Myślę, że po ostatniej przeprowadzce warto wspomnieć moją długą
i różnorodną historię mieszkaniową. Najpierw była jednoizbowa, kryta strzechą,
drewniana chata pod Kielcami. Bez wody i toalety, a przez pierwsze 10 lat nawet
bez prądu. Potem przyszedł czas na internat z siedmioosobową salą w pierwszym i
pięcioosobową w drugim roku. Kolejnym lokum były hotele robotnicze, w których
dzieliłem pokój z trzema lub dwoma kolegami. Po zawarciu związku małżeńskiego przez
kilkanaście lat mieszkaliśmy z żoną i synami na poddaszu starej kamienicy, które
trzeba było opalać węglem, a do toalety
schodzić piętro niżej. Kolejne kilka lat spędziliśmy w ciasnym mieszkanku
adaptowanym w bloku, w którym wcześniej były koszary ZOMO. Jego powierzchnia
wynosiła 32 m kw, czyli mniej niż naszego obecnego salonu. Kuchnia i łazienka były ślepe. Potem przez ponad dwanaście
lat mieszkaliśmy na mansardzie przedwojennej
kamienicy. Tu już jednak mieliśmy ogrzewanie i ciepłą wodę z własnego pieca
gazowego. No i byliśmy sami, bo synowie
poszli już na swoje. Teraz mamy 63-metrowy lokal z windą, miejscem postojowym w
hali garażowej i dużym narożnym balkonem, z którego rozciąga się panorama o
promieniu 270 stopni. Nadal nie jest to willa z basenem i ogrodem, ale każdy
postęp cieszy, zwłaszcza gdy zaczyna się od zera i do wszystkiego dochodzi samemu.
Bo co na przykład mają
powiedzieć ludzie, którzy urodzili się i wychowali w komfortowych warunkach,
dziedzicząc luksusowe nieruchomości? O czym mogą jeszcze marzyć? I czy potrafią
doceniać warunki, w jakich zrządzeniem losu przyszło im żyć?