Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Fly Dubai. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Fly Dubai. Pokaż wszystkie posty

Na pakistańskich drogach i bezdrożach

 


Piątek, 11.10.24

Wyruszam dzisiaj  w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod względem turystycznym krajem, ale też siedemdziesiątym państwem, które odwiedzę. Z Gdańska wyjeżdżam pociągiem o 14.12. Potem czeka mnie lot do Dubaju. Tam ponad 7 godzin oczekiwania i przelot do Karaczi…

Z powodu wypadku z udziałem człowieka pociąg  "Pobrzeże"  miał 52 minuty opóźnienia. Na trasie nadrobił co prawda 10 minut, ale i tak nie zdążyłem na wyznaczoną godzinę zbiórki. Spóźnienie nie było wielkie, ale  pilot Dominik Lekki był zaniepokojony, gdyż dzwonił do mnie zaraz po tym, gdy wysiadłem z pociągu. Na lotnisko pojechałem ja zwykle autobusem linii 175. Nasza 26.osobowa grupa czekała już na odprawę. Szybko zorientowałem się, że jestem  jednym z najstarszych uczestników tej wyprawy. Z młodzieży była tylko – jak się później dowiedziałem – 24.letnia Luiza z Gdańska.

Sobota, 12.10.24

 Z Okęcia wylecieliśmy o 21.40 samolotem Fly Dubai.  Lot trwał 6 godzin. Catering był niezły, ale napoje alkoholowe tylko odpłatnie. W Dubaju musieliśmy przemieścić się autobusem z terminalu 3 na terminal 2, skąd za 7 godzin miał odbyć się lot do Karaczi.  Faktycznie start nastąpił z blisko godzinnym opóźnieniem. Tym razem siedziałem sam w trzymiejscowym rzędzie foteli. Do jedzenia podano kurczaka w cieście naleśnikowym, wodę (100 ml) oraz do wyboru herbatę lub kawę.

Po przejściu odprawy i odebraniu bagaży poznajemy miejscowego przewodnika. Jest nim Mehrab Than, Pasztun z pochodzenia. Niewysoki brunet z brodą i niewielkim brzuszkiem. Następnie ładujemy się do dwóch busów i jedziemy pośpiesznie na plażę, żeby zobaczyć zachód słońca. Niestety, nie zdążyliśmy. Mimo to i tak warto było pojechać na plażę, bo tu właśnie koncentruje  się  popołudniowe życie  mieszkańców. Całe  rodziny piknikują na trawie, a po piasku spacerują  kolorowo ubrane wielbłądy.  Nie brak też  koni, quadów  oraz gości  z małpami czy kobrami. Zresztą  nasza grupa też  była  swego rodzaju  atrakcją dla miejscowych.

Z plaży pojechaliśmy na zakupy do Carrefoura. Tam też wymieniliśmy walutę na rupie pakistańskie. Do wymiany niezbędny jest paszport i wiza. Żeby jednak nie tracić czasu, Mehrab zakupił rupie dla większości z nas po kursie 1 USD – 278 rupii. Kolację zjedliśmy o dwudziestej w lokalu Bar Tonight. Było smacznie i obficie, ale nie pytajcie mnie nawet o nazwy dań. Na nocleg zajechaliśmy do hotelu Crown Inn. Krótko? Brudny i obskurny. Moim współlokatorem został senior wyprawy, 77.letni Jan z Kłodzka.

Niedziela 13.10.24

O siódmej śniadanie. Takie sobie, bez mięsa czy sera. Przed hotelem mnóstwo żebrzących dzieci. Wyjeżdżamy do Thatta, miejscowości oddalonej od Karaczi o około 100 km. Jest to średniowieczna stolica Sindhu. Obecnie w tym położonym w delcie Indusu mieście żyje około  220 tysięcy mieszkańców. Najpierw oglądamy tu meczet Szach Dżahana z XVII wieku. Zbudowany z czerwonej cegły, ozdobiony niebieską majoliką. Nie posiada minaretów. Obecnie jest nieco obdrapany, a choć w środku nie ma dywanów, to i tak trzeba zdejmować buty.

Na obrzeżach Thatta znajduje się jedna z największych na świecie nekropolii. Mowa o cmentarzysku Makli.  Najstarsze groby pochodzą sprzed 400 lat. Pochowani tu są między innymi suficcy święci, teologowie i uczeni. Uwagę zwracają ogromne grobowce wykonane z  żółtego kamienia. Najbardziej okazałe należą do władców, w tym z dynastii Samma, Argun i Tarkhan.  Nie wszystkie są otwarte, a wiele z nich uszkodziła powódź z 2010 roku,.

Po powrocie do Karaczi zajeżdżamy do Mauzoleum  „Ojca Narodu”, czyli kompleksu memorialnego Muhammada Ali Jinnaha. Jest to  duży kopulasty obiekt zbudowany z białego marmuru. Nie wolno tu wnosić aparatów fotograficznych, ale smartfonami można robić zdjęcia i nagrywać filmiki. Specjalnie dla nas żołnierze stojący  przy grobie pierwszego gubernatora generalnego Pakistanu zademonstrowali pokaz musztry. Na terenie Mauzoleum znajduje się też muzeum, w którym podziwiać można m.in. samochody należące do „Ojca Narodu”: packard i cadillac. Jesteśmy jedynymi białymi wśród zwiedzających, co wzbudza ich duże zainteresowanie. Chętnie robią sobie z nami zdjęcia oraz fotografują nas z ukrycia.

 W Pałacu Mohatta znajduje się Muzeum Etnograficzne. Tutaj nie wolno wnosić nawet smartfonów. Dawniej pałac służył  jako letnia rezydencja chorej żony indyjskiego kupca Shivratana Mohatty. W 1947 przejęło go Ministerstwo Spraw Zagranicznych, a kiedy stolicę Pakistanu przeniesiono do Islamabadu, zajęła go Fatima Jinnach (siostra Muhammada). Po jej śmierci użytkowała go do 1980 roku jej siostra Szirin. Od 25 lat mieści się tu wspomniane muzeum, w którym eksponowane są głównie stroje i tkaniny z prowincji Sindh.

Przed wyjazdem z Karaczi zachodzimy jeszcze na Bazar Królowej  Wiktorii (Empress Market – Bazar Cesarzowej) w dzielnicy Saddar.  Jest to najstarszy bazar w tym mieście, zbudowany w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku. Widać go z daleka za sprawą wysokiej  wieży zegarowej (42 m). W środku smród i pełno much, a na zewnątrz sporo bezdomnych.

Kolację zjedliśmy o osiemnastej, a dwie godziny później załadowaliśmy się do autobusu sypialnego Waraih. Za 18 godzin miał być w Islamabadzie, ale za sprawą długich przerw podróż przedłużyła się do 22 godzin. Dla mnie osobiście pokonanie tych 1 400 kilometrów było bardzo trudne ze względu na poważne zatrucie pokarmowe. Nie wdając się w szczegóły, powiem tylko, że zużyłem niemal cały zapas loperamidu i węgla, które to specyfiki przezornie ze sobą zabrałem.

Poniedziałek,  14.10.24

Śniadanie  zjedliśmy o dziesiątej w Shang Restaurant w Multan, około 650 km przed Islamabadem. Skromne: omlet,  płaskie  chlebki i coś  w rodzaju ciecierzycy. Do tego woda i jedzenie rękami. Toalety oczywiście na Małysza,  a często  tylko dziura w betonie.

Do Islamabadu dotarliśmy wieczorem. Tu po raz pierwszy i jedyny mogliśmy zaopatrzyć się w alkohol. Generalnie w Pakistanie żadne trunki nie są osiągalne w ogólnie dostępnych  sklepach. Obowiązuje też zakaz wwozu i wywozu napojów alkoholowych. Na podstawie paszportu nabyć je można natomiast w hotelowych barach. Mowa oczywiście o tych lepszych hotelach, jak Mariott w Islamabadzie. Ale jak wszędzie, tak i tu są też dilerzy. Trzeba tylko mieć odpowiednie dojścia. No bo komu przyszłoby do głowy, że coś mocniejszego można zamówić i odebrać w bramie ambasady Afganistanu?  A można: piwo za 1 500 rupii, butelka wódki za 5 000.

Do Meczetu Fajsala nie weszliśmy, bo był zamknięty z powodu wizyty premiera. A że był już wieczór, to pojechaliśmy na nocleg do hotelu Royal Palace w Rawalpindi. Trzeba przyznać, że o znacznie lepszym standardzie niż poprzedni.

Wtorek, 15.10.24

Dzisiaj znowu  nici ze zwiedzania Islamabadu. Tym  razem główne arterie były zablokowane z powodu wizyty chińskiego premiera. Pojechaliśmy  zatem do Taksili. Tu z kolei musieliśmy  nadrobić  drogi, gdyż  trwała  jakaś  akcja protestacyjna. Dolina Taksila znana też jako „Kamienne Miasto”, to ważny niegdyś ośrodek miejski na azjatyckich szlakach. Początki Taksili, będącej w swoim czasie stolicą  Gandhary, sięgają tysiąca lat p.n.e. Był to też istotny ośrodek uniwersytecki. Obecnie niewiele z tego zostało, nie licząc zarysów murów. Lepiej zachowane jest Sirkap („Odcięta Głowa”), z którego pozostała np. stupa  Dwugłowego Orła. Jednak najstarszym zabytkiem buddyjskim na terenie obecnego Pakistanu jest  stupa Dharmarajika, którą wzniósł w III wieku p.n.e. cesarz Aśoka. Dużo interesujących artefaktów  z epoki państwa Gandhary zgromadzono w Muzeum Taksili. Założył je  w 1918 roku sir John Marshall., ówczesny szef brytyjskiej służby archeologicznej w Indiach. Z Taksili   pojechaliśmy  do buddyjskiego klasztoru Takht-i-Bhai w dolinie Swat, niedaleko Mardanu. Tu, po pokonaniu  kilkuset  schodów,  obejrzeliśmy  pozostałości  „Tronu Wody Źródlanej”, jak po persku nazywa się ten klasztor. Jego ruiny są dość dobrze zachowane, choć jeszcze nie do końca odkryte. Od tego momentu towarzyszyła nam uzbrojona eskorta.  Zmieniające  się  patrole jechały  z nami    do hotelu Swat Rezidor w Mingora. Skąd  te środki  ostrożności? Ano z powodu  tego, że  przejeżdżaliśmy przez tereny zamieszkałe przez Pasztunów, czyli talibów.  Dolina Swatu to tzw. Mała Afgania, gdzie nie wszyscy jeszcze pogodzili się z tym, że sztucznie rozdzielono ich plemienne terytorium (tzw. linia Duranda z 1893 r.). Ostatnio jest tu co prawda spokojnie, ale jeszcze w latach 2007-2009 wojsko pakistańskie toczyło regularne bitwy z talibami.

Środa, 16.10.24

Dzisiejszy przejazd zajął nam prawie 16 godzin.  Oczywiście  łącznie z wizytą  na bazarze w Mingora, przejażdżką  tyrolką nad rzeką Swat, obiadem i przerwami  na zdjęcia  i toaletę.  Zaraz za Besham wjechaliśmy wreszcie na tyleż  malowniczą, co uciążliwą Karakorum Highway. Póki  co   pnącą się  nisko (ok. 1000 m n.p.m) na zboczach Hindukuszu z jednej strony oraz przepaścią  nad Indusem z drugiej. Malowniczymi widokami nie dane nam było jednak  długo  się  cieszyć,  bo już  po trzech godzinach zaszło  słońce, a światło  księżyca  to  trochę  za mało.  Przez większość  część  trasy towarzyszyła  nam  policyjna eskorta, a poza tym co rusz zatrzymywały  nas do kontroli lotne patrole.

Na przełęczy Shangla Top zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym. Tu też nastąpiła zmiana konwoju. Policjanci jednego i drugiego chętnie się z nami fotografowali oraz bez oporu pozowali do zdjęć. Obiad zjedliśmy w Besham. W dalszej drodze, pełnej wymyślnych serpentyn, mijaliśmy  wioski przyklejone do zboczy gór. Trasa pełna wybojów i kamiennych osuwisk. Na poboczach brak zabezpieczeń. Towarzyszą nam albo tumany kurzu, albo kałuże wody

Gdzieś tam po drodze trwa budowa tam na Indusie, ale po ciemku niewiele widać. Wiadomo tylko, że zajmują się tym Chińczycy. Eskorta  w którymś  momencie  opuszcza nas, ale policyjne patrole co rusz nas zatrzymują. Nocujemy w hotelu Fairy Meadows Cottages niedaleko  Chilas. Brakuje tu Wi-Fi i ciepłej wody.

Czwartek, 17.10.24

Dzisiaj  nadal  poruszaliśmy  się po Karakorum Highway. Obejrzeliśmy  z daleka  szczyt Nanga Parbat, a potem styk Hindukuszu, Himalajów i Karakorum. Ponadto  odwiedziliśmy  Gilgit, miasto nad rzeką o tej samej nazwie. Jedną z jego atrakcji jest wiszący most z czasów brytyjskich oraz  bazar. W pobliżu znajduje się też relief skalny przedstawiający Buddę. Wykuto go w VII wieku w skalnym klifie. Muzułmanie nie zniszczyli go jako pogańskiego bóstwa, gdyż – jak mówi legenda - uznali, iż jest to wizerunek demona pożerającego ludzi.

Na chwilę zatrzymaliśmy się przy cmentarzu i pomniku upamiętniającym robotników, którzy zginęli podczas budowy Karakorum Highway. Jak wiadomo, ta malownicza droga o długości 1 300 kilometrów, budowana przez 20 lat, pochłonęła sporo ofiar.

Dzisiejsza trasa wyniosła  tylko  250 km. Na noc zajechaliśmy  do Karimabadu. W tutejszym hotelu Hilltop Hunza spędzimy  dwie  noce. Dodam, że  jest to najlepszy  hotel z dotychczas  poznanych  w Pakistanie. W ramach aklimatyzacji wczoraj spaliśmy  na poziomie 1100 a dzisiaj  już  na 2300 m.n.p.m.

Piątek, 18.10.24

Dzisiaj  niewiele przejazdów, za to więcej  chodzenia i podziwiania widoków. Na początek  pojechaliśmy z Karimabadu do zbiegu rzek Hunzy i Nagar. Tu spotkaliśmy grupkę  Polaków,  co w Pakistanie nie zdarza się  przecież  często.  Następnie,  mijając  namioty  poszukiwaczy  złota  i kopalnię marmuru, wspięliśmy  się  wąskimi serpentynami na wysokość  2800 metrów  n.p.m.  Tu odbyliśmy trekking do lodowca  Hoper (poszło 7 osób  z 26, reszta  zadowoliła  się  punktem  widokowym). Stamtąd  udaliśmy  się  do zabytkowej wioski Ganish i do Fortu Baltit. Na zakończenie  dnia wspięliśmy  się  na wzgórze  Duikar. Rozciąga  się  stąd  wspaniała panorama na okoliczne szczyty, m.in. na Rakaposhi, Golden Pik czy Lady Finger.

Sobota, 19.10.24

Dzisiaj niezbyt intensywny  dzień,  ale za to pełen  miłych wrażeń. Po wyjeździe z Karimabadu  obejrzeliśmy najpierw  petroglify na Skale Hunzy, a po przejechaniu dwóch  tuneli na Karakorum  Highway zatrzymaliśmy się  nad Jeziorem Attabad.  Jest to sztuczny zbiornik na rzece Hunza, powstały  w wyniku  potężnego  osuwiska. Tu popływaliśmy trochę  małymi  stateczkami wycieczkowymi. W wiosce  Gulmit obejrzeliśmy  pracownię  dywanów (ręczne tkactwo) oraz kilkusetletni  kamienny dom. Nieco dalej mieliśmy okazję  pospacerować  po wiszącym moście Hussani. Nieźle  kołysze,  ale udało  mi się  przejść  w obie strony bez dotykania lin. Ostatnim punktem programu  był  krótki  trekking do lodowca  Passu (2 900 metrów  n.p.m.). Na nocleg  zjechaliśmy  do pięknie  położonych  wśród  gór  obszernych  i wygodnych domków w Passu.

Na kolację serwowano mięso z jaka. Niespecjalnie mi smakowało. Może dlatego, że mój żołądek jeszcze nie w pełni wrócił do normy po niedawnych sensacjach.

Po kolacji załoga Tourist Lodge zaprezentowała nam miejscowe tańce. Do zabawy przyłączyli  się  nasi kierowcy, przewodnik  Mehrab, a potem również inni uczestnicy tej wyprawy. Pokaz  był  niezwykle energetyczny, a także  ciekawy pod względem choreograficznym.

Niedziela,  20.10.24

Rano wyruszyliśmy  w kierunku chińskiej granicy. Naszym celem była przełęcz Khunjerab. Z poziomu około  2 500 metrów  n.p.m w niespełna  cztery godziny przemieściliśmy się  na wysokość  4 700 metrów, pokonując  120 km. Trasa nie była  długa,  ale  Karakorum  Highway  nie jest przecież drogą  szybkiego ruchu. Ci, którzy  zbytnio się  śpieszą, zwykle lądują na skraju  drogi kołami  do góry (widzieliśmy taką ciężarówkę). Na miejscu  obejrzeliśmy  solidne zasieki na chińskiej granicy, pogapiliśmy się na jaki, którym jak widać,  niestraszna żadna wysokość.  Niestety, nie mogę  tego samego powiedzieć  o sobie, bo na przełęczy  saturacja spadła  mi do poziomu 84. Brak tlenu  odczuwałem zresztą  także  podczas chodzenia. Na szczęście  nie przebywaliśmy  tam zbyt długo. Po wypiciu kawy i skonsumowaniu prostych przekąsek (wszystko tu znacznie droższe  niż  na niższych  terenach) rozpoczęliśmy  zjazd serpentynami w kierunku  Minapin, gdzie  spędzimy    noc. Niestety, z przyczyn losowych musieliśmy  zatrzymać  się w Aliabad, gdyż  jeden  z naszych towarzyszy wymagał  pomocy lekarskiej. Po godzinie  i 20 minutach okazało  się,  że  badania potrwają  jeszcze  kilka godzin. Wobec tego zapadła decyzja, żeby  reszta grupy jechała  do hotelu. Zajmuje nam to prawie  godzinę,  mimo iż  odległość  wynosi  około  20 kilometrów.  Jednak ostatni  odcinek wiedzie przez  niesamowite  wertepy.

Poniedziałek,  21.10.24

Dzisiaj najdłuższy i najbardziej  wymagający  trekking. Rano wyruszyliśmy  spod Osho Thang z poziomu 2 025 metrów  n.p.m. Po prawie trzech godzinach intensywnego marszu wspięliśmy się na  leżącą  około  800 metrów wyżej polanę.  Z piętnastoosobowej  grupy w pierwszym rzucie dotarło 7 osób. Parę  innych wycofało się. Po krótkim  odpoczynku i wypiciu  herbaty (200 rupii) pięć  osób  wraz z pilotem Dominikiem  rozpoczęło  wspinaczkę  na grań leżącą  3 500 metrów n.p.m. A zatem czekało  nas kolejne przewyższenie,  tyle że tym razem na dystansie krótszym od poprzedniego przynajmniej o połowę.  No cóż... Powiem tylko,  że  łatwo  nie było. Serce waliło  jak  oszalałe, a płuca  z trudem łapały coraz bardziej rozrzedzone powietrze. Doszliśmy jednak w komplecie na grań z oszałamiającym  widokiem na Rakaposhi oraz rozciągający  się  u naszych  stop lodowiec. Tu pochwalę  się,  że  byłem  najstarszym uczestnikiem tego  "spacerku". Najmłodszą była 24.letnia Luiza. Ta śmigała po szlaku niczym kozica. Pozostała trójka wspinaczy mieściła się w przedziale wiekowym 32-50 lat. Cała wędrówka zajęła  nam 8 godzin. Mój  krokomierz  wskazywał 34 590 kroków, co  przekłada  się  na około  24 kilometry. W polskich warunkach nie byłoby  to wiele. Ale przypominam, że   łączne przewyższenie  o 1 500 metrów  pokonaliśmy z poziomu  2 000 metrów  n.p.m. Co do szlaku, to nie był  zbyt trudny technicznie. Przeważały kamieniste i piaszczyste ścieżki, po których  wraz z nami wspinały  się  owce i kozy. Byłoby o wiele trudniej, gdyby  np. padał deszcz.

Po obiedzie wyruszyliśmy na nocleg do Chilas, gdzie już  spaliśmy  w ubiegłym tygodniu.  Dotarliśmy tam o 21.30. Tak jak poprzednio, nie było  ciepłej  wody i internetu.

Wtorek, 22.10.24

Po skromnym śniadaniu  oglądamy petroglify w Chilas, po czym  opuszczamy  Karakorum Highway.  Jedziemy drogą  nr N 15 w kierunku przełęczy  Babusar (4 000 m n.p.m.). Po drodze  mijamy malutkie wioski z domkami przyczepionymi do skalistych  zboczy niczym jaskółcze gniazda. Przy nich liczne tarasy z mikroskopijnymi poletkami. Na przełęczy  postój na toaletę  i fotografowanie panoramy. Niestety,  Nanga Parbat schowała  się  za białymi  obłokami. Powodzeniem cieszą  się  prażone  orzeszki po 200 rupii za torebkę.

Powolny zjazd dziurawą  szosą z przełęczy. W przeciwną  stronę  wspina się  samotny  rowerzysta. Nieco dalej mijamy wolno posuwającą  się  do góry  karawanę  z objuczonymi osiołkami. Co pewien czas widzimy duże  stada kóz i owiec wracających z letniego wypasu. Im niżej, tym częściej. Co ciekawe, do tej pory nie widziałem  w Pakistanie ani odrobiny sera, nie wspominając już o oscypkach. Przy Jeziorze Lulusal kolejny postój  na zdjęcia. Zbyt długi, zresztą jak zwykle na tej wyprawie. Niestety,  ani nasz pilot Dominik, ani miejscowy  przewodnik  Mehrab nie przywiązują  zbytniej uwagi do punktualności. Później zatrzymywaliśmy się  jeszcze w Naran i w Bisian. Po zjeździe  z drogi N15 przebiliśmy  się  wyboistym  skrótem  do autostrady M15. Dalsza jazda była  już  tylko formalnością. Jako ciekawostkę  podam, iż jechaliśmy  nieopodal Abbottabad, czyli miasta, w którym zlikwidowany został  Osama bin Laden. Do hotelu Royal Palace w Rawalpindi,  w którym  nocowaliśmy  już  przed tygodniem, dotarliśmy po przejechaniu ponad 400 kilometrów o godzinie   21.35, a zatem po ponad 13. godzinnej podróży.

Środa, 23.10.24

Zaliczamy dzisiaj  zaległe punkty programu  odnośnie  zwiedzania Islamabadu. Na pierwszy ogień  idzie  Pakistan Monument. Dojazd do niego zajmuje nam 40  minut, choć  jest on oddalony  od naszego hotelu tylko o 21 km. Jednak pięciopasmowa autostrada  jest wręcz  zatkana  autami i motocyklami. Sam Monument  znajduje się  na wzgórzu, z którego rozciąga się widok na nieco zadymiony Islamabad.  Składa  się  z kilku elementów  przypominających płatki  kwiatów.  Mówi się, że każdy  z nich symbolizuje inną  prowincję  Pakistanu.  Jest też inna interpretacja, mówiąca o bratnich kulturach Sindyjczyków, Beludżów, Pasztunów i Pendżabczyków. Granitowe „płatki” ozdobione są  płaskorzeźbami.

Cztery osiemdziesięcioośmiometrowe białe minarety meczetu Króla Fajsala na tle zalesionych wzgórz Margalla widać  już  z daleka.  Meczet, przypominający kształtem beduiński namiot, zbudowany w latach 1976 -1986, ufundował król Arabii Saudyjskiej. Na rozległym  dziedzińcu, wyłożonym  marmurem, może  zmieścić  się  100 tysięcy  osób.  Do środka  nie weszliśmy,  gdyż  poza porami  modłów wejście jest zabronione.

Charakterystyczne  dla Pakistanu    barwnie zdobione ciężarówki, a nawet traktory i tuktuki. Odwiedziliśmy  więc  jeden z warsztatów  zajmujących  się upiększaniem pojazdów. Powstają  tam prawdziwe dzieła  sztuki. Ozdobne elementy o fantastycznych kształtach i barwach pokrywają  każdy  fragment ciężarówek, również  wnętrza  kabin kierowców.  Te ostatnie  wyglądają  jak małe  salony. Wśród  wielobarwnych obić  z przewagą  czerwieni jedynie kierownica  i końcówka  drążka  zmiany biegów  pozostają  czarne.

Dopiero o 11.30 rozpoczęliśmy  właściwy  program  dzisiejszego  dnia,  czyli wizytę  w kopalni soli himalajskiej  w Khewra oraz przejazd do hotelu. Po drodze  zatrzymaliśmy  się  jeszcze ponadplanowo przy kompleksie świątyń  hinduistycznych w Katas Raj (Sziwy, Hanumana i sikhijskiej gurdwarze).

