Obejrzałem wreszcie głośny film Quentina Tarantino „Pewnego razu… w
Hollywood”. Przyznam, że wyszedłem z kina z mieszanymi uczuciami. Z jednej
strony znany reżyser i aktorskie gwiazdy światowego formatu, z drugiej zaś fabuła
filmu pozostawia spory niedosyt. Nie
jestem krytykiem filmowym, ale widzę, że i to środowisko także nie jest zgodne w ocenie
filmu, choć generalnie przeważa zachwyt i superlatywy. Oto parę cytatów z recenzji zawodowców, z którymi
mniej lub bardziej się zgadzam.
Na początek Dariusz Filipek:
Widowisko porywa dialogami, estetyką i grą
aktorską, ale za cholerę nