Argentyna
Filmowe podsumowanie podróży po Argentynie

Słonie morskie, pingwiny i Evita Peron (Argentyna cz, IV)
Jedziemy na półwysep Valdes (od
1999 roku na liście światowego dziedzictwa UNESCO). Znajduje się tutaj rezerwat
biosfery. Za wjazd pobierana jest opłata 850 pesos od osoby i 120 za samochód. Do Piramides wiedzie droga asfaltowa. Dalej
już tylko szutrowa. Do Punta Norte od naszej kwatery jest 174 kilometry.
Krajobraz podobny jak na równinach całej Patagonii: trochę karłowatych krzewów,
nieco traw. Po drodze spotykamy stadka gwanako. Zwierzęta te z daleka wyglądają jak sarny. Są
ciekawskie, ale raczej płochliwe. Na plaży wylegują się foki, lwy morskie oraz
parę młodych słoni morskich. Można tu czasami zobaczyć orki. Poprzedniego dnia
widziano ponoć aż cztery sztuki, jednak podczas naszej wizyty nie pokazała się
ani jedna.
Zjeżdżając około 45 kilometrów na
południe zatrzymujemy się przy kolonii pingwinów Magellana. Niektóre z nich
siedzą w wygrzebanych norkach, inne
stoją „na baczność” wygrzewając się w słońcu, a jeszcze inne spacerują po
kamienistej plaży lub unoszą się na atlantyckich falach.
Jeszcze bardziej na południe w zatoce Caleta Valdes spotykamy trochę
wylegujących się słoni morskich. Można je jednak obserwować tylko z daleka. Do
Punta Delgada nie udaje nam się wjechać. Wjazdu broni zamknięta brama i stosowne
ostrzeżenia. Ponoć teren ten zajęło wojsko.
Następnego dnia wyruszamy na północ, w stronę Viedmy. Na krajowej drodze
nr 3 panuje spory ruch. Widać szczególnie dużo ciężarówek. Jest dość wietrznie,
co utrudnia nieco prowadzenie auta. Na przestrzeni ponad dwustu kilometrów nie
widać prawie żadnych osad. Zatrzymujemy się w Las Grutas i przez piaszczyste
diuny idziemy na skraj atlantyckiego klifu. Robimy zdjęcia i filmujemy
panoramę, gdy nagle rozlega się wrzask i spod klifu wylatują setki ptaków. Jak
się okazało, miały tam swoje gniazda, a nasze kroki je po prostu spłoszyły.
Przed San Antonio Oeste spotykamy
przy drodze niewielki kolorowy samolot. Obok znajduje się aeroklub. Potem z
drogi nr 3 skręcamy w żwirową jedynkę i jedziemy wzdłuż Atlantyku w stronę La
Loberia. Na plaży zbieramy muszelki, fotografujemy. Zero ruchu i ani śladu
turystów. Pył wdziera się do nosa, pokrywa bagaże i całe wnętrze auta. Jakby
tego było mało, jakieś sto kilometrów przed celem natykamy się ustawiony
pośrodku znak z zakazem wjazdu. Obok tablica informująca o pracach drogowych.
Cóż począć? Przygody muszą być! Pozostało tylko zawrócić i drogą 52 przedostać
się na opuszczoną wcześniej drogę nr 3.
W Viedma mamy apartament w stylu
loftu. Nazywa się Alta Patagonia Apart. Za noc wychodzi tu 20 dolarów od osoby.
Bez śniadania.
Przez Viedmę przepływa Rio Negro. Po drugiej stronie rzeki znajduje się osiemnastowieczne
miasteczko Carmen de Patagones. Można tam dojechać przez dwa
mosty. Ale jeśli jest się pieszo, to można przepłynąć niewielką łodzią
motorową. Kurs w jedną stronę tylko 20 pesos. W biurze informacji turystycznej
zostaliśmy poproszeni o zgodę na zrobienie zdjęcia. Pracująca tam kobieta
powiedziała, że w tym miesiącu byli już u niej Brazylijczycy i Francuzi, więc
teraz do kolekcji chce mieć też Polaków.