Kopalnia soli w Khewrze prowadzi eksploatację  żyły  solnej w kilku poziomych wyrobiskach. Dla turystów  udostępniono   specjalnie przygotowane korytarze i komory (zawieziono nas  do nich  typową  górniczą  kolejką). Przy nich zaś  atrakcje typu solna biblioteka, meczet z soli i baseny. Na końcu  na zwiedzających czeka sklep z solą  i solnymi pamiątkami. Można  nabyć  między  innymi czarną  sól, która  charakteryzuje się  dużą  zawartością  minerałów,  np. siarki i  magnezu. Jest też  sól  czerwona, tzw. himalajska.

Również  w Khewrze zjedliśmy  kolację (ryż  przyprawiony na ostro i całkiem  smaczna baranina).

Dzisiejsza trasa była o wiele mniej widokowa niż  wczorajsza, kiedy to przez cały  dzień podziwialiśmy  górskie  krajobrazy  i lazurowe niebo. Na południe  od Islamabadu słońce  ledwo przebijało  się  przez warstwę  smogu, a o błękicie  nieboskłonu można  tylko pomarzyć.

Po kolacji  jechaliśmy  jeszcze prawie 5 godzin, docierając  do hotelu 20 minut po północy. Cała  trasa zajęła  nam więc  ponad 16 godzin...

Czwartek, 24.10.24

Fakt, iż przyjechaliśmy  do hotelu Shalimar Tower prawie o wpół  do pierwszej w nocy,  nie oznacza  bynajmniej, że  mogliśmy zaraz położyć  się spać. Najpierw trzeba było  poczekać  na bagaże  (koledze z pokoju ktoś  włożył  pomyłkowo  walizkę do windy i ta przez jakiś czas krążyła  między  piętrami), a potem zaczęła  się  batalia o pokój,  a właściwie  o jego wyposażenie.  O ile papier toaletowy  został  przyniesiony już po pierwszym  zgłoszeniu,  o tyle na brakujący  ręcznik  przyszło mi  czekać  znacznie dłużej.  Po kolejnej interwencji hotelowy  boy  zebrał  wreszcie z dwóch  różnych  pokoi  dwa małe  ręczniki  w zamian  za brakujący  duży. Oczywiście  domagał  się  za to napiwku. Ale to nie koniec problemów, bo okazało  się, że  nasza karta magnetyczna nie otwiera drzwi. Tu pracownik Shalimar Tower był już  bezradny.  Rano, po kilku interwencjach, udało się  załatwić  zmianę  pokoju. Potem się  okazało,  że  na taki, w którym  były  nietoperze, przez co inna para naszych  uczestników  wcześniej  go opuściła. Generalnie można  powiedzieć,  że  hotel jest w porządku (szybki internet, duże  pokoje i łazienki), ale obsługa fatalna.

Zwiedzanie Lahore  zaczynamy od odwiedzenia ogromnego  gmachu poczty. Wcześniej  kierowca urywa lusterko  boczne  podczas wycofywania  z hotelowego  podjazdu, ale już  po godzinie  ma wstawione nowe  szkło. Potem przez  zatłoczone  miasto przebijamy się  do Fortu  Lahore, a nie jest to łatwe  w środku  dnia. Z okien busa widać  wielu żebraków  oraz  bezdomnych. Ci ostatni  leżą  bezpośrednio  na chodnikowych  płytach lub na pasie zieleni pod estakadą.

Rozległy  szesnastowieczny Fort  Lahore  pamięta  zarówno  Mogołów, jak i Anglików. Już  od bramy obstępują nas sprzedawcy napojów  oraz gromady dzieciaków.  Te ostatnie patrzą  na nas jak na egzotyczne zwierzęta w ZOO i robią  nam zdjęcia.  Chętnie też  fotografują  się  z nami.

Nieopodal fortu znajduje się  Meczet Batshahi z 1673 roku, niegdyś  największy  na świecie. Sam nie wiem, który  to już  z kolei obejrzany  przeze mnie. Podczas wizyt w 70 krajach widziałem  ich pewnie tyle samo co kościołów... Z meczetu doskonale widać  Wieżę Wolności. Uwagę zwraca  rozległy trawiasty dziedziniec z równo przystrzyżonymi  kępkami  żywopłotu.

Do perskich ogrodów Shalimar (Stolica Miłości) jedziemy ponad pół  godziny.  Jest to spory  obszar zieleni, okolony solidnym murem, na który  składają  się  trawniki i rosnące na nich  drzewa oraz kwietne rabatki, a także  kilka basenów. Teren ten służy  mieszkańcom Lahore do odpoczynku. Szczerze mówiąc, spodziewałem  się  czegoś  więcej  po zachęcającej nazwie. Nie zabawiliśmy  tu zresztą  dużo  czasu,  gdyż  śpieszyliśmy  się  na granicę z Indiami, żeby  zdążyć  na uroczystą  ceremonię opuszczenia flagi. Ten swoisty spektakl  odbywa się na jedynym czynnym przejściu granicznym Wagah przed zachodem słońca  już  blisko 40 lat. Najpierw jako swoisty suport występuje  jednonogi Pakistańczyk, który  z niezwykłą  zręcznością,  tańczy  i podskakuje,  wymachując  jednocześnie  wielką flagą. Następnie wodzireje zagrzewają publiczność do patriotycznych okrzyków, a później żołnierze  pakistańscy  i hinduscy prezentują  swoje umiejętności  w zakresie  kroku defiladowego, a licznie zgromadzona  na trybunach publiczność  powiewa małymi flagami i krzyczy „Pakistan Zindabad” (Niech żyje Pakistan). W pewnym momencie otwierana  jest brama graniczna i żołnierze obu państw  stają  twarzą  w twarz, wykonując  najpierw groźne  gesty w swoją  stronę, a na końcu podając sobie dłonie.  Uroczystość  kończy  wspólne  opuszczanie flag państwowych. Pakistańscy żołnierze z Pendżabi Rangers zwracają uwagę swoim umundurowaniem i wysokim wzrostem. Po ceremonii chętnie fotografują się  z turystami.

