlarzy. Zaprasza bowiem także, co jest godne pochwały, ciekawych ludzi. Takim człowiekiem jest niewątpliwie Andrzej Dziedzina-Wiwer, z którym mieliśmy okazję spotkać się po raz trzeci. Tym razem  opowiadał nam nie tylko o ulubionych Pieninach, ale też  zaprezentował elementy stroju góralskiego oraz próbki swojej bogatej twórczości poetyckiej. Prawie trzygodzinne spotkanie upłynęło bardzo szybko i nie sądzę, aby kogoś znudziły interesujące opowieści pana Andrzeja. Widać, że jest to człowiek z pasją, który nie liczy czasu i nie patrzy na to, ile zarobi.

Pan Andrzej prezentuje kapelusz


Na koniec dowcip z repertuaru naszego gościa. Góral postanowił zafundować swojej żonie jakiś prezent z okazji 25 rocznicy ślubu. Pojechali więc  na Krupówki do Zakopanego. Żona stanęła przed jedną z wystaw i za nic  w świecie nie chciała iść dalej.
- Hanuś, na coś się tak zapatrzyła? – pyta góral.
- A bo wiesz, ja bym chciała, żebyś kupił mi te majtki – pokazała na wąskie figi.
- Ale przecież  ty masz dupę jak kombajn!
Hania strzeliła focha, jak mówią ceprzy, po czym małżeństwo wróciło do domu. Jednak wieczorem góralowi zebrało się na amory. Wtedy Hania go zastopowała: - Dla jednej marnej słomki nie opłaca mi się uruchamiać kombajnu.
 

Koszyce i Miszkolc


W Koszycach

W cukierni Aida
 Na śniadanie zeszliśmy dziś nieco wcześniej, gdyż czekał nas całodzienny wyjazd na Słowację i na Węgry. Dlatego też zafasowaliśmy zamiast obiadu i kolacji suchy prowiant. Z naszego sanatorium na tę wycieczkę jechało tylko sześć osób, jednak przed Pienińskim Centrum Turystyki, gdzie czekał autokar, zebrała się całkiem pokaźna grupa.
Rano było pochmurno i mgliście, więc nie mogliśmy zobaczyć wielu mijanych po drodze szczytów gór. Ich wierzchołki szczelnie pokrywała bowiem  gęsta pierzyna  chmur. Kiedy jednak dojechaliśmy do Koszyc aura była już diametralnie inna. Tutaj było ciepło i słonecznie. Na zwiedzanie miasta mieliśmy zaledwie półtorej godziny. W tak krótkim czasie niewiele można zobaczyć. Ograniczyliśmy się więc do spaceru po głównym deptaku, przy którym znajduje się między innymi teatr, kilka fontann, kolumna morowa, mnóstwo cukierni i katedra św. Elżbiety. Do wnętrza tej ostatniej weszliśmy na kilka minut, ale z powodu remontu mogliśmy obejrzeć tylko główną nawę.

Koszyce - katedra św. Elzbiety

 Pilotka zachwalała nam tutejsze cukiernie, twierdząc, iż jest w nich tanio i niezwykle smacznie. Weszliśmy więc do jednej z nich, a konkretnie do Aidy. Zamówiliśmy po kawałku tortu wiśniowego, a żona dodatkowo wzięła lody owocowe. Faktycznie, ceny nie były wysokie, gdyż za tort płaciliśmy 0,80 euro, a za lody tylko 0,40. Co do smaku, to tort rzeczywiście był dobry, natomiast lody, wg mojej żony, są znacznie lepsze w Szczawnicy.

Miszkolc Tapalca

Około drugiej po południu byliśmy już w Miszkolcu. Zatrzymaliśmy się przy Auchan. Skorzystaliśmy zatem z okazji, aby nabyć nieco węgierskiej specjalności, czyli tokaja.  Na półkach stoi mnóstwo odmian tego wina. Rozpiętość cen też jest znaczna. Laikowi trudno zdecydować się na konkretny zakup, ale ostatecznie bierzemy na chybił trafił Szamorodni za 1079 forintów, Hars Feledes za 449 i Furmint za 599.

Przed piętnastą docieramy do dzielnicy Miszkolca o nazwie Tapolca, która jest głównym celem naszej podróży  na Węgry. Znajdują się tutaj baseny termalne, które przyciągają mnóstwo osób z wielu krajów. Sam widziałem tu dzisiaj wielu Rosjan i Japończyków, o Polakach i Węgrach nie wspominając.
Biuro turystyczne trochę na nas zaoszczędziło, gdyż zakupiło nam bilety last minut, które są ważne tylko 3 godziny .i kosztują 1550 forintów. Tymczasem za 2350 forintów można wygrzewać się w ciepłych wodach nawet przez cały dzień.
Pod biczami wodnymi
Kąpielisko termalne w jaskini i naturalne bicze wodne to atrakcje rzadko spotykane gdzie indziej. Warto więc było spędzić kilka godzin w autokarze, żeby móc tutaj zrelaksować się.

Do Szczawnicy wróciliśmy kwadrans po dwudziestej drugiej. Drogę do sanatorium oświetlał nam księżyc w pełni.

Biała Woda i ognisko



Jesienny pejzaż Szczawnicy
Gencjana
Przed kościołem w Szlachtowej
Z zajęć obowiązkowych dzisiaj tylko kąpiel solankowa i gimnastyka – ta ostatnia na tarasie czwartego piętra sanatorium. Pogoda była wyśmienita, więc i widoki zapierały dech w piersiach. Zaraz po gimnastyce odbyliśmy spacer wzdłuż doliny nad Grajcarkiem, aż do Dunajca.  Trwał on na tyle długo, że ledwo zdążyliśmy na obiad.
Po gimnastyce na tarasie
Po obiedzie pojechaliśmy na wycieczkę do rezerwatu Biała Woda (link dla zainteresowanych tematem, żebym nie musiał daremnie się rozpisywać). Śladami byłych mieszkańców tej nieistniejącej już wioski oprowadzał nas, wspomniany już wcześniej, przewodnik Andrzej Dziedzina Wiwer. Tym razem dzielił się z nami nie tylko wiedzą etnograficzną i historyczną, ale także tą z zakresu biologii i geologii. Pokazał nam też swego rodzaju ciekawostkę regionalną, czyli dom należący do znanego skrzypka. Pewnie każdy o nim słyszał – nazywa się Nigel Kennedy. W Muzycznej Owczarni w Jaworkach często zresztą koncertuje.
W sąsiedniej Szlachtowej zwiedziliśmy kościół, który dawniej należał do  mieszkających tu greko-katolików. Obecnie jest to świątynia rzymsko-katolicka, a jej proboszcz, Józef Włodarczyk, słynie – według naszego przewodnika - z dużej zapobiegliwości i gospodarności. Mówiąc potocznie – jest to człowiek do tańca i do różańca. Podobno kiedyś podczas mszy nie wygłosił kazania, gdyż – jak powiedział – poprzedniego dnia miał w Tarnowie spotkanie byłych seminarzystów. „Głowa trochę boli, więc mógłbym wam głupstw naopowiadać” – tłumaczył parafianom powody niedyspozycji. Myślę, że górale zrozumieli to bez trudu.
Rojnik w rezerwacie Biała Woda
Wieczorem odbyło się ognisko. Przed budynkiem sanatorium, wokół betonowego kręgu, zebrało się kilkadziesiąt osób. Po zjedzeniu tradycyjnych kiełbasek, pieczonych nad ogniem i zapiciu ich stosownymi napojami, wysłuchaliśmy „koncertu” miejscowego grajka. Sympatyczny staruszek zagrał na akordeonie wiązankę popularnych piosenek biesiadnych. O ile samo granie jakoś mu wychodziło, o  tyle zupełnie niepotrzebnie bawił się w wokalistę. Jego głos nie był już niestety, pierwszej ani drugiej świeżości. Mimo to podobała mi się atmosfera ogniska. Od wczesnej młodości mam sentyment do takich imprez.  Nie wykluczam, że pozytywny wpływ na mój dobry nastrój miała stara dobra szkocka whisky, wypita oczywiście w ramach rozgrzewki. Z biegiem czasu atmosfera stawała się coraz bardziej swobodna, czego przykładem były niektóre dowcipy. Oto  jeden z nich, w wykonaniu naszego akordeonisty.
- Jakiego koloru jest macica? – zapytał.
- Nie wiem – odpowiedział któryś z obecnych.
Szczawnicki grajek
- Bardzo przepraszam – powiedział grajek  - ale to wie każdy ch.., a pan nie wie?

