Pokazywanie postów oznaczonych etykietą meczety. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą meczety. Pokaż wszystkie posty

Notatki z Macedonii Północnej

 



Niedziela, 22.06.25

Embraer 190 wystartował wczoraj z Warszawy kilka minut po piętnastej.  Nasze miejsca były  w przedostatnim (27) rzędzie, czyli  na ogonie samolotu. Katering był raczej skromny: jagodzianka, ciepłe  i zimne napoje, w tym piwo oraz białe  lub czerwone wino. Lot do Skopje trwał  godzinę  i 45 minut.

W hali przylotów oczekiwała na nas rezydentka z biura podróży Rainbow – Natalia Niemiec. Transfer do hotelu Mizo w Ochrydzie zajął nam prawie pięć  godzin, choć  dystans do pokonania wynosił  tylko około 200 km. Swoje zrobił jednak półgodzinny postój plus wysadzenie turystów  w dwóch innych hotelach, no i górzyste kręte drogi, które uniemożliwiały rozwinięcie większej prędkości (nie wszyscy wycieczkowicze to rozumieli). Na trasie mijaliśmy dużo  zalesionych gór  i kamieniołomów z  zakładami produkcji  kruszywa. To ostatnie jest niezbędne do budowanej od lat autostrady. Widać  też było liczne meczety oraz sporo bocianich gniazd.  Postój  wypadł na  stacji Lukoil zlokalizowanej  na przełęczy (1200 m n.p.m.). Temperatura  spadła  tu z 29 do 19 stopni C. W miejscowościach, w których  Albańczycy stanowią  ponad 25 procent  populacji, widać było albańskie flagi.

Do naszego hotelu dotarliśmy parę minut po dwudziestej drugiej, a więc po czternastu godzinach od wyjścia z domu. Czekała tu na nas kolacja, choć normalnie jej wydawanie trwa w godzinach 19-21. Otrzymaliśmy klucz do pokoju 103 na pierwszym piętrze. Ku naszemu zdziwieniu oprócz małżeńskiego łóżka znajdowała się tu nie tylko dostawka, ale też dziecięce łóżeczko. Poza tym pokój był wyposażony standardowo, choć jak na czterogwiazdkowy hotel, niezbyt komfortowo. Na plus trzeba policzyć  balkon oraz wspaniały widok z okna na Jezioro Ochrydzkie (około 700 m n.p.m.).

Na śniadanie  był szwedzki  stół z dużym wyborem potraw i napojów.  Jeżeli chodzi o lunch, który jest dostępny w opcji full board plus, to otrzymaliśmy specjalne kartki, na których musieliśmy zaznaczyć jedną z dwóch propozycji: zupa lub sałatka, danie nr 1 lub nr 2 oraz na deser owoce lub słodycze. Kartki te trzeba oddać do godziny dziesiątej w recepcji. Co do kolacji, to na szczęście  znów jest szwedzki stół i można jeść to, na co ma się ochotę. Dzisiaj na przykład w menu znajdowała się pieczeń wołowa, ryba smażona i pieczone udka z kurczaka, nie licząc innych dodatków. Jeśli chodzi o napoje do obiadu i kolacji, to przysługują nam po dwa: bezalkoholowe lub miejscowe wino i piwo. Również tu musimy posługiwać się specjalnymi kartkami.

Z hotelu do centrum Ochrydy jest około półtora kilometra, a zatem bardzo blisko. Mimo niedzieli wszystkie sklepy były otwarte. Czynne były także kantory. W jednym z nich wymieniłem 50 euro na 3  050 denarów. Zaraz też wydałem 400 na dzwoneczek do mojej kolekcji oraz 450 na miejscowe wino TGA. Przespacerowałem się po zatłoczonym deptaku, pełnym jak w każdym tego rodzaju miejscu, rozmaitych sklepów i straganów z pamiątkami, biżuterią i ubraniami. Nad brzegiem jeziora, tuż obok portu,  sfotografowałem parę pomników ważnych dla tutejszej społeczności postaci, jak: pomnik Świętych Cyryla i Metodego, posąg św. Jana Chrzciciela,  Nauma z Ochrydy i św. Klemensa Ochrydzkiego. Następnie zacząłem wspinać się na wzgórze, mijając po drodze cerkiew św. Zofii, cerkiew św. Klemensa i Pantalejmona i starożytny  amfiteatr. Moim celem była górująca nad miastem twierdza Samuela, którą widać zarówno ze starówki, jak i spod hotelu Mizo. Dotarłem do jej bramy, ale nie wchodziłem do środka.

 

Poniedziałek, 23.06.25

Dzisiaj zwiedzaliśmy Ochrydę w ramach wycieczki fakultatywnej, wykupionej wcześniej z  Rainbow. Naszą niewielką grupkę (my i trzyosobowa rodzina ze Śląska) oprowadzała po mieście przewodniczka Sławomira Celeska, Polka mieszkająca tu od prawie czterdziestu lat. Już sam ten fakt jest doskonałą rekomendacją, a jeśli dodamy do tego życzliwość i doskonałą znajomość realiów nie tylko Ochrydy, ale też całej Macedonii Północnej, to  można rzec, że dobrze trafiliśmy.

Zwiedzanie zaczęliśmy od  bramy (Górna Porta) prowadzącej do starego miasta. Tuż obok niej odkopano niedawno jedną ze złotych masek pośmiertnych z VI wieku p.n.e. Jedna z nich widoczna jest na awersie banknotu o nominale 500 denarów. W pobliskiej cerkwi Świętej Bogurodzicy Perivlepty (Wszechwidzącej) obejrzeliśmy piękne freski autorstwa Michała i Eutychiusza, które uchodzą  za jedne z najstarszych przykładów renesansu w sztuce bizantyjskiej. Sama świątynia pochodzi z końca XIII wieku. Obok niej znajduje się galeria ikon, ale w poniedziałki – podobnie jak inne obiekty muzealne – jest nieczynna. Nieco niżej od cerkwi, ale na tym samym wzgórzu, znajduje się antyczny teatr, obok którego przechodziłem już poprzedniego dnia. Dzisiaj dowiedziałem się, że ten starożytny teatr został zbudowany w okresie hellenistycznym około 200 lat p.n.e. Ciekawostką jest fakt, że jest to jedyny taki obiekt  w Macedonii Północnej. Obecnie służy jako  miejsce publicznych występów. Co roku na jego scenie odbywa się festiwal „Lato Ochrydzkie”.