Sądząc  po śniadaniu, kuchnia hotelu Shalimar Tower jest dość  kiepska. Kolację  jemy więc  w restauracji Bundu Khan. Owszem, smacznie, ale  długi czas oczekiwania na zewnątrz  i oganianie się  od natrętnych  żebraków  i drobnych sprzedawców, nie należało  do przyjemności.

Piątek,  25.20.24

O wpół  do dziewiątej opuszczamy  Lahore i wyjeżdżamy w stronę Harappy. Po czterech godzinach i przejechaniu  około  400 km byliśmy  na miejscu. Obejrzeliśmy  najpierw  małe  muzeum, w którym  zgromadzono pozyskane  z wykopalisk artefakty  dotyczące  jednej z najstarszych cywilizacji,  znanej  jako  cywilizacja Dolnego Indusu. Nie wiadomo  o niej zbyt wiele, bo do  dzisiaj  nie udało  się  odczytać  ówczesnego  pisma. Uważa  się  jednak, że  to tutaj  wymyślono  wóz  kołowy  i ujednolicono system miar i wag.

Następnie w towarzystwie uzbrojonego  policjanta przejechaliśmy  się  meleksami wokół  stanowisk archeologicznych z odsłoniętymi pozostałościami dawnej  Harappy. Szczerze  mówiąc,  trzeba dużej  wyobraźni,  żeby  zobaczyć  w tych  kupkach cegieł  i kamieni jakieś  budowle.  W swoim czasie bowiem Brytyjczycy wykorzystali setki tysięcy sztuk palonej cegły do budowy nasypu kolejowego. A i okoliczna ludność  nie próżnowała, korzystając z darmowego budulca do budowy swoich domostw.

Do Multanu, ostatniego etapu naszej podróży  po Pakistanie  jedziemy z eskortą  policji. Policjanci  towarzyszą  nam też  podczas zwiedzania dwóch  mauzoleów z grobami sufickich mistrzów i świętych oraz podczas  zakupu chałwy na tutejszym bazarze. A swoją drogą takiego nachalnego zainteresowania  nami jeszcze w tym kraju nie  widziałem. Dzieci nas dotykają,  nieco starsza młodzież  wita się  z nami i robi nam  zdjęcia. Dorośli  świdrują nas oczami. Niektórzy   się  uśmiechają,  inni mają  poważne  oblicza. Nie widać  jednak wrogości.

Dzisiaj trafiamy  do hotelu  bardzo wcześnie,  bo już  o 18.30. Trzeba przyznać, że  ostatnią  noc spędzimy  w godziwych  warunkach, bo Hotel De Shalimar jest  naprawdę  "wypasiony".

Sobota,  26.10.24

Wyjazd na  pobliskie lotnisko w eskorcie  policji.  Przed terminalem pożegnanie  z Mehrabem i kierowcami. Dostali od  nas napiwki,  na które  rzetelnie sobie  zasłużyli. Szczególne  słowa  uznania należą  się  naszym kierowcom, którzy bezpiecznie przewieźli nas przez niemal cały  Pakistan, dokonując  na niektórych  odcinkach prawdziwej ekwilibrystyki. Mehrab jeszcze raz podziękował  mi za zdjęcia  i relacje na Facebooku (wczoraj uczynił to oficjalnie przy kolacji).

Podczas kontroli bagażu  podejrzenia  wzbudziły  moje  woreczki z czarną  solą. Jednak celnicy szybko zorientowali się,  że  nie przewożę  żadnej  zakazanej substancji. Przy następnej  kontroli nie było  już  żadnych  problemów. Dopytywano tylko o to, czy nie wywozi się  rupii pakistańskich. Zaprzeczyłem  oczywiście,  choć  zachomikowałem parę  banknotów  do mojej kolekcji.

Lotnisko w Multanie jest malutkie. Posiada tylko cztery bramki, za to ma obszerną  poczekalnię  i takąż toaletę.  Tyle że  w tej ostatniej  nie ma papieru  toaletowego, no ale przecież  w tej kulturze to normalna  rzecz. 

W Dubaju wylądowaliśmy  po niespełna  trzech godzinach lotu. Z płyty  tego ogromnego lotniska  jeden autobus zawiózł  nas na terminal nr 2, a chwilę  później  drugi  dowiózł  nas na terminal 3, z którego  jest lot do Warszawy. Łącznie  zajęło to godzinę  czasu. Gdy doszliśmy do  naszej bramki, do boardingu pozostał już tylko kwadrans.

Do Warszawy lecieliśmy nieco ponad 6 godzin.