Miejscowy kościół jest zamknięty. Spacerujemy więc po wąskich uliczkach
pełnych kolorowo kwitnących krzewów. Oglądamy jakieś murale, mniejsze i większe
pomniki, po czym powtórnie przepływamy Rio Negro. W Viedmie zachodzimy do
katedry p.w. Matki Bożej Miłosierdzia. W bocznej nawie wisi duży portret
salezjanina Artemiusza Zatti, którego trzy lata przed swą śmiercią beatyfikował
Jan Paweł II. Idąc dalej mijamy Centrum Salezjańskie oraz wszechobecny w
argentyńskich miastach plac i pomnik San Martin. Na jednej z ulic natrafiamy
też na rosnące na chodniku drzewko pomarańczy. Oczywiście obsypane dojrzałymi
owocami. Oprócz nas nikt chyba nie zwracał na nie uwagi…
W piątek 13 grudnia, jeszcze
przed wyruszeniem na właściwą trasę, jedziemy do La Loberia, do której nie
udało nam się dotrzeć poprzedniego dnia. Tym razem jednak od północy, a nie od
południa. Odległość w jedną stronę wynosi 60 kilometrów. I jest droga
asfaltowa! W połowie tego odcinka zatrzymujemy się w El Condor. Tutaj, w
ścianie ogromnego klifu, zamieszkuje
największa na świecie kolonia papug Patagonek. Ich liczbę ocenia się na
35 tysięcy par lęgowych. Proszę wyobrazić sobie ten ogromny gwar i równie
ogromne ilości guana… Mieliśmy szczęście przybyć tu w porze odpływu, więc
mogliśmy podejść bardzo blisko. Gdyby Atlantyk był akurat w fazie przypływu, to
usłyszeć i zobaczyć papugi moglibyśmy tylko w powietrzu.
Na La Loberia przeżyliśmy z
początku rozczarowanie. Na plaży leżał bowiem tylko jeden młody lew morski. W
dodatku martwy. Dopiero od pracujących w pobliżu robotników dowiedzieliśmy się,
że właściwe skupisko tych stworzeń znajduje się 5 kilometrów dalej. Pojechaliśmy
tam zatem szutrówką. Tutaj, w rezerwacie przyrody Punta
Bermeja, znajduje się jedno z największych skupisk lwów morskich. Ich populację
w tym miejscu szacuje się na cztery tysiące osobników. Wejście na punkty
widokowe kosztuje 100 pesos. Tutaj jednak, w przeciwieństwie do opisywanego
wcześniej półwyspu Valdes, jest na co popatrzeć. Tysiące sztuk kłębiących się cielsk. Ryk i smród. Szum oceanicznej wody. Potęga natury. Nieco
ryzykując, podchodzimy do brzegu prawie pionowego zbocza klifu i pstrykamy bez
opamiętania…
Nasyciwszy oczy widokiem lwów
morskich ruszamy w zaplanowaną wcześniej trasę, czyli do Bahia Blanca. Droga
jest prosta, a krajobraz monotonny. Znowu jednak przeszkadza boczny
wiatr. Jakieś 130 kilometrów przed miastem pojawiają się
pola i łąki.
Tym razem nocowaliśmy w Hospedaje
La Serranita przy ul.
José M.
Carrega 3434. Nie ma co ukrywać - to
była najgorsza kwatera z dotychczasowych. Po prostu klitka z obskurną
łazienką w podwórku. Na pewno nie
warta 14 dolarów od osoby. Samo miasto też mało atrakcyjne. Jakieś zadymione i
zakurzone. Może w centrum jest ładniej, ale nam przypadła w udziale dzielnica
przemysłowa. W nocy przeszkadzały nam komary oraz wycie
syren alarmowych.
Przedostatni samochodowy odcinek naszej trasy prowadzi do Winifredy.
Jedziemy przez pampę. Dosłownie, zarówno przez prowincję La Pampa, jak i przez
określany tą nazwą rodzaj stepu. Jest ciepło, choć pochmurnie. Droga nr 35 jest prosta i dość mało uczęszczana. Po bokach trochę
zieleni, gdzieniegdzie pastwiska i stada czarnych krów. Teren płaski.
Sto kilometrów przed Santa Rosa lekki deszcz. Pierwszy podczas całej
podróży. W samo południe rozpoczynamy spacer po tym mieście. Trochę siąpi, ale odwiedzamy nietypową
architektonicznie (a może lepiej byłoby powiedzieć – o nowoczesnej bryle)
katedrę. W jej sąsiedztwie znajduje się plac – jakżeby inaczej – San Martin, a
na nim oprócz pomnika generała stoi także bożonarodzeniowa szopka. Jeszcze rzut
oka na kościół Jana Bosco, wizyta w piekarni i dalsza jazda.
W hotelu Ambientes de la
Patagonia przy ul. 25 de Mayo 366 w Winifreda
jesteśmy przed czternastą. Otrzymujemy schludny pokój z lodówką
za 14 dolarów od osoby wraz ze że śniadaniem, czyli płacimy dokładnie tyle co za wczorajszą
norę w Bahia Blanca...
Winifreda to małe ciche miasteczko z nieodłącznym placem
i pomnikiem Jose San Martina. Podziw
wzbudzają niezwykle szerokie ulice. Tego dnia mamy w zasadzie pierwsze
całkowicie wolne popołudnie, a zatem pełny relaks i luz. W moim przypadku to
uzupełnianie notatek, piwo i oglądanie filmu „Tarzan” w hiszpańskiej wersji
językowej. Zawsze to coś nowego…
W niedzielę rano zaserwowano nam
porządne śniadanie w formie bufetu. Po wczorajszym deszczu nie było już ani
śladu. Znowu jedziemy przez pampę, choć tym razem w prowincji Cordoba. Z rzadka
pojawiają się jakieś drzewa, jeszcze rzadziej pola obsiane kukurydzą.
Przeważa, sprawiająca wrażenie
uschniętej, trawa.
Najpierw jedziemy drogą nr 35,
która za Rio Cuarto przekształca się w dwupasmówkę o numerze 36. Od tej pory
zaczynają się opłaty drogowe. Jednakże niespecjalnie obciążające kieszeń. Na
odcinku liczącym 177 kilometrów płacimy trzykrotnie: dwa razy po 65 i raz 60
pesos, czyli w sumie równowartość trzech dolarów..
O 15.30 zaczynamy piesze
zwiedzanie Cordoby, a właściwie jej niewielkiego fragmentu, bo to przecież
półtoramilionowa metropolia i drugie po Buenos Aires największe miasto w
Argentynie. Oglądamy z zewnątrz kościół jezuitów, wchodzimy na chwilę do
katedry, zaglądamy do Cabildo (siedziba rady miejskiej), fotografujemy fasadę
kościoła San Domingo i przechodzimy przez wymieniany tu po wielokroć plac San
Martin.
Wreszcie zajeżdżamy na ulicę Fray
Luis Beltrán 2729, gdzie miała być nasza kwatera o nazwie Casa Lugones. Czeka
nas tu niemiła niespodzianka. Okazuje się bowiem, że poprzedni właściciele
wyprowadzili się do Brazylii, a nowi nic nie wiedzą o żadnej rezerwacji i w
ogóle nie trudnią się wynajmem pokoi. W końcu jednak dali się przekonać i
zgodzili się nas przenocować. Ba, dostaliśmy nawet odrębne pokoje.
Rano odprowadziliśmy samochód do wypożyczalni. Został przyjęty bez
zastrzeżeń. Mimo przejechanych 5430 kilometrów, często po trudnych żwirowych
drogach, karoseria nie doznała żadnych uszkodzeń. A skoro już jestem przy
statystyce to zużyliśmy 363 litry litrów benzyny, co kosztowało każdego z nas
około 600 zł. Średnie spalanie wyniosło 6, 69 litra/100 km.
Przed południem polecieliśmy do
Buenos Aires. Stolica Argentyny przywitała nas upałem. Z lotniska Jorge Newbery’ego do centrum pojechaliśmy autobusem linii 45.
Koszt przejazdu wyniósł 21 pesos. Aby jednak móc jechać środkiem komunikacji
miejskiej, trzeba mieć specjalną kartę. Ja takiej nie posiadałem. Ale i na to
jest sposób. Trzeba w takim wypadku poprosić kogoś o użyczenie jego karty i po
prostu oddać mu gotówkę.
Wysiadamy przy najszerszej ulicy
świata - Avenida 9 de Julio. Ma ona 140 metrów szerokości. Idziemy przez kilka
przecznic w stronę naszego hotelu El Porteno, który znajduje się przy ulicy 1150
Moreno w dzielnicy Monserrat, niespełna 150 metrów od wspomnianej
„szerokościówki”. Po drodze mijamy charakterystyczny obelisk o wysokości 67
metrów. El Obelisco – bo tak go tutaj nazywają – zbudowano w 1936 roku dla
upamiętnienia 400 rocznicy osiedlenia się hiszpańskich osadników. Obecnie
odbywają się pod nim różnego rodzaju
manifestacje. Nawet podczas naszej obecności prowadzono tam jakąś akcję
protestacyjną. W pobliżu stoi wieżowiec, na którego fasadzie widać stylizowaną
twarz Evity Peron z mikrofonem przed ustami.
Otrzymaliśmy pokój na trzecim piętrze. Jest winda, ale nie ma śniadań.
Mamy spędzić tu dwie noce. Po rozpakowaniu się idziemy na siedmiokilometrowy
spacer. Na jednej z ulic (Florida) słychać nieustanne nawoływania „cambio”. To uliczni cinkciarze oferujący
skup dolarów. Przypomniało mi się wtedy, ile zachodu z wymianą waluty mieliśmy
w Mendozie, na początku naszej podróży.
Trasa naszej wędrówki wiodła
najpierw na Plaza General San Martin. Obok pomnika wymienianego tu aż do
znudzenia argentyńskiego bohatera narodowego jest tu też pomnik poświęcony
poległym w wojnie o Falklandy. Stoi przed nim warta honorowa. Przede wszystkim
jest tu jednak piękny park.
Po raz pierwszy od przyjazdu do Argentyny spotykam się z ostrzeżeniami,
żeby uważać i pilnować smartfonów, aparatów i kamer. Ponoć złodzieje potrafią w
biały dzień wyrywać z ręki takie przedmioty. Na szczęście nic podobnego nam się
nie przydarzyło.
W katedrze metropolitalnej odwiedzamy grób legendarnego generała. Stoi
przed nim warta honorowa. Z placem
imienia generała Jose San Martina
i pomnikiem przedstawiającym tę
postać zetknąłem się po
raz pierwszy, o czym wspominałem na początku,
w San Luis. Wtedy nie wiedziałem
jeszcze, że sylwetka tego argentyńskiego bohatera
narodowego będzie mi o sobie przypominać podczas
całej wyprawy po Argentynie - od
And po
Atlantyk i od Cordoby poprzez
pampę aż do Patagonii.
Kim był ten człowiek, że każde miasto, nawet
niewielkie, stawia sobie za punkt
honoru jego upamiętnienie?