Z amfiteatru ochrydzkiego podreptaliśmy do cerkwi  świętych Klemensa I Pantalejmona. Została ona zbudowana na ruinach dawnej bazyliki chrześcijańskiej. Dla wyznawców prawosławia jest ważnym miejscem ze względu na to, iż uważa się, że to tutaj św. Klemens Ochrydzki stworzył cyrylicę, która dopiero później trafiła na tereny obecnej Rosji. Wstęp do tej i do innych cerkwi kosztuje 150 denarów, czyli 3 euro. A skoro o cerkwiach mowa, to warto wiedzieć, że niegdyś w Ochrydzie było ich aż 365, czyli po jednej na każdy dzień roku. Trudno to sobie wyobrazić, bo Ochryda jest przecież małym miastem, ale trzeba wziąć też pod uwagę fakt, że niektóre z zachowanych jeszcze cerkwi są bardzo malutkie.

Po drodze do twierdzy Samuela zatrzymaliśmy się przy niewielkim straganie z biżuterią. Różni się on od innych tym, że jego właściciel sam wytwarza oferowane precjoza. Na dowód tego ma nawet stosowny certyfikat. Polskich turystów zachęca do zakupów szyldem z dowcipnym napisem: „Taniej niż w Biedronce”. Samej twierdzy, która jest ważnym symbolem Ochrydy, co uwidocznione jest w herbie miasta, nie obejrzeliśmy od środka z tej samej przyczyny, o której wspomniałem w przypadku galerii ikon.

Obiad zjedliśmy w restauracji Damar. Tutejszym zwyczajem zaserwowano nam najpierw zestaw surówek, a następnie po kieliszku rakiji na dobre trawienie. Danie zasadnicze  stanowiła turlitava, czyli rodzaj gęstej zupy z kawałkami kurczaka. Na deser podano słodkie ciasto. Dodatkowo, na wynos, nabyliśmy nieco domowej rakiji (butelka 0,7 l – 10 euro).

Po obiedzie zeszliśmy nad brzeg jeziora, gdzie na niewielkim cyplu w dzielnicy Kaneo stoi cerkiew Św. Jana Teologa. Z zewnątrz bardzo urokliwa, w środku raczej niepozorna i ciemna.

Ostatnią cerkwią na naszej trasie była Cerkiew Świętej Zofii, która powstała w XI wieku i była niegdyś katedrą bułgarskich biskupów Ochrydy. Później Turcy przemianowali ją na meczet. O ważności tego obiektu sakralnego świadczy fakt, że jest umieszczony na banknocie 1000 denarów.

Dzisiejsze spotkanie, zapewne nie ostatnie,  z panią Sławomirą zakończyliśmy przy bazarze, gdzie nabyliśmy trochę czereśni, po czym na własną rękę wróciliśmy do hotelu. Temperatura około piętnastej wynosiła 28 stopni C.

 

Wtorek, 24.06.25

Dzisiejszy ciepły  dzień  spędziliśmy  głównie na wodzie i na zwiedzaniu przybrzeżnych  atrakcji. Po raz kolejny w ramach zorganizowanej wycieczki (koszt 49 euro). Spod hotelu Mizo podjechaliśmy małym busikiem do portu, gdzie wsiedliśmy na jeden z pływających tu niewielkich wycieczkowców, którym popłynęliśmy na południe.

Jezioro Ochrydzkie na Półwyspie  Bałkańskim to jeden z najbardziej fascynujących zbiorników wodnych w Europie i na świecie. Należy do Albanii i Macedonii i uważane jest za najstarsze jezioro w Europie.  Jego wiek szacuje się na około 4-6 milionów lat. Jest najgłębszym jeziorem na Bałkanach, a jego powierzchnia wynosi około  358 km kw. Woda w jeziorze jest krystalicznie czysta, a otaczający  je krajobraz stanowią  pasma górskie  ze szczytami o wysokości  ponad dwóch tysięcy  m n.p.m. U ich podnóża znajdują się wioski, ośrodki turystyczne z plażami, a także różne rezydencje. Jedną z nich jest willa prezydencka, którą niegdyś zbudowano dla przywódcy Jugosławii, Josipa Broz Tito. Oczywiście widzieliśmy ją tylko z daleka.

Na trasie  naszego rejsu znalazła  się  Zatoka Kości ze zrekonstruowaną osadą na palach, dzięki  której  można  wyobrazić  sobie prawdopodobny  wygląd  tej prawdziwej wioski sprzed  z górą  siedmiu tysięcy lat. Najbardziej znany  jest jednak klasztor św. Nauma, będący ważnym ośrodkiem religijnym dla wyznawców  prawosławia. który położony jest w pobliżu granicy z Albanią. We wnętrzu  świątyni  znajduje się grób ze szczątkami  św. Nauma. Jeśli  wierzyć  przekazom, św. Naum dokonał  wielu cudów,  a woda z pobliskiego źródełka  ma mieć  właściwości  lecznicze, zwłaszcza w przypadku chorób oczu. Wokół klasztoru spacerują dostojne pawie oraz pełzają żółwie. Te ostatnie spotkać można nawet w restauracji, gdzie wraz z kotami konkurują o resztki ze stołu. Przy okazji nieco - delikatnie mówiąc – brudzą podłogę. U nas na pewno by to nie przeszło…

Rejs  w jedną  stronę  trwał  około  półtorej  godziny. Cała  wycieczka wraz ze zwiedzaniem Zatoki  Kości,  klasztoru św. Nauma, cerkwi  św.  Petki oraz czasem poświęconym  na obiad  trwała  około  sześciu  godzin. To był  dobrze spędzony czas. Tym razem nasza grupa liczyła  13 osób.  Oprócz  przewodniczki  Sławki  obecna była także rezydentka  Natalia.  Ta ostatnia, jak się okazało,  dopiero  zaczyna swoją  przygodę  z rezydenturą.

Wieczorem jak zwykle piękny zachód słońca. Nie omieszkałem, rzecz jasna, zrobić zdjęć.