Jeżeli  miałbym  krótko  podsumować    wyprawę,  to  powiedziałbym,  że  spełniła  moje oczekiwania.  Przede wszystkim  dopisała  nam pogoda (poprzednia grupa nie miała tyle szczęścia), dzięki  czemu mieliśmy  wspaniałe  widoki, zwłaszcza  w Karakorum. Co do jedzenia, to śniadania  generalnie były  mizerne i opierały  się  głównie  na różnych  odmianach  omletów  i cienkich chlebkach typu pita

 Sporadycznie pojawiały  się  tosty i masło. Do picia była  najczęściej  herbata z mlekiem. Natomiast obiadokolacje były  na ogół  smaczne  i pożywne. Nieodmiennie królował  ryż  w różnych  wersjach, a czasami także  makaron.  Do tego, w zależności  od regionu, mięso  z jaka, baranina, wołowina  i tradycyjny kurczak. Oczywiście wszystko pikantnie przyprawione. Nazw miejscowych  potraw nie zapamiętałem,  ale nie zapomnę,    po skosztowaniu  jednej z nich na początku  tej podróży,  przez dobre cztery dni walczyłem  z potężnym  zatruciem  żołądkowym.  Nie ja  jeden  zresztą.  Biegunka podróżnych  dotknęła  bowiem  przynajmniej  połowę  naszej grupy.

Standard hoteli był  bardzo zróżnicowany.  Niektóre  z nich były  na przyzwoitym poziomie. Niestety, były  też  takie, które  nie zasługiwały  na miano  hotelu. W bodajże  dwóch  w ogóle  nie było  dostępu  do internetu, a w paru innych Wi-Fi co prawda  było,  ale bardzo  słabe.  Jednakże  dla większości  z nas te i inne mankamenty nie miały  większego  znaczenia. Wszak  uczestnicy wyjazdów  organizowanych przez Wytwórnię Wypraw,  to ludzie którzy  przeważnie  widzieli już  kawał  świata i nie należą do miłośników  spędzania czasu w basenie czy pod parasolem  z drinkiem w ręku. W tym momencie chcę  wspomnieć  mojego współlokatora z hotelowych  pokoi. Otóż Janek,   mimo swoich 77 lat i pewnych ograniczeń  zdrowotnych, świetnie  dawał  sobie radę  zarówno  podczas  długich  przejazdów, jak i w trakcie wędrówek  po górskich  ścieżkach. 

Kolorowym ptakiem  naszej wyprawy była  24.letnia Luiza.  Wyróżniała  się  nie tylko ekstrawaganckim  strojem,  fryzurą  i makijażem, ale  też  niezwykłą  aktywnością.  Wszędzie  było  jej pełno.  Jako jedyna kobieta weszła  z czterema z nas na lodowiec  pod Rakaposhi (3 500 metrów n.p.m.).

Ciepłe  słowa  należą  się  pilotowi  Dominikowi i przewodnikowi Mehrabowi - obaj sympatyczni i kompetentni.  Ten pierwszy mimo młodego  wieku ma sporą  wiedzę  o odwiedzanych miejscach i potrafi    przekazać przystępnie  i z humorem. Z kolei Mehrab  jest niekwestionowanym  specem od logistyki. Jego skuteczne działania  pozwoliły  nam na niemal  bezkolizyjne zrealizowanie  wszystkich punktów  programu. Nie zmienia to faktu, że  nadal  mam za złe  obu panom tolerowanie przedłużających się  nadmiernie  przerw.

Sytuacja w toalecie na dworcu  Warszawa Wschodnia. Siedzę sobie spokojnie na  sedesie i kontempluję,  gdy wtem ktoś szarpie za drzwi. Mówię,  że zajęte. Wtedy słyszę  głos  babci klozetowej:

- Za długo  pan siedzi! Trzeba wychodzić!

Lekko się  zdenerwowałem, bo byłem  akurat  w kulminacyjnym momencie kontemplacji.

- A co,  limity na załatwianie  się  pani wprowadza? - zapytałem.

- Jest zarządzenie  prokuratora, że  nie można  siedzieć  dłużej  niż  15 minut - usłyszałem w odpowiedzi - dwa zgony  już  były.

Zbaraniałem. Byłbym  w stanie zrozumieć,  gdyby taką  absurdalną regulację  zapisano w jakimś  wewnętrznym  regulaminie,  ale żeby  prokurator  babrał się  w  - za przeproszeniem  - gównie?

Po załatwieniu  swoich  spraw podszedłem  do okienka, za którym  zasiadała  ta pryncypialna pani  i poprosiłem  o pokazanie owego zarządzenia.

- Panie, ja nie będę  teraz szukać  w papierach! Ja tu tylko sprzątam - zaczęła się  wymigiwać.

Wymieniliśmy  jeszcze kilka nic nie wnoszących  do tematu  uwag, a na koniec życzyłem  pani, żeby  unikała  zaparć, bo i ją  prokurator  pogoni...

A tak w ogóle,  to  oczekiwanie  w nocy na pociąg  na tym dworcu  nie należy  do przyjemności.  Ławki nie mają oparć,  a ochrona  pilnuje, żeby  przypadkiem  ktoś  się na nich nie położył.

Ireneusz Gębski

































 

 

 

Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty