Do Warszawy wyjechałem pociągiem 23 kwietnia o
godzinie 00.08. Na Dworcu Wschodnim byłem o 3.45, a po przesiadce
w pociąg podmiejski o czwartej dotarłem na Centralny. Było tu jak zwykle
mnóstwo meneli i wszechobecny smród.
Ochrona reagowała tylko
na leżących. Wytrzymałem jakoś godzinę i pierwszym autobusem pojechałem
na Okęcie. Tu przeszedłem automatyczny
pomiar temperatury, a przy
odprawie bagażowej okazałem wynik testu.
Ciekawostka: Ballantines na Okęciu kosztował 49 zł za 0,5 l, a na pokładzie Enter Air
59 za litr. Niestety,
pospieszyłem się trochę z zakupem...
Lot czarterem Enter Air trwał pięć i pół
godziny. W tym czasie przeskoczyliśmy z temperatury 4 stopni do 38. Niezły szok
termiczny.
Po przylocie do Dubaju, mimo posiadanego w wersji angielskiej negatywnego wyniku testu na Covid-19, poddani zostaliśmy ponownemu
testowaniu. Przyznać trzeba, że odbywało
się ono bardzo szybko i sprawnie. A co istotne – na koszt Zjednoczonych
Emiratów Arabskich. Dla porównania w Polsce trzeba było zapłacić za test przed
wylotem 250 zł, a po powrocie kolejne 200. No chyba, że ktoś reflektował na
dziesięciodniową kwarantannę…
Teoretycznie rzecz biorąc, na wynik
dubajskiego testu powinniśmy czekać w hotelu. Nikt jednak nie zamierzał tego
przestrzegać, ani tym bardziej egzekwować.
Odwiedzamy
ZEA w 50 rocznicę powstania
tego państwa. Przez ten czas
liczba jego mieszkańców wzrosła
ze 180 tyś. do prawie dziesięciu
milionów. To ewenement w
skali światowej. Co za tym stoi? Oczywiście każdy
o tym wie - ropa naftowa.
Dubaj - jeden z siedmiu emiratów - w ciągu 50 lat z biednej wioski rybackiej
słynącej z połowu pereł stał się jednym z najbardziej luksusowych i
nowoczesnych miast świata.
Przylatujemy do Emiratów niemal w środku
ramadanu. Wiąże się to z pewnymi ograniczeniami. Żeby nie drażnić miejscowych i
jednocześnie uszanować ich zwyczaje, lepiej
jest nie jeść, nie pić i nie palić w miejscach publicznych. Dotyczy to
nawet plaży, gdzie wiszą tabliczki ze stosownymi ostrzeżeniami. Niewątpliwym
plusem muzułmańskiego postu jest natomiast mały ruch na drogach, w centrach
handlowych, na plażach i w obiektach obleganych zwykle przez turystów, jak np.
Burdż Chalifa. Do nikłego ruchu oprócz ramadanu przyczyniła się też pandemia.
Oprócz polskich grup widać jedynie turystów z Rosji. Niestety, z powodu Covid –
19 nie możemy jechać do stolicy ZEA. Abu Dhabi wprowadził bowiem - jako jedyny emirat –
obowiązek kwarantanny dla turystów z państw nie znajdujących się na tzw.
zielonej liście. Polska na niej się nie
znalazła…
W hotelu Ibis położonym
niedaleko od lotniska zostaję zakwaterowany z Maćkiem z Warszawy. Chłopak
ma niespełna 24 lata i studiuje informatykę. Wygląda na sympatycznego. Mamy
pokój na czwartym piętrze. Wyposażenie niezłe: telewizor, lodówka, sejf,
żelazko, deska do prasowania, suszarka do włosów, koran i dywanik do modlitw.
Cztery szybkie windy i basen na dachu ósmego piętra, skąd rozciąga się widok na
lotnisko, metro i Szardżę, a przez przeszklone dno można obserwować auta na
parkingu. Gorzej z widokiem z pokojowego okna, które wychodzi na szpital i
ruchliwą ulicę.
Bezzałogowym metrem (bilet 6 dirhamów) jedziemy do City Centre Deira. Wymieniam 100
USD na 361,75 dirhamów. W Carrefourze kupuję kilogram suszonych daktyli za 20
dirhamów. Do hotelu wracam taksówką za 12 dirhamów.