 

Środa, 25.06.25

Przed południem odbyłem spacerek wokół wzgórza z twierdzą cara Samuela. Po przejściu kilkuset metrów od hotelu Mizo wzdłuż wybrzeża Jeziora Ochrydzkiego, natrafiłem na widoczną z daleka  kamienną ścieżkę, która zakosami prowadzi do Górnej Bramy. Miejscami trzeba pokonać kilka schodków, ale nie jest to uciążliwe. Przy szlaku jest sporo ławeczek, na których można sobie odpocząć. Idąc wśród gęsto porastających wzgórze drzew, unika się nadmiernej ekspozycji na słońce (dzisiejsza temperatura to 33 stopnie C.). Wzdłuż całej trasy widoczne są charakterystyczne latarnie uliczne. Ich kształt symbolizuje dawne  budynki, których jeszcze trochę zachowało się do dziś. Chodzi o to, że ze względu na  brak gruntów, budowę domu rozpoczynano od niewielkich fundamentów, na których stawiano nieco szerszy parter i jeszcze bardziej wystające piętro. Przypomina to odwróconą piramidę. Szczególnie dobrze widać to na wąskich uliczkach starego miasta, gdzie najwyższe kondygnacje sąsiadujących domów niemal stykają się ze sobą.

A co do ciekawostek, nie tylko ochrydzkich, to warto znać niektóre macedońskie powiedzenia, których znaczenie w Polsce jest diametralnie inne. Weźmy na przykład określenie „frajer”. U nas to coś pejoratywnego, a tutaj oznacza atrakcyjnego faceta. Podobnie ma się sprawa z „wredną żeną”. Nie jest to bynajmniej wredna żona, lecz po prostu pracowita kobieta.

Po południu pływanie w jeziorze, lampka wina do kolacji i piwo Skopsko na sen.

 

Czwartek, 26.06.25

Tuż przed ósmą wyruszyliśmy na najdłuższą wycieczkę w trakcie tego pobytu w Macedonii. Mianowicie do Kanionu Matka oraz do Skopje. Znowu mijaliśmy po drodze albańskie wioski pełne okazałych i jednocześnie pustych wilii. Ze słów przewodnika, rodowitego Macedończyka, który nauczył się języka polskiego ze słuchu, wynikało, że Macedonia ma spory problem z mniejszością albańską, Albańczycy nie chcą  bowiem integrować się z miejscową ludnością, żądając jednocześnie maksimum praw dla siebie, co zresztą w znacznym stopniu im się udaje. Zazwyczaj pracują w Szwajcarii, a wielu z nich działa w strukturach mafijnych.


Kanion Matka (nazwa nieco myląca, bo po macedońsku  nie oznacza rodzicielki jako takiej, lecz macicę) położony jest piętnaście kilometrów na południowy zachód od stolicy Macedonii. Docieramy tam tuż po jedenastej. Spacerkiem udajemy się obok elektrowni wodnej i zbudowanej na rzece Tresce zapory do małej przystani, skąd odpływają łodzie wycieczkowe. Godzinny rejs wraz ze zwiedzaniem jaskini Wrelo  kosztuje 8,5 Euro. Kanion można podziwiać także ze ścieżki wykutej w jego zboczu. My jednak nie mamy aż tyle czasu. Płyniemy więc po szmaragdowej wodzie sztucznego jeziora przez dwadzieścia minut, oglądając wznoszące się obu stronach wysokie krawędzie kanionu. Następnie cumujemy przy metalowych schodkach, którymi wchodzimy na ścieżkę wiodącą do wspomnianej jaskini. Do wnętrza jaskini możemy wejść dopiero wtedy, gdy sternik naszej łodzi uruchomi agregat prądowy. W przeciwnym razie nic byśmy nie zobaczyli. O samej jaskini niewiele mogę dodać ponadto, co można przeczytać w Wikipedii: „Jaskinia jest uważana za jedną z najgłębszych jaskiń podwodnych na świecie. Dotychczas w czasie nurkowania osiągnięto w niej głębokość 240 metrów. Jaskinia składa się z dwóch części: nadwodnej i podwodnej. Początkowo jaskinia ma ukształtowanie poziome, w tej części znajdują się dwa jeziorka oraz duża liczba stalaktytów i stalagmitów. Dalej korytarze jaskini są całkowicie zalane wodą i wiodą pionowo w dół. W 2010 roku włoski nurek Luigi Casati zdołał zejść na głębokość 212 metrów. W sierpniu 2017 roku polski nurek Krzysztof Starnawski osiągnął, nie pobity do tej pory, rekord osiągając głębokość 240 metrów”.

W Skopje przewodnik zwraca naszą uwagę najpierw na zegar wskazujący godzinę 5.17. Znajduje się on na dawnym budynku Poczty Głównej i upamiętnia straszne w skutkach trzęsienie ziemi, które nawiedziło Skopje w 1963 roku.  Stąd udajemy się spacerkiem do Domu Pamięci Matki Teresy z Kalkuty. Zbudowano go w 2009 roku w miejscu kościoła, w którym przyszła święta została ochrzczona. Dodajmy, że urodziła się ona w bogatej rodzinie albańskiej, o czym świadczy między innymi makieta okazałego domu, w którym przyszła na świat w 1910 r. Obecnie nie ma po nim ani śladu, ale jest tablica pamiątkowa. W samym domu pamięci, będącym zarazem niewielkim muzeum znajduje się świadectwo chrztu  przyszłej zakonnicy, wiele zdjęć dokumentujących jej koleje życia, pamiątki i nagrody z dyplomem Nagrody Nobla na czele  oraz  domowe meble. Na wyższej kondygnacji znajduje się przeszklona  kaplica

W Skopje rzuca się w oczy ogromna liczba pomników.  Trudno tu wymieniać wszystkie, ale te najważniejsze przedstawiają Aleksandra Wielkiego (oficjalnie „Wojownik na koniu”), Filipa II i  cara Samuela.  Na inne spoglądamy tylko z daleka, kierując się na obiad do restauracji „Gino”. Na zewnątrz jest prawie 40 stopni C., więc każdy  marzy o tym,  żeby jak najszybciej znaleźć się w klimatyzowanym pomieszczeniu. Spoglądamy jeszcze tylko na imitację paryskiego Łuku Triumfalnego i wchodzimy po schodach (mających ambicje do Schodów Hiszpańskich w Rzymie) do centrum handlowego, w którym mieści się nasza restauracja.