Najkrócej rzecz ujmując, Jose
San Martin zaskarbił sobie wdzięczność
narodów Ameryki Południowej (oprócz Argentyny także
Chile i Peru) skuteczną walką o wyzwolenie spod
dominacji hiszpańskiej. I mimo
to, że z działalności publicznej wycofał się już w 1822 roku i resztę życia (28
lat) spędził w Europie, pamięć o nim nie przygasała. Wręcz przeciwnie, 30 lat
po śmierci, jego szczątki sprowadzono do Argentyny i do dzisiaj jego nazwisko
otaczane jest nimbem chwały.
Przed powrotem do hotelu popatrzyliśmy jeszcze na Casa Rosada, czyli
pałac prezydencki. Z balkonu tego pałacu Evita Peron zagrzewała niegdyś Argentyńczyków
do walki.
Przedostatniego dnia rano sprawdzamy
czy na lotnisko jeździ bus linii 8.
Opinie są sprzeczne.
W turist info mówią, że
jeździ, zaś ludzie na ulicy twierdzą,
że nie. Czekamy zatem
na przystanku. Przez 50 minut nie przyjechał...
Idziemy na kolejny, tym razem
11-kilometrowy spacer. Mijamy gmach Parlamentu i dochodzimy do Bazyliki pilar
Del Nuestra senora. Biała fasada
świątyni dobrze komponuje się z czystym błękitem nieba. Wewnątrz na jednej ze
ścian wisi portret Jana Pawła II.
Z bazyliki idziemy na pobliski cmentarz Recoleta. Pochowani są na nim
najbardziej wpływowi Argentyńczycy.
Myślę, że chyba także bardzo bogaci, bo tutejsze grobowce są niezwykle duże i
okazałe. Nigdzie na świecie jeszcze takich nie widziałem . Spoczywa tu między
innymi Eva Peron pod panieńskim nazwiskiem Duarte, byli prezydenci, m.in.
zamordowany w 1970 roku Pedro Aramburu oraz pisarze, poeci i tp. Spoczywa tu
także polski dyplomata (reprezentant rządu RP na uchodźctwie) Zbigniew
Żółtowski.
Popołudniową turę spacerową,
także jedenastokilometrową rozpoczęliśmy od odwiedzenia dzielnicy San Telmo i
placu Dorrego. Następnie obok parku Lezama
i stadionu Luis Conde poszliśmy
do La Boca, - włoskiej dzielnicy, w
której narodziło się tango. Oglądaliśmy
zarówno charakterystyczne kolorowe domy, jak też pokazy tanga argentyńskiego.
Chętni mogli pozować do zdjęć z tancerkami lub tancerzami.
W
czwartek 18 grudnia opuściliśmy Buenos Aires. Na lotnisko Ezeiza pojechaliśmy Uberem za 825 pesos.
Potem był długi lot do Londynu, 6 godzin oczekiwania i przelot do Oslo. Loty z
lekkimi turbulencjami. W stolicy Norwegii mieliśmy najdłuższą, bo aż ośmiogodzinną
przerwę.Argentyna cz. I tutaj
Argentyna cz. II tutaj
Argentyna cz. III tutaj
Pingwin Magellana |
Carmen de los Patagones |
Papugi Patagonki |
Lwy morskie |
Bahia Blanca |
Winifreda |
Cordoba |
Buenos Aires |
Buenos Aires |
Buenos Aires - El Obelisco |
Buenos Aires - Plaza San Martin |
Zmiana warty przed katedrą z grobem gen. San Martin |
Dodaj napis |
Casa Rosada (pałac prezydencki) |
Cmentarz Recoleta |
La Boca |
Etykiety:
Atlantyk,
Buenos Aires,
Cordoba,
Eva Peron,
Ezeiza,
gwanaki andyjskie,
lwy morskie,
pingwiny Magellana,
Santa Rosa,
słonie morskie papugi patagonki,
Uber,
Valdez,
Viedma,
Winifreda

Od Andów po Atlantyk (Argentyna cz.III)
Jako pierwsze na trasie do San Carlos de Bariloche odwiedzamy jezioro Machonico.
W jego tafli odbijają się ośnieżone szczyty między innymi Mocho, Olvlis i Tres
Dientes. Następnie zatrzymujemy się przy punkcie widokowym, z którego obserwujemy
oddalony nieco od drogi wodospad Vullignanco. Spływająca z niego woda trafia do
krętej rzeczki, która nieco dalej wpada do jeziora Falkner. Nad tym ostatnim też wkrótce się
zatrzymujemy. Jest tu ładna piaszczysta plaża, a nieopodal kemping. Turystów
jeszcze niewielu, bo grudzień to przecież dopiero początek lata w Argentynie.
Niemal naprzeciwko jeziora Falkner, po prawej stronie drogi nr 40, rozciąga się
Lago (jezioro) Villarino. Przy nim także znajduje się kemping. Tutaj również
pięknie odbijają się w wodzie zaśnieżone zbocza gór. Bez przesady można
powiedzieć, że widoki są tu bajeczne, wręcz zapierające dech w piersiach.
Jeżeli ktoś był na przykład na norweskim archipelagu Lofoty, to wie o czym
mówię…
Kolejne jeziora to malutkie Escondido,
dość długie i charakteryzujące się poszarpaną linią brzegową Correntoso oraz
jeszcze bardziej meandrowate Espejo
Grande z górującym nad nim szczytem Constancia.
W okolicy miasteczka Villa la Angostura, nad brzegiem dużego jeziora
Nahuel Huapi, robimy sobie przerwę na posiłek i krótki odpoczynek. Jest wczesne
popołudnie, a do Bariloche zostało już tylko niespełna 80 km.
W przeciwieństwie do innych odcinków drogi nr 40, w okolicy wymienionych
tu jezior, panuje spory ruch. Oprócz kierowców aut spotkać można także wielu
rowerzystów oraz motocyklistów.
Do Bariloche docieramy ok 16. Tego dnia pokonujemy tylko 214 kilometrów,
ale za to jakże barwnej i widowiskowej trasy. Kwaterujemy się w hostelu Tierra
Gaucha przy ul. Gallardo 306 i niemal
natychmiast wyruszamy zwiedzać miasto.
Bariloche słynie przede wszystkim z produkcji czekolady. Poza tym jest to
ośrodek sportów wodnych i narciarskich.
Nic zatem dziwnego, że jednym z jego miast partnerskich jest Zakopane. Styl architektoniczny
wielu tutejszych budynków sprawia wrażenie, jakby były one żywcem przeniesione
ze Szwajcarii czy innego alpejskiego kraju. Z promenady z daleka widać wieżę
neogotyckiej katedry. Tu ciekawostka – diecezję San Carlos de Bariloche
ustanowił w 1993 roku Jan Paweł II.
W trakcie kilkukilometrowego spaceru odwiedzamy także supermarket.
Nabywam tu wino Resero Tinto w litrowym opakowaniu za jedyne 56 pesos, czyli
niespełna dolara. Nieco gorzej wygląda sprawa z piwem. Za litrową butelkę miejscowej
cervezy zapłaciłem 110 pesos plus 49 kaucji.
W cenie noclegu (10 USD od osoby) jest też śniadanie kontynentalne, czyli dżem, masło,
croissanty i płatki kukurydziane
z mlekiem. Po śniadaniu wyjeżdżamy w kierunku Esquel. Już od samych rogatek
Bariloche witają nas cudne widoki. Niekończące się pasma górskie, błękitne jeziora,
kwitnące przy drodze łubiny i forsycje. Aż przyjemnie prowadzić auto w takiej scenerii.
Pierwszy postój i dłuższy spacer robimy przy Parador Cascada Virgen de la Merced (w wolnym
tłumaczeniu – wodospad dziewicy miłosiernej) w pobliżu El Bolson. Znajduje się
tutaj kilka kapliczek ozdobionych kwiatami i pamiątkowymi tabliczkami. Sam wodospad jest słabo widoczny z drogi. Trzeba
więc do jego czoła wspiąć się wąską ścieżką.
Do Esquel docieramy tuż przed czternastą. Bez problemu znajdujemy Pintó
Hostel przy ul. Roggero 955. Jest to piętrowy dom z pokojami sypialnymi na
górze. Mamy tutaj najtańszy nocleg podczas całej podróży po Argentynie. Płacimy
bowiem tylko 12 dolarów za dwie osoby. W
tej cenie jest też skromne argentyńskie śniadanie (chleb plus dżem).
Aby nie marnować wolnego popołudnia decydujemy się jechać do odległego o
kilkadziesiąt kilometrów Parku Narodowego Los Alerces. Za wjazd na jego teren
płacimy po 400 pesos. Już niebawem za punktem kontrolnym natrafiamy na drogę (nr
71) pokrytą żwirową nawierzchnią. Będzie nam ona towarzyszyć podczas całego objazdu
parku. Dojeżdżamy na parking nieopodal jeziora Verde. Przez wiszący most
przechodzimy nad Rio Arrayanes. Zaczyna się trochę chmurzyć.
Natykamy
się na tablicę ostrzegającą przed pumami.
Po krótkim spacerze zawracamy.
Czy było warto? Chyba niespecjalnie, bo poza
drzewami ficroi cyprysowatej nie ma tam
niczego takiego, czego nie można by zobaczyć
gdzie indziej. Zresztą najstarszego
okazu tego drzewa (mającego 60 metrów wysokości i 2,20 m obwodu),
którego wiek szacowany jest na 2 600 lat i tak nie zobaczyliśmy. Trzeba bowiem
dopłynąć do niego statkiem, a ten o tej porze dnia już nie kursował. No, ale sama przejażdżka po licznych serpentynach drogi 259 z malowniczymi
widokami, to też przecież atrakcja.
Jeżeli chodzi o samo Esquel, to tutejszą atrakcją jest kolej wąskotorowa zwana „La Trohita” lub „Old
Patagonian Express”. Sama kolejka funkcjonuje rzadko i na krótkim odcinku, ale
zawsze można popatrzeć na starą lokomotywę parową i wyobrazić sobie czasy
świetności tej kolei.
Wczesnym rankiem ósmego dnia naszej podróży budzi mnie kocie
zawodzenie. Wyglądam przez okno, a tam
trwa właśnie zawzięta walka dwóch kotów.
Dzięki temu udało mi się jednak obejrzeć
piękny wschód słońca nad otaczającymi Esquel górami.
Tego dnia czekał nas jeden z najdłuższych przejazdów (667 km). Zmieniliśmy
kierunek z południowego na wschodni. Pożegnaliśmy też towarzyszącą nam przez 4
dni drogę nr 40. Krótko mówiąc, mieliśmy przemieścić się spod Andów nad
Atlantyk. W poprzek Argentyny jechaliśmy drogą krajową o numerze 25 (wjechaliśmy
na nią na 85 kilometrze za Esquel) aż do Trelev. Dopiero tu, już niedaleko punktu
docelowego, czyli Puerto Madryn, skręciliśmy w drogę nr 3. Oprócz wspomnianego
Trelev, na tej długiej trasie minęliśmy
tylko cztery niewielkie miejscowości: Pampa de Agnia, Paso de Indios, Los
Altares i Las Plumas. Na znacznym odcinku jechaliśmy wzdłuż rzeki Chubut. Inne samochody spotykaliśmy średnio
co pół godziny. Monotonię krajobrazu
urozmaicały na niektórych odcinkach
ciekawe formacje skalne. Coś w rodzaju lądowych kolorowych klifów. Trafiały się
także typowe ostańce. Nie zabrakło też urozmaicenia w postaci szutrowej nawierzchni. Drobne kamyki
nieustannie „czyściły” podwozie naszego auta. Tuż za Las Plumas zatrzymaliśmy
się przy wyglądającej na opuszczoną
Estanci Laguna Grande. Nie była
ona chyba jednak całkowicie zapomniana, gdyż spożywając posiłek zauważyliśmy
kręcące się wokół obejścia kury. A propos miejsc postoju i odpoczynku – na całej
trasie widzieliśmy tylko jeden „truck stop”.
Po prawie dziewięciu godzinach dojechaliśmy
do Puerto Madryn. Tym razem mieliśmy zabukowaną
kwaterę na dwie noce. Nazywała się La
casa de Silvia. W gruncie rzeczy był to zwykły dom, którego właścicielka, wdowa
o imieniu Silvia, dorabiała wynajmem pokoi. Tu zapłaciliśmy po 17 dolarów za
noc ze śniadaniem. Trochę drogo, ale warunki lokalowe były wyśmienite. Do
brzegu Atlantyku niespełna kilometr. Niestety, plaża brudna i kamienista. Upał
odczuwalny o wiele bardziej niż u podnóża Andów. Spaceruję po zakurzonych
uliczkach i marzę o przepłukaniu gardła czymś zimnym. Trafiam wreszcie na
sklepik z napojami. Biorę litrową butlę piwa Palermo. Kosztuje 170 pesos wraz z
kaucją. W sąsiedniej małej piekarnio-cukierni płacę 60 pesos za pół kg chleba i
dwie bułki.
Argentyna część pierwsza tutaj
Wodospad Vullignanco |
Jezioro Falkner |
Bariloche |
Los Alerces |
Esquel |
La Trohita |
Puerto Madryn |
Etykiety:
Angostura,
Atlantyk,
Bariloche,
Esquel,
ficroia cyprysowata,
kolej La Trohita,
Los Alerces,
Machonico,
Puerto Madryn,
wodospad Vullignanco

Subskrybuj:
Posty (Atom)
Punta Cana i Santo Domingo
Poniedziałek, 17.02.25 Zanim opuściliśmy pokład statku Costa Fascinosa w La Romana musieliśmy rozliczyć się z wydatków poniesionych po...

Posty
-
Od blisko dwóch lat nie kupuję chleba w sklepach tylko samodzielnie wypiekam go w domu. Nic więc dziwnego, że znajomi od czasu do czasu...
-
Ulotka Fundacji Miej Serce W skrzynce pocztowej znalazłem nietypową przesyłkę: białą kopertę z czymś twardym w środku, bez adresu n...
-
Energa - opłata za wezwanie Zazwyczaj regularnie uiszczam opłaty za czynsz i media. Zdarzyło mi się jednak zapomnieć o dokonaniu p...
-
Autor: Stanisław Kmiecik W swojej skrzynce pocztowej znalazłem przesyłkę zawierającą sześć kartek świątecznych z kopertami, mini ka...
-
Zdjęcie pochodzi z 2013 roku, ale właśnie to auto prowadziłem wczoraj Znane powszechnie przysłowie mówi, że chytry dwa razy traci. ...
-
Moroszka - główny cel wyjazdu Układ był prosty, przynajmniej teoretycznie. Danka i Sławek, których po raz pierwszy zawiozłem do ...
-
"Nikoś" Nikodem Skotarczak Mówi się, że po śmierci wszyscy są równi i że do grobu niczego nie zabierzemy. Fakt, niczego ni...
-
Ireneusz Gębski książki Blogowanie jest (myślę, że zgodzą się mną inni blogerzy) formą nałogu. Obserwujemy statystyki wejść na nas...
-
Z serwisu MojeKartki.info otrzymałem maila z taką oto propozycją: Witaj Początek Nowego Roku to bardzo dobra okazja do wysłania eka...
-
Przed pokazem Philipiaka Od dość dawna nie byłem na żadnym pokazie. Skorzystałem zatem z zaproszenia od firmy Philipiak Milano. Zani...