Wczesnym przedpołudniem odwiedzamy „Stare
Miasto”. Piszę w cudzysłowie, bo starówka w Dubaju pochodzi sprzed niespełna
trzech lat. Zbudowano ją specjalnie dla turystów. To nic, że jest sztuczna. W
tym kraju niemal wszystko jest sztuczne i na pokaz. Począwszy od najwyższego
wieżowca (Burdż Chalifa, 825 m.), poprzez centra handlowe z akwariami,
wodospadem, stokiem narciarskim i lodowiskiem, na sztucznych wyspach
skończywszy. Nad deptakami umownej starówki wiszą duże płachty, chroniące przed
upalnym słońcem. Natomiast poczucie bezpieczeństwa zapewniają wszechobecne
kamery. Uwagę zwraca niemal sterylna czystość ulic i chodników, co przecież w
krajach arabskich nie jest powszechną normą. Inna sprawa, że w ZEA za śmiecenie
grożą solidne mandaty.
Naszym przewodnikiem jest Zahid. Pochodzi,
podobnie jak kierowca, z Pakistanu. Tu warto wspomnieć, że mieszkańcy ZEA w znakomitej
większości pochodzą z Indii, Filipin, Pakistanu i ościennych krajów. Rodowitych
Emiratczyków jest może dziesięć procent. W praktyce spotkać można ich jedynie w
dużych centrach handlowych, choćby w tym największym na świecie Dubai Mall.
Oczywiście nie w charakterze sprzedawców czy obsługi, lecz jako klientów sklepów
ekskluzywnych marek i gości takichż restauracji. Emiratczycy bardzo dbają o
zachowanie swojej odrębności. Uzyskanie obywatelstwa ZEA jest prawie niemożliwe. Jak pisze
Aleksandra Chrobak w swojej książce „Beduinki na Instagramie”: Nie ma tu
naturalizacji. Nawet urodzenie się tu nie uprawnia do obywatelstwa. Nawet
małżeństwo z Emiratczykiem bądź Emiratką
nie daje obywatelstwa.
Krótka wizyta w Muzeum Kawy i degustacja
zielonej nie palonej kawy. Potem łódkami abra płyniemy na Grand Soug „Deira”. W
sklepiku prowadzonym przez Irańczyka z włosami rozjaśnionymi henną degustujemy
kandyzowany imbir, kwaśny berberys i daktyle. Dowiadujemy się, że prawdziwy
szafran ma kolor czerwony, a ten żółty to po prostu nagietek. Nabywam dwa
opakowania imbiru kandyzowanego po 10 dirhamów za sztukę. Na sąsiednich
stoiskach kupuję do swojej kolekcji dwa otwieracze z magnesem po 10 i łyżeczkę
za 20 dirhamów.
Na sąsiednim targu złota ruch niewielki. O
pandemii przypominają naklejone na ławkach papierowe tarcze z zakazem siadania.
Sprzedawcy zachęcają do wejścia do ich sklepików, ale nie są tak namolni jak w
Egipcie czy Maroko. Oczywiście znają
Lewandowskiego i mówią po polsku, że u nich wszystko „za darmo”.
Z suku przejechaliśmy pod „Ramę Dubaju”. Jest to obiekt o wymiarach 150
metrów wysokości i 93 szerokości. Górną „poprzeczkę” ramy stanowi most widokowy
ze szklanymi podłogami. Z „Dubai Frame” można podziwiać Deirę z jednej strony i
drapacze chmur przy Sheikh Zayed Road z drugiej.
Jadąc w stronę hotelu stajemy na chwilę przed
pałacem szejka Muhammada bin Raszid Al Maktum. Premiera i zarazem wiceprezydenta
ZEA nie zobaczyliśmy, bo pozwolono nam
podejść tylko do drugiego posterunku, odległego o dobre sto metrów od bramy
wjazdowej, do której prowadziła trawiasta alejka. Z daleka mogliśmy tylko
popatrzeć na piątkę koni wyrzeźbionych na jej zwieńczeniu i trójkę rumaków umieszczonych za fontanną. Te
ozdoby znajdują się tam nieprzypadkowo. Wszak szejk Muhammad jest znany z
zamiłowania do jeździectwa. I nie tylko. Jako ojca 24 dzieci i męża sześciu żon
można by go określić jako pasjonata dużej rodziny.
Po południu jedziemy na safari. Odbywa się ono
na wydmach największej na świecie piaszczystej pustyni Ar-Rab al-Chali. Po
zjeździe z drogi szybkiego ruchu kierowcy jeepów spuszczają powietrze z kół
mniej więcej do połowy. Umożliwia to lepszą przyczepność i możliwość bezpiecznego
dokonywania skomplikowanych manewrów na stromych zboczach wydm. Jazda w górę i
w dół, często pod kątem 45 stopni, dostarcza
sporo adrenaliny.
Zwieńczeniem pobytu na pustyni jest pobyt w
obozie beduińskim. Nie jest to oczywiście prawdziwa osada, lecz obiekt
zbudowany specjalnie dla turystów. Z powodu ramadanu program artystyczny
ograniczony był do tańca derwisza i pokazu połykacza ognia, notabene w wykonaniu tego samego artysty. Normalnie
jest jeszcze taniec brzucha. Chętni mogli przejechać się na wielbłądzie lub
zjechać na desce z wydmy. Kobietom proponowano tatuaże z henny. Po obejrzeniu
zachodu słońca przyszła pora na kolację. Serwowano między innymi grillowanego kurczaka
i pieczone kiełbaski z wołowiny. Wcześniej jako przekąskę podawano szawarmę, bardziej
znaną nam jako kebab.
W niedzielę rano jedziemy do Souk Madinat
Jumeirah, czyli na stary arabski bazar.
Usytuowany jest nad kanałami Wenecji Dubajskiej. Jednak jej centralnym punktem
jest Hotel Burg Al Arab, z racji swojego kształtu zwany „żagiel”. Stoi on na sztucznej wyspie i jest najwyższym
budynkiem hotelowym na świecie (321 m wysokości). Najtańszy apartament kosztuje
tu 1 300 dolarów za dobę. Nic tu więc po nas. Możemy jednak wypożyczyć
jacht i udać się w godzinny rejs wśród lasu wieżowców ekskluzywnego osiedla
Marina. Wzdłuż trasy widzimy siłownię na świeżym powietrzu oraz ogromny
diabelski młyn (jeszcze nieczynny). Podziwiamy też skoczków spadochronowych i
niewielki samolot wynoszący ich na wysokość czterech tysięcy metrów.
W Mall Emirates, drugim co do wielkości
centrum handlowym Dubaju, oglądamy stok narciarski oraz robimy zakupy w
największym na Bliskim Wschodzie hipermarkecie Carrefour. Obok centrum znajduje
się hotel sieci Kempinski. Swojsko brzmiące nazwisko, prawda? Nie bez kozery,
bo Berthold Kempinski był polskim przedsiębiorcą żydowskiego pochodzenia.
Ukończył Królewskie Gimnazjum Katolickie w Ostrowie. A propos innych znanych
Polaków mających związki z ZEA, wspomnieć wypada Marka Trelę, byłego dyrektora
stadniny koni w Janowie. Kiedy po dojściu PiS do władzy zwolniono go z posady,
pracę zaproponował mu szejk Sultan bin Zayed Al. Nahyana, przedstawiciel
jednego z najbogatszych rodów w ZEA (był wicepremierem).
Na sztucznej wyspie Palma Dżamira odwiedzamy The
Lost Chambers Aquarium. Jest to inspirowane Atlantydą akwarium z podwodnymi
korytarzami i tunelami z morską fauną. Stamtąd jedziemy jednoszynową
napowietrzną kolejką Monorail na stały ląd. Po drodze podziwiamy malownicze
widoki. Ale tak naprawdę dech będą nam zapierać dopiero widoki w Miracle Garden.
Ogród ten, jak niemal wszystko w ZEA, jest największy na świecie. Żeby sobie
wyobrazić jego ogrom wystarczy spojrzeć na te liczby: 75 tysięcy m² powierzchni i około 45 milionów kwiatów. A do
tego mnóstwo pomysłowych, choć niekiedy ocierających się o kicz instalacji. Znajduje
się tu nawet prawdziwy samolot Airbus A380 oblepiony petuniami, fiołkami,
pelargoniami i gailardiami. W tym ogrodzie cudów spotkać można też ogromne
sylwetki koni, pingwinów, słoni, kotów i różnych bajkowych postaci – wszystko pokryte
wielobarwnymi kwiatami. Pamiętajmy przy tym, że temperatury w Dubaju nie należą
do niskich, a opady deszczu są prawdziwą rzadkością. Ale kto bogatemu zabroni?
Wracając do hotelu zwracamy uwagę na obskurne
autobusy wożące pracowników budowlanych. Są to rzecz jasna imigranci z Azji,
którzy pracują za bardzo niskie wynagrodzenie. Ich zarobki oscylują często w
granicach tysiąca dirhamów, co może nieco dziwić w tak bogatym kraju. Znacznie
więcej zarabiają fachowcy z Europy, ale nie tyle co Emiratczycy. Ci zresztą
pracują niemal wyłącznie w urzędach i bankach. Ponadto mają mnóstwo przywilejów,
np. emeryturę po 15 latach pracy, sześciogodzinny dzień pracy i 57 dni urlopu.
Poniedziałek zaczynamy od plażowania i kąpieli
w Zatoce Perskiej. Woda jest dość mocno zasolona, co umożliwia swobodne leżenie
na plecach. Oprócz naszej grupki urokom plażowania oddaje się tylko kilkoro Rosjan.
Pisząc
o Dubai Mall znowu muszę użyć określenia „największe na świecie”. To centrum
handlowe, oprócz setek markowych sklepów, oferuje takie atrakcje jak sztuczny
wodospad, lodowisko, akwarium oraz …szkielet dinozaura sprzed 155 milionów lat.
Ten ostatni został sprowadzony z USA.
Bezpośrednio
z Dubai Mall idziemy do windy i wjeżdżamy na 124 piętro najwyższego (jakżeby
inaczej) wieżowca świata Burdż Chalifa.
Punkt widokowy znajduje się na wysokości 452 metry (można też wjechać na 555
metrów, ale za znacznie wyższą opłatą). Bezszelestna winda wiezie nas przez 60
sekund. Teoretycznie z tej wysokości rozciąga się widok na wiele kilometrów.
Jednakże przejrzystość powietrza jest dość kiepska i dobrze widać tylko
najbliższą okolicę. Ale i tak jest co oglądać: drapacze chmur, oazy zieleni, sztuczne
wyspy na oceanie, willowe osiedla i piaski pustyni. Budowa Burdż Chalifa trwała
od 2004 do 2009 roku. Zatrudnionych przy niej było 12 tyś. pracowników. Tu znowu trzeba wspomnieć o
emirackim paradoksie. Przy realizowanej z ogromnym rozmachem inwestycji (koszt
półtora miliarda dolarów) robotnikom niewykwalifikowanym płacono 4 dolary
dziennie! Trudno się zatem dziwić, że doszło do strajku i zamieszek, w wyniku
których powstały straty w wysokości 20 milionów euro.
Na pożegnanie Dubaju udaliśmy się w małym
gronie na 43 piętro hotelu Sheraton, gdzie znajduje się panoramiczny punkt
widokowy. Wieczorem widać stąd wspaniale
oświetlone wieżowce z Burdż Chalifą na czele. Widoki w restauracji też
nie najgorsze. Mam na myśli kelnerki w mini, które z gracją roznoszą drinki. Za
przyjemności trzeba jednak słono płacić, np. za buteleczkę 0,33 l Heinekena wybulić trzeba aż 38
dirhamów.
Jeszcze tylko krótki pokaz śpiewających
fontann przed Dubai Mall i pora wracać na ostatni nocleg w Dubaju.
Ciąg dalszy tutaj
|
Rama Dubaju
|
|
Pałac Szejka Muhammada
|
|
Basen na ósmym piętrze hotelu
|
|
Safari |
|
Hotel "żagiel"
|
|
Marina |
|
Miracle Garden
|
|
Widok z Burdż Chalifa
|
|
Szkielet dinozaura
|
|
Burdż Chalifa
|