Po obiedzie odwiedzamy jeszcze bazar. Szczególne wrażenie robi tzw. złota uliczka, przy której znajduje się około dwustu sklepików z biżuterią. Od blasku złota może się  tu zakręcić w głowie. Co ciekawe, nie widać tu dużo klientów. Jak więc prosperują te sklepiki? Otóż ich zyski  generowane są nie tylko poprzez sprzedaż, ale także dzięki wypożyczaniu złotych i srebrnych precjozów. W kolejnych uliczkach bazaru króluje różnorodny asortyment, jak wszędzie na świecie.

Droga powrotna do Ochrydy zajęła nam trzy godziny łącznie z kwadransem postoju na przełęczy.

Ireneusz Gębski































 

 

Baku i okolice

 

Sobota, 16.09.23

Samolot Lotu wystartował wczoraj z Okęcia z 55 minutowym opóźnieniem (o 23.55).  Szukano bowiem czyjegoś  bagażu,  który  pomyłkowo  trafił  do naszego  samolotu. Spóźnienie zostało jednak częściowo nadrobione, gdyż lot trwał  trzy godziny i czterdzieści minut zamiast rozkładowych czterech. Catering dość skromny: do wyboru kanapka z kurczakiem lub serem, batonik Grzesiek oraz ciepły i zimny napój. Mowa oczywiście o napoju bezalkoholowym, gdyż te z procentami są
dodatkowo płatne. Przydzielono mi miejsce wśród Azerów. Zauważyłem, że niektórzy z nich mają kłopot ze zlokalizowaniem swoich miejsc. Powoduje to trochę zamieszania podczas boardingu.  Na lotnisku im. Heydara Alijeva dostępne jest Wi-fi bez hasła. Odprawa przebiega sprawnie i już po poł godzinie jedziemy do hotelu Alba.

Baszta Dziewicza



Hotel ma co prawda pięć gwiazdek, ale raczej na wyrost. Już przy zakwaterowaniu pojawiają się jakieś problemy, których wyjaśnianie przez naszą pilotkę Agnieszkę Yener i miejscową przewodniczkę Inę zajmuje ponad 20 minut. W tym czasie zjadamy śniadanie w hotelowej restauracji. Bufet nie jest zbyt obfity, ale można coś wybrać, żeby porządnie się najeść. Osobiście posiliłem się jajkami sadzonymi, białym serem i słodkimi naleśnikami.

Muzeum Dywanów

Otrzymujemy pokój na pierwszym piętrze (drugim według rosyjskiego systemu). Jest w nim wszystko to, co powinno znajdować się w hotelu tej klasy, nawet sedes z wmontowanym bidetem. No, może poza brakiem szlafroków. Niestety, o miłym widoku z okna należy zapomnieć. Naprzeciwko znajduje się bowiem wysoki gmach  szpitala,  a ściślej rzecz ujmując, jego obdrapana ściana. Na dole zaś jakieś kryte blachą falistą garaże. Tak więc wrażenia wizualne są beznadziejne, no ale przecież w zasadzie mamy tu tylko spać, a nie spędzać całego czasu.

Płonące wieżowce

Po kilkugodzinnym wypoczynku wyruszamy o trzynastej na zwiedzanie miasta. Po drodze dowiadujemy się od pilotki o pierwszej zmianie w programie. Dotyczy ona odwołanego rejsu po Morzu Kaspijskim, które coraz bardziej wysycha. Podobno jego poziom obniżył się do tego stopnia, że żegluga stała się mało bezpieczna. W zamian mamy mieć inną atrakcję.

W Banku Respublika wymieniamy walutę na miejscowe manaty. Na początek wymieniam sto dolarów. Przy kursie 1,7020 otrzymuję za nie 170 manatów. Sama wymiana jest dość skomplikowana i czasochłonna, gdyż kasjerzy przepisują dane z paszportów. Na szczęście w naszym przypadku udało się nabyć manaty dla całej grupy na jeden paszport. Punkt dla pilotki, która podsunęła nam ten pomysł. Dzięki temu manewrowi zaoszczędziliśmy sporo czasu.

O 14.30 zjadamy lunch  w restauracji hotelu Shah Palace. Lokal znajduje się na czwartym piętrze, dzięki czemu konsumenci mogą podziwiać panoramę miasta. Przystawka składa się z warzyw i fety, potem jest krem z cieciorki, a na drugie danie  ryż  z kurczakiem. Do tego słodzony napój. Obsługa szybka i sprawna. Kelnerzy w firmowych strojach.

Shah Palace

Zwiedzanie odrestaurowanej Starówki zaczynamy od Baszty Dziewiczej. Obiekt pochodzi z XII wieku, choć jego dolne części powstały kilka wieków wcześniej. Niegdyś, gdy Morze Kaspijskie sięgało dalej w głąb lądu, wieża znajdowała się tuż nad jego brzegiem. Jedna z legend mówi, że wieżę zbudował szach dla swojej ukochanej, którą była jego córka. Kiedy ta dowiedziała się o tym, skoczyła z wieży do morza. Wieża ma 29,5 metra wysokości. Na jej wierzchołek wchodzi się po krętych kamiennych schodkach. Z góry rozciąga się widok na wspaniałą panoramę miasta. Robienie zdjęć utrudnia nieco wysoka osłona z grubego szkła lub jakiegoś tworzywa sztucznego. Kiedy jednak wyciągnie się rękę do góry, to można pstrykać znad jej brzegu. Najbardziej w oczy rzucają się symboliczne dla Baku „płomienie”, czyli trzy przeszklone wieżowce o charakterystycznych kształtach, do złudzenia przypominających języki ognia. Dobrze widoczny jest też port i długa promenada.

Widok z Baszty Dziewiczej

Po drodze do Pałacu Szachów Szirwanu przechodzimy przez park z monumentem przedstawiającym poetę Aliagę Vahida. Dalej mijamy muzeum z miniaturkami książek.  Jest to jedyna  na świecie tego rodzaju placówka. Istnieje od 21 lat. W 2015 wpisano ją na listę Rekordów Guinnessa jako największą prywatną kolekcję miniaturowych książek. Obecnie znajduje się tutaj ponad pięć i pół tysiąca książeczek o rozmiarach nie przekraczających 75x75 milimetrów. Zaglądam tam na chwilę i jestem wręcz oczarowany ogromem zbiorów (sam posiadam tylko 13 takich miniaturek). Idąc dalej spotykamy parę nowożeńców w trakcie sesji fotograficznej na tle murów starego miasta. Pod nogami zaś co rusz przebiegają nam koty, których w Baku jest naprawdę bardzo dużo. Niektóre chętnie pozują do zdjęć i dają się głaskać, inne natomiast zachowują bezpieczny dystans, który znacznie się zmniejsza, gdy zostaną poczęstowane jakimś smakołykiem.

Pałac Szachów Szyrwanu jest jednym z symboli Baku (od 2000 r. znajduje się na liście UNESCO). Pałacowy kompleks zaczął powstawać w XV wieku. W jego skład, obok dwukondygnacyjnego pałacu, wchodzą łaźnie, meczet i mauzoleum szachów Szyrwanu. Znajduje się tu również muzeum, którego zbiory oglądamy jednak dość pobieżnie. Może dlatego, że eksponatów jest tu bardzo dużo, a nasz czas jest ograniczony. Nie bez znaczenia jest też fakt, że  - szczerze mówiąc – mało kto z nas ma odpowiedni zasób wiedzy na temat prezentowanych tutaj archeologicznych artefaktów

Ostatnim oficjalnym punktem programu była wizyta w herbaciarni. Poczęstowano  nas tu herbatą czarną i owocową oraz słodyczami. Po degustacji nadszedł czas na zakupy. Przynajmniej teoretycznie, bo ceny były raczej zaporowe. Za 100 gramów czarnej herbaty żądano 25 manatów, czyli około 63 zł. Tymczasem w zwykłym markecie za 15 manatów można było nabyć opakowanie herbaty o wadze 800 gramów. Być może była ona w gorszym gatunku, ale jednak wielokrotnie tańsza. A propos marketu, to półtoralitrowa butelka piwa Xirdalan kosztowała pięć manatów i czterdzieści gapików.

Niedziela,  17.09.2023

Po śniadaniu jedziemy do Suraxani na przedmieściach Baku. Znajduje się tu Świątynia Czcicieli Ognia Ateszgah, niegdyś kultowe miejsce dla zoroastrian i hinduistów. To właśnie indyjscy czciciele Śiwy w XVIII wieku wznieśli tę budowlę. Pali się tu „wieczny” ogień, który niegdyś podsycał wydobywający się z ziemi gaz. Teraz doprowadzany jest on rurami. Na terenie obiektu znajduje się muzeum, a w nim realistyczne rzeźby i manekiny, przedstawiające różne sceny  z codziennego życia dawnych mieszkańców tych ziem. Innych eksponatów jest niewiele.

Świątynia Czcicieli Ognia

Z Suraxani jedziemy  do Mardakanu. Po drodze mijamy pola naftowe i pracujące kiwaki (kiwony). Tu warto wspomnieć, kto wydatnie przyczynił się do tego, że Baku stało się naftowym eldorado. Nie był to oczywiście Seweryn Baryka – jak mógłby na przykład sądzić poseł Suski, lecz Witold Zglenicki, polski geolog i nafciarz. W Mardakanie, uzdrowiskowej miejscowości, przeciskamy się przez wąskie uliczki, żeby dotrzeć w okolice  średniowiecznej wieży obronnej.  Teoretycznie można na nią wejść, ale to dość ryzykowna sprawa. Kamienne schody są bowiem bardzo zniszczone  i w żaden sposób nie oświetlone. Ograniczamy się więc do obejrzenia wieży z dziedzińca i czworokątnych murów dawnego zamku. Obok niego znajduje się Meczet Tuba Shahi z XV wieku oraz niewielki ogród, w którym akurat dojrzewają granaty. Są też oczywiście wszędobylskie koty. Nie spędzamy tu wiele czasu, bo tak naprawdę nie ma tu co robić. Podobnie jak w odległym o 30 kilometrów Yanardag, gdzie pojechaliśmy, żeby oglądać tak zwane płonące wzgórza. Owszem, z podnóża pagórka wydobywają się samoistnie niewielkie płomienie, ale to tylko namiastka tego, co było przed laty. Niegdyś ogień wzbijał się na wysokość kilku metrów, ale z biegiem lat ciśnienie gazu zaczęło spadać, więc teraz można obserwować tylko pełzające ogniki. Niemniej jednak i tak są one bardzo widowiskowe. Świadczy o tym choćby spora ilość turystów, choć w Azerbejdżanie sezon turystyczny w końcówce września  jest już właściwie w fazie schyłkowej.

Mardakan

Tym razem lunch zjadamy  w gruzińskiej  restauracji Mama Meri, mieszczącej się  naprzeciw Centrum Aljjewa. Przystawka i zupa podobne jak  w dniu poprzednim. Na drugie ziemniaki  z gulaszem wołowym. Niektórzy narzekali, że  gulasz był zbyt kwaśny, ale to kwestia gustu…

Płonące wzgórza Yanardag

Centrum Heydara Alijewa to bardzo nowoczesna budowla o futurystycznych kształtach. Zaprojektowała ją nieżyjąca już architektka Zaha Hadid. Centrum oddano do użytku w 2012 roku. Obecnie stanowi ono główny obiekt kulturalny w Azerbejdżanie. Mieści się tutaj między innymi sala koncertowa na tysiąc osób z elementami wykonanymi z białego dębu amerykańskiego. Nie dane nam było wejść do środka, ale  obejrzeliśmy  za to kilka ciekawych wystaw. Zaczęliśmy od najniższego poziomu centrum, gdzie zgromadzono dziesiątki starych mniej lub bardziej  luksusowych samochodów. Wszystkie błyszczące niczym spod igły. Można było je fotografować i filmować, ale pod żadnym pozorem nie wolno było dotykać. Pilnowali tego czujni pracownicy obsługi. Potem weszliśmy po charakterystycznych szerokich schodach, które sprawiały wrażenie zanikających gdzieś w przestrzeni, na wyższy poziom. Tu mogliśmy zapoznać się z historią życia Hejdara Alijewa, którego setne urodziny świętowane są właśnie w tym roku (prezydent Azerbejdżanu w latach 1993-2003, ojciec obecnego prezydenta). Liczne nagrody i inne laurki dla byłego przywódcy nasuwają skojarzenie z kultem jednostki, ale nie powinno to specjalnie dziwić, gdyż w krajach postsowieckich, szczególnie tych azjatyckich,  jest to bardziej norma niż wyjątek. O wiele bardziej niż pamiątki po ojcu obecnego prezydenta Ihama Alijewa zainteresowała mnie wystawa instrumentów muzycznych. Jest ich tutaj bardzo wiele. Podobne widziałem też w Iranie. Nie próbowałem nawet zapamiętać ich nazw, ale zaryzykowałbym twierdzenie, że w naszym kręgu kulturowym nie ma aż takiej różnorodności instrumentów, zwłaszcza tych strunowych. Ciekawą ekspozycję stanowią też miniatury najważniejszych obiektów w Baku. Najlepiej oglądać jej z tarasu wyższego piętra, bo wtedy ogarnia się wzrokiem cała panoramę. Najciekawsze jednak, przynajmniej dla mnie, były lalki uosabiające postaci z literatury i  bajek. Głównie rosyjskich, ale nie tylko. Można tu bowiem zobaczyć zarówno Pinokia, jak i Romea i Julię. Nieco mniejsze wrażenie wywarła na mnie wystawa dywanów, bo mimo ich misternych wzorów, dla mnie wszystkie są podobne do siebie. Ot, męski punkt widzenia… Na wystawę poświęconą dziełom surrealistycznym nie zostałem wpuszczony,  bo mój bilet jej nie obejmował.

Centrum Alijeva

Tego dnia mieliśmy jeszcze okazję pospacerować po nadmorskim bulwarze. Było wietrznie i pochmurnie, ale dość ciepło. Tu warto wspomnieć, że bakijską promenadę zaprojektował w 1902 roku polski architekt Kazimierz Skórewicz. Aktualnie promenada ma około siedmiu kilometrów długości, ale planowana jest jej rozbudowa do 26 km. Znajduje się przy niej między innymi galeria handlowa, której kształt nasuwa skojarzenia z opera w Sydney. Nieopodal  jest Muzeum Dywanów oraz plątanina sztucznych kanalików, zwana Małą Wenecją.

Mała Wenecja

 

Poniedziałek,18.09.2023

Przez całą noc padało. Rano  też siąpił deszcz. W Baku nie było jeszcze tak źle, ale na południu Azerbejdżanu wystąpiła poważna powódź. Zalane zostało między innymi miasto Astara. W związku z tym nie mogliśmy jechać na zwiedzanie błotnych wulkanów. Zamiast tego udaliśmy się na bazar. Tego dnia korki na ulicach były większe niż zwykle. Spowodował je nie tylko deszcz, ale też zamknięcie trzech pasów głównej arterii z powodu przejazdu prezydenta. Bazar jak to bazar – pełno owoców i warzyw. Kupiliśmy słoik malin za cztery manaty i trzy słoiki soku z granatów po dwa manaty oraz trzy półkilogramowe opakowania chałwy za dwadzieścia manatów. Potem odwiedziliśmy pobliski bazar z biżuterią, ale tutaj ograniczyliśmy się tylko do oglądania złotych precjozów. Stąd udaliśmy się do Muzeum Dywanów, ale zupełnie niepotrzebnie, gdyż muzea – podobnie jak u nas – w poniedziałki są nieczynne. Dziwne, że przewodniczka o tym nie wiedziała…

Udała się natomiast degustacja herbaty w lokalu Papaq Lounge. Podano do niej kilka rodzajów chałwy i baklawy. Dla chętnych była też możliwość zapalenia sziszy. Z herbaciarni pojechaliśmy na lunch do wspomnianego już Shah Palace. Tym razem na przystawkę podano surówkę z czerwonej kapusty. Poza tym rosół z uszkami z baraniną oraz pieczonego kurczaka z puree ziemniaczanym. To ostatnie nie było zbyt smaczne.        

Tego dnia już nic więcej nie zobaczyliśmy jako grupa. Indywidualnie zaś poznaliśmy bliżej okolice hotelu Alba. Sporo tutaj sklepów z wytwornymi meblami oraz luksusowymi samochodami. Jeżeli chodzi o auta, to bardzo często tarasują one całe chodniki, nie pozostawiając pieszym miejsca na przejście. Praktycznie nie ma tu też rowerzystów ani ścieżek rowerowych (jedną widziałem w okolicy plaży w Sumgait). Co do mieszkańców Baku, to mimo iż  w większości są szyitami,  rzadko kiedy  podkreślają to strojem. Wprost przeciwnie, ubierają się z europejska. Do wyjątków należą zakwefione kobiety. Nie ma tu też  żadnego problemu z nabyciem alkoholu. Zupełne przeciwieństwo sąsiedniego Iranu, który też jest przecież  krajem  szyickim. Tyle tylko, że Azerbejdżan jest państwem świeckim, a w Iranie panuje religijna dyktatura.

Wtorek, 19.09.2023

Tym razem pogoda dopisała, więc mogliśmy realizować zaplanowany na wczoraj program. Zaczęliśmy od wyjazdu w kierunku błotnych wulkanów, jakieś 65 kilometrów od Baku. Droga wiodła przez zurbanizowane przedmieścia Baku, które powoli przechodziły w kompletne pustkowia. Niegdyś było tu dno Morza Kaspijskiego, więc gleba jest bardzo jałowa. Ostatnio zaczęto projekt zalesiania tych terenów, ale minie zapewne wiele lat zanim ujrzymy  efekty.  Już teraz natomiast trwa budowa uzdrowiska  w pobliżu błotnych wulkanów. Od podstaw, w  szczerym polu. Wydobywające się z kraterów błoto zawiera bowiem wiele minerałów, które mają mieć duże znaczenie w leczeniu niektórych schorzeń. Same wulkany nie są duże. Ot, kilku lub kilkunastometrowe kopce z małymi kraterami,  w których bulgocze błotna maź. Przechodzimy wokół nich po drewnianym pomoście, dzięki czemu unikamy zabłocenia butów. Przyznam, że nieco inaczej wyobrażałem sobie te wulkany. Przede wszystkim jako większe i bardziej efektownie wydalające  swoją zawartość. A trzeba wiedzieć, że takie też są. W Azerbejdżanie jest bowiem około trzystu wulkanów błotnych, co stanowi ponad jedną trzecią ich światowej ilości. Niektóre z nich osiągają 400 metrów wysokości.

Spod wulkanów jedziemy do pobliskiego Parku Narodowego Qobustan. Znajduje się tutaj muzeum oraz

Wulkany błotne

udostępniony do zwiedzania   kanion z licznymi petroglifami, z których najstarsze szacuje się na 12 tysięcy lat. Park od 2007 roku jest wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Muzeum mieści się na dwóch kondygnacjach i oprócz ekspozycji oferuje multimedialne projekcje. Kanion jest niewielki, z malowniczo poszarpanymi skałami oraz małą lecz wysoką jaskinią. W pobliżu wejścia znajduje się punkt widokowy, z którego rozciąga się widok na najbliższą okolicę oraz na Morze Kaspijskie. Uwagę zwraca brak namolnych handlarzy (dotyczy to także innych odwiedzanych w Azerbejdżanie miejsc), co jest zjawiskiem dość niezwykłym w tym rejonie świata.
Park Narodowy Qobustan

W drodze powrotnej do Baku odwiedzamy ładny  meczet Bibi-Heybat z widokiem na stocznię  i na miasto. Został on zbudowany w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku w miejscu zburzonego przez bolszewików w 1936 roku. Meczet stanowi duchowe centrum muzułmanów z tego regionu.

Tym

Meczet Bibi-Heybat

razem obiad zjadamy w restauracji Fisincan. Zaserwowano nam smaczną sałatkę z kurczakiem, zupę pomidorową oraz ziemniaki z przyprawioną na kwaśno wołowiną. To ostatnie danie nie wszystkim smakowało. Też nie zachwyciłem się smakiem, ale mimo to zjadłem całą zawartość talerza.

Muzeum dywanów tym razem było otwarte. Szczególne wrażenie sprawia jego charakterystyczna bryła w kształcie walca, do złudzenia przypominającego zrolowany dywan. Przed wejściem do   środka trzeba przejść przez niezwykle drobiazgową kontrolę. Nie wolno wnosić żadnych toreb, profesjonalnych aparatów ani nawet butelki z wodą. Co do wyeksponowanych dywanów z różnych epok i  regionów, to trzeba je po prostu zobaczyć. Żaden opis nie odda bowiem bogactwa wzorów i różnorodności kolorów.

Muzeum Dywanów

W pobliżu Muzeum Dywanów znajduje się Mała Wenecja, czyli wspomniane już sztuczne kanały. To tutaj otrzymaliśmy niby rekompensatę odwołanego rejsu po Morzu Kaspijskim. Piszę „niby”, gdyż pięciominutowe przepłynięcie łódką po paru kanałach to zaledwie namiastka prawdziwego rejsu po zatoce z widokiem na Baku. Zgłosiłem zresztą w tej kwestii reklamację do Itaki.

O dwudziestej wyjechaliśmy na nocne zwiedzanie  Baku. Zaczęliśmy od wzgórza, na którym stoją trzy słynne wieżowce  wystylizowane na jęzory ognia. Już w dzień robią one duże wrażenie, ale wieczorem, gdy są iluminowane zmieniającymi się sekwencjami świetlnych wzorów, są wręcz fantastyczne.  Mienią się feeriami barw. Ciekawym motywem są świetlne postaci machające trójkolorową flagą Azerbejdżanu.  Również panorama zatoki i  pobliskich dzielnic godna jest pędzla mistrza lub obiektywu artysty fotografika. Zaciemniona pozostaje jedynie Starówka. Z punktu widokowego zeszliśmy po szerokich schodach na dół, po czym spacerowaliśmy pełnym młodych ludzi i otwartych sklepów deptakiem. Mijaliśmy podświetlone fontanny i zabawne figurki, np. kobiety z parasolem czy pary ubranej w ludowe stroje. W jednym ze sklepów znaleźliśmy azerbejdżański koniak po 14 manatów za pół litra (potem w osiedlowym markecie taki sam nabyliśmy za 12,55 manata). Taka jest jednak specyfika   miejsc atrakcyjnych turystycznie.

Płonące wieżowce nocą

Środa, 20.09.2023

Zaraz po śniadaniu wyruszamy do oddalonego o około 120 kilometrów Shamaxi (Kamachia). Dotarcie do celu zajęło nam dwie godziny, gdyż najpierw musieliśmy przebrnąć przez korki w Baku. Przed meczetem Piątkowym (autorem projektu jego odbudowy był w 1902 roku polski architekt Józef Płoszko), który mieliśmy zwiedzać, widzimy mnóstwo mężczyzn w odświętnych strojach. Wkrótce dołączają do nich żołnierze w galowych strojach. Ktoś nam sugeruje, żebyśmy w miarę szybko opuścili teren, gdyż za chwilę przyjadą oficjele z Baku. Wcześniej jednak jakiś gość wręczył mi spodnie z długimi i szerokimi nogawkami, gdyż moje niesięgające kolan szorty nie były stosownym strojem do tego miejsca. Za chwilę okazało się, że odbędą się tu uroczystości pogrzebowe azerskiego żołnierza poległego w rozpoczętej dzień wcześniej tzw. operacji antyterrorystycznej w Górnym Karabachu. Nie dane nam było jednak  zobaczyć coś więcej, gdyż wyruszyliśmy w dalszą drogę. Do Lahic. Za oknami autokaru przesuwały się winnice, wyschnięte koryta rzek i liczne serpentyny. O ile  był to widok przyjemny lub obojętny, o tyle przejazd remontowanymi odcinkami drogi nie należał do najmilszych. Wiadomo: telepanie na nierównościach i powolna jazda. Mieliśmy jednak okazję obserwować postępy budowy tunelu, jednego z dwóch budowanych w tym kraju.

Droga do Lahic

Im bliżej Lahic, tym więcej zieleni. Jednocześnie wąska droga staje się coraz bardziej widowiskowa. Z jednej strony wznoszą się poszarpane skały, a z drugiej zieje kilkunastometrowa przepaść. Jedziemy miejscami na wysokości ponad tysiąc m. n.p.m. Lahic jest bardzo starą miejscowością. Obecnie mieszka tu około tysiąca mieszkańców, ale jeszcze przed drugą wojną światową było ich 15 tysięcy, zaś w XIX wieku istniało tutaj około dwustu zakładów rzemieślniczych, których wyroby cieszyły się uznaniem na całym Bliskim Wschodzie. Teraz też jest parę zakładów wyrabiających miedziane przedmioty codziennego użytku, ale to tylko ślad dawnego rzemiosła. Lahic bardziej przypomina skansen, czego dowodem jest uznanie go w 1980 roku za zabytek. Domy i główna ulica wykonane są z kamienia. Ciekawostką jest tutejszy system kanalizacyjny, uznawany za jeden z najstarszych na świecie. Z kolei wodociągi powstały zaledwie kilkanaście lat temu. Wcześniej czerpano wodę ze studni.

Lahic

Wracając z Lahic zatrzymaliśmy się najpierw przy punkcie widokowym, a chwilę później przy wiszącym mostku, przerzuconym przez wyschnięte koryto rzeki.  Z naszej dwudziestosześcioosobowej grupy tylko trzy zdecydowały się na przejście po tej mało stabilnej konstrukcji. Podejrzewam, że w grę wchodziła nie tylko symboliczna opłata za przejście (dwa manaty)…

Obiad zjedliśmy w niepozornym lokalu przy drodze R8. Ot, jakaś większa buda wśród zarośli. Jednak  menu sprawiło, że o  tej miejscówce mam o wiele lepsze zdanie niż o bakijskich restauracjach. Obiad był urozmaicony i przepyszny. Serwowano między innymi owoce, sery, miód, warzywa, mini gołąbki w liściach z winogron, grillowaną baraninę, takiegoż kurczaka i wołowinę. Do tego kila rodzajów napojów.

Czwartek 21.09.2023

Poranek zaczął się pechowo. Karta magnetyczna pełniąca funkcję klucza do hotelowego pokoju odmówiła posłuszeństwa. Na szczęście recepcjonista dość szybko aktywował, dzięki czemu nie spóźniłem się na wyjazd na plażę. Pojechaliśmy na północ od Baku, w okolice miasta Sumgait. Plaża jest tutaj szeroka, długa, pusta i dość zabrudzona. Pewnie dlatego, że jest już po sezonie i nikomu nie chce się jej sprzątać po każdym przypływie. Tymczasem woda wyrzuca różne niespodzianki. Nie tylko kawałki drewna, jakieś buty nie do pary czy muszelki, ale też  truchła zamieszkujących te wody stworzeń. Ja natrafiłem podczas spaceru na padniętą fokę kaspijską, znaną też pod nazwą nerpa kaspijska. Była już z lekka nadgryziona przez żarłoczne ptaki. Idąc dalej, zobaczyłem zbliżającą się do plaży łódkę, a niej jakiegoś człowieka. Sądziłem, że to rybak wracający z połowy. Być może tak było, ale zdziwiła mnie nieco obecność żołnierza, który obserwował z brzegu zarówno łódź, jak i okolicę. A ponieważ turystów praktycznie nie było, bez trudu zauważył, że sfotografowałem łódkę. Kiedy zbliżyłem się do niego, przywitał mnie rosyjskim „Zdrastwujtie”, po czym oznajmił, że morze można fotografować, ale łodzi nie, bo jest na niej numer gospodarstwa. Potem polecił mi, abym skasował zdjęcie, co też bez oporu uczyniłem. Jednakże żołnierz  nie był gapami karmiony, gdyż poprosił, żebym pokazał mu smartfon. Po czym wybrał w galerii kosz i definitywnie usunął z niego to felerne zdjęcie. Ogólnie rzecz biorąc, był jednak miły i kulturalny.

Sumgait

Obiad zjedliśmy znowu w Fisincan.  Tym razem dostaliśmy sałatkę warzywną i leczo z wołowiną.

Piątek,  22.09.2023

Dzień wolny, do zagospodarowania we własnym zakresie. Odbyłem więc dwa spacery wokół  prezydenckich rezydencji. Pierwsza z nich, w pobliżu mojego hotelu, jest naprawdę imponująca pod względem rozmiarów. Otacza ją mur kilkumetrowej wysokości. W okolicy Parku Ataturka podziwiałem piękne  przejścia podziemne, czyste i pięknie przyozdobione. Rzecz jasna, z ruchomymi schodami pod górę. Tym razem koniak azerbejdżański kupiłem za 12,55 manata. Im dalej od ścisłego centrum turystycznego, tym ceny niższe.

Przejście podziemne w Baku

Wieczorem jedziemy na pożegnalną kolację do restauracji Kamelot. Tu, na otwartym powietrzu, pod ogromnym parasolem, czekały na nas obficie zastawione stoły. Przygrywała też muzyka, śpiewali jacyś artyści, robiono nam zdjęcia, a między stolikami chodził gość przebrany za misia oraz dziewczyna kreująca jakąś pyzatą postać z bajki.   Do hotelu wróciliśmy przed godziną 23., a już o 2.30 musieliśmy wstawać i zbierać się na lotnisko. Nie otrzymaliśmy obiecanego suchego prowiantu. Przeszliśmy przez dwie kontrole bezpieczeństwa, w tym jedną jeszcze przed odprawą bagażową. Sam lot odbył się bez żadnych przygód. Jedynie na lotnisku w Warszawie przeżyliśmy lekki stres, gdyż jedna z naszych walizek bardzo długo nie pojawiała się na taśmie.

Rozrywki w Kamelocie


Jeszcze słów kilka o naszej grupie wycieczkowej. Było nas łącznie 26 osób, w tym dwóch singli, dwie pary przyjaciółek i dziesięć par mieszanych. Średnia wieku oscylowała wokół sześćdziesiątki.

Krynica-Zdrój i okolice

  Środa, 06.08.25 Do pociągu Intercity „Karpaty” wsiadłem wczoraj o 20.25. Niemal od razu pojawił się konduktor. Sprawdził bilety i obie...

Posty