Słowacja - rowerem do Czerwonego Klasztoru

Dzisiejsze zabiegi zostały wzbogacone o masaż pleców. Nie powiem, że mam jakieś zastrzeżenia do masażysty. Wprost przeciwnie, uważam, że przykładał się solidnie do swojej pracy. W skrytości ducha liczyłem jednak na to, iż trafię w ręce masażystki…

Bereśnik, w oddali Tatry

Po zabiegach spacer na Bereśnik. Do samego szczytu jednak nie docieramy. Dochodzimy wszakże na tyle wysoko, żeby sponad szczytów Pienin dostrzec zarysy Tatr. Pogoda jest wyśmienita. W nocy padał co prawda deszcz – bardzo potrzebny zresztą, gdyż w wyniku suszy Grajcarek   praktycznie można przejść w niektórych miejscach suchą stopą – ale od rana pięknie świeci słońce.
Po obiedzie przedstawiciele firmy Ecovital zapraszają nas na warsztaty kulinarne. Od razu domyślam się, że pod tym pojęciem kryje się prezentacja garnków i patelni. Nie daję się skusić darmowymi gadżetami typu okulary słoneczne. Wolę aktywnie spędzić popołudnie.

Na przystani w Szczawnicy

Schodzę do centrum Szczawnicy i wypożyczam rower przy stacji kolejki na Palenicę. Za godzinę użytkowania  jednośladu płaci się tutaj 4 zł. W innej wypożyczalni, obok pijalni wód, cena taka obowiązuje tylko za pierwszą godzinę, a za kolejne 3 zł, ale akurat dzisiaj wszystkie rowery były już wypożyczone.

Spływ Dunajcem

Trzy Korony

Przejeżdżam kładką na lewy brzeg Grajcarka i jadę wzdłuż jego brzegu porządnie wykonaną ścieżką rowerową.  Po przejechaniu  nieco ponad kilometra docieram do ujścia Grajcarka do Dunajca. Tutaj skręcam w lewo i obok przystani Szczawnica, gdzie kończą się spływy tratwami, jadę czerwonym szlakiem w kierunku Słowacji. Za postojem dorożek, już po słowackiej stronie, ścieżka rowerowa zmienia się w żwirowo-piaszczystą dróżkę. Jedzie się jednak nią bardzo wygodnie. Na całej trasie do Czerwonego Klasztoru, który jest celem mojej wycieczki, praktycznie jest płasko, poza jednym większym podjazdem, który jest zresztą łatwy do pokonania dla każdego jako tako przygotowanego rowerzysty.  Ścieżka przez cały czas biegnie wzdłuż Dunajca. Po drodze spotykam mnóstwo tratw płynących z przeciwka. Jesienny krajobraz Pienin jest wspaniały. Chwilami nie wiem czy jechać i pożerać wzrokiem różnobarwne, cudowne widoki, czy zatrzymywać się i pstrykać fotki. Ze ścieżki doskonale widać Sokolicę i Trzy Korony, nie licząc mniej znanych szczytów.

Kładka nad Dunajcem

Do Czerwonego Klasztoru docieram ostatecznie po ponad godzinie jazdy. Nie zwiedzam tutejszego muzeum. Sam budynek dawnego klasztoru nie sprawia na mnie jakiegoś szczególnego wrażenia. O wiele bardziej pasjonują mnie widoki z kładki nad Dunajcem, która łączy Czerwony Klasztor ze Sromowcami Niżnymi po polskiej stronie.
Przełom Dunajca
oga powrotna zajmuje mi już tylko 40 minut, mimo iż po drodze mijam wiele grup turystów, którzy idą często całą szerokością niezbyt szerokiej ścieżki. Z prawej strony jest ona osłonięta stromymi zboczami gór, ale z lewej jest tylko Dunajec, nad którym nie ma żadnych barierek.

P.S. Ta i inne relacje z podróży znaleźć można w książce "Od moroszki po morwę"



Szczawnica - zabiegi i zwiedzanie



Jadłospis z 27.09.2012
Śniadanie w „Nauczycielu” serwowane jest o ósmej. Każdy kuracjusz przypisany jest do konkretnego stolika, przy którym będzie spożywać posiłki przez cały turnus. Nam przypadł stolik numer sześć, który dzielimy z dwoma starszymi panami. W wazie czeka już zupa mleczna z ryżem, a w dzbanku wrzątek do zaparzania herbaty. Na tacce przydział składników śniadaniowych zgodny z opisem przedstawionym w jadłospisie.
O wpół do dziewiątej miałem planowaną kąpiel solankową. Niestety, na tę samą godzinę rozpisano także inne osoby. Jedna z nich, przebojowa sześćdziesięciolatka, weszła przede mną, mimo iż przyszedłem pierwszy.
- Grafik się trochę zdublował. To potrwa tylko trzy dni – wyjaśniła mi pani obsługująca ten rodzaj zabiegów.
Kąpiel trwa 15 minut, więc nie czekałem długo. Wskoczyłem do wanny napełnionej wodą o temperaturze 37o C, do której pielęgniarka dosypała kilka garści soli bocheńskiej, po czym przez kwadrans moczyłem się w stygnącej z wolna wodzie. Pewnie mojemu kręgosłupowi niewiele to pomoże, ale pomoczyć się na pewno nie zaszkodzi.
Kolejny zabieg to ultrafonoforeza. Tym razem zostałem przyjęty 10 minut przed wyznaczonym czasem. Pracownica posmarowała mi plecy jakąś mazią, po czym przez 5 minut masowała je przy pomocy urządzenia emitującego ultradźwięki.
Na dzisiaj miałem jeszcze rozpisaną gimnastykę. Zajęcia odbywały się w grupie, a prowadziła je młoda, dobrze zbudowana i zarazem sympatyczna instruktorka. Ćwiczenia były łatwe i trwały niespełna 20 minut.
Spacer, w tle "Nauczyciel" , na horyzoncie Trzy Korony
Po obiedzie zebranie informacyjne. Prowadził je dyrektor sanatorium, Henryk Tokarski. Przedstawił  nam zarys regulaminu ze szczególnym uwzględnieniem zakazu palenia i apelował o umiarkowane używanie napojów rozweselających. Dowiedzieliśmy się też, że stawka żywieniowa, czyli tak zwany wsad do kotła, wynosi 11 zł dziennie  oczywiście w przeliczeniu na jednego kuracjusza.  Dyrektor dawał do zrozumienia, że nasze skromne opłaty i dofinansowanie z NFZ nie jest wystarczające dla funkcjonowania sanatorium z lepszym standardem.
W pijalni wód mineralnych
Po lewej Andrzej Dziedzina Wiwer
Tablica na Dworcu Gościnnym
Po południu odbyliśmy krótki spacer do Pijalni Wód Mineralnych z przewodnikiem. Andrzej Dziedzina Wiwer bardzo ciekawie opowiadał o historii i zabytkach Szczawnicy. Z uzdrowiskiem jest on związany zawodowo od trzydziestu lat, więc jego wiedza jest ogromna, zresztą nie tylko na temat Szczawnicy. Pasjonują go bowiem zarówno góry, jak i gwara pienińska, w której pisze także wiersze. Pokazywał nam między innymi gruszę wierzbo listną, czerwone owoce na starym cisie, dawny dom Sławy Przybylskiej, odbudowany Dworzec Gościnny, w którym przed pożarem występowała m,in. Helena Modrzejewska oraz widoczny ze Szczawnicy fragment Trzech Koron.

Szczawnica - dzień pierwszy


Przed sanatorium "Nauczyciel"


Do „Monciaka” wsiedliśmy w Gdańsku Wrzeszczu o godz. 18.30. Nasze miejsca do leżenia usytuowane były w ostatnim przedziale przed ubikacją, w dodatku na samej górze. Nic to jednak - ważne że można było swobodnie wyciągnąć nogi  i poleżeć. A jazda nie była krótka – do Nowego Targu dotarliśmy bowiem dziś o 9.54, czyli po ponad piętnastu godzinach podróży.
Dworzec Gościnny
Tuż przed dworcem zaczepił nas  taksówkarz, który oferował nam podwiezienie do Szczawnicy  za jedyne 25 zł od osoby (przy czterech jadących). Spławiliśmy go i przespacerowaliśmy się w okolice dworca PKS, gdzie znaleźliśmy busa, którego kierowca nie dawał co prawda biletów, ale brał tylko siedem złotych od łebka. W niespełna 50 minut dojechaliśmy do Szczawnicy. Tu jednak musieliśmy skorzystać z taksówki, gdyż w przeciwnym razie czekałaby nas mozolna wspinaczka pod górę, w dodatku z pokaźnymi bagażami. Za podwiezienie do sanatorium „Nauczyciel” zapłaciliśmy 14 zł.
W recepcji dopełniliśmy formalności meldunkowych, płacąc od razu za cały pobyt (trzy tygodnie). Wyszło dość tanio, bo tylko 745 zł za dwie osoby plus opłata uzdrowiskowa w wysokości 126 zł. Niestety, pokój jaki otrzymaliśmy (na drugim piętrze) pozostawiał wiele do życzenia: brudne zacieki i rdzawe plamy w kabinie prysznicowej, obdrapane ściany, gruba warstwa kurzu na szafie i widok na podwórko z pryzmą węgla. Widać NFZ nie przewidział dla swoich pacjentów pokoi od słonecznej strony i z balkonami…
Procedury natury medycznej zaczęliśmy od wizyty u pielęgniarki na trzecim piętrze. Po wypisaniu odpowiednich formularzy stanęliśmy w kolejce do lekarza na pierwszym piętrze. Badanie lekarskie ograniczyło się do pytania o zażywane leki i przebyte operacje. Aha, doktor Tadeusz Tajstra zapytał jeszcze, w którym miejscu najbardziej boli mnie kręgosłup. Następnie wypisał zabiegi, jakim będę poddawany w czasie kuracji. Z ich listą znowu trafiłem do pokoju pielęgniarek. Tu dowiedziałem się, że do wieczora otrzymam szczegółowy harmonogram. Tak też się stało.
Obiad (serwowany o trzynastej) składał się z zupy pomidorowej,
ziemniaków, kawałka pieczeni i surówki z selera. Można było też  otrzymać dokładkę zupy, więc  nikt głodny  nie powinien raczej być.
 
Bez komentarza

Kiedyś (ponad 30 lat temu) w podobnych warunkach mieszkałem w hotelu robotniczym...

Skoro Sienkiewiczowi się tu podobało, to mnie tym bardziej:)

Przed pijalnią wód mineralnych

Pijalnia wód mineralnych
Po obiedzie udaliśmy się na krótki spacer po Szczawnicy. Miasto robi bardzo pozytywne wrażenie, a krajobrazy są cudowne. Ceny wydają się być stosunkowo niskie, np. mały oscypek kosztuje 1,20 zł, a nieco większy 1,50 zł. Kapcie można nabyć za 10 zł. Na picie wód leczniczych w pijalni przy pl. Dietla otrzymujemy specjalne karty (za kaucją w wysokości 10 zł). Pijemy wodę Stefan, po czym powoli ponownie wspinamy się na Połoniny 14, gdzie mieści się nasze sanatorium.
Na kolację (17.45.) zaserwowano po dwie małe parówki drobiowe, plasterek sera, odrobinę masła, herbatę  i 100 gram chleba. Tu już nie zaryzykowałbym twierdzenia, że każdy się mógł najeść…

Kto ma w głowie olej...


Ręczne wystawianie faktury

Rzadko jeżdżę w ostatnich latach pociągami, ale jak widzę,  nasze koleje,  mimo podziału na liczne spółki, nadal tkwią w dwudziestym wieku. Przekonałem się o tym dobitnie, kupując w Gdańsku Wrzeszczu bilety do Nowego Targu. Komputery w kasach co prawda są, ale kasjerki ciągle wypisują faktury ręcznie. Sposób zapłaty też jest tradycyjny, czyli gotówką, mimo iż w programie kasowym zauważyłem takie opcje jak przelew czy płatność kartą. No i drobiazgiem przy tym jest już fakt, że funkcjonują osobne okienka do zakupu biletów z rezerwacją miejsc i bez rezerwacji. O tuszy kasjerek nie wypowiadam się, bo to ich prywatna sprawa, ale system nagłośnienia przy szczelnie zabudowanych  - nie licząc małej szparki na bilety i pieniądze – okienkach można byłoby chyba zmodernizować bez większych inwestycji. I jeszcze jedna mała uwaga odnośnie  natrętnie żebrzących dzieci rumuńskich. Czy kręcący się po peronach funkcjonariusze SOK i policji nie są w stanie skutecznie wyeliminować tego zjawiska?
Czas na puentę. Przed wojną, kiedy koleje słynęły z rzetelności i punktualności, funkcjonowało takie powiedzenie: „Kto ma w głowie olej, ten idzie na kolej”. Po latach zostało ono, nie bez podstaw zresztą, brutalnie strawestowane na: „Kto ma w głowie olej, ten p……i kolej”.

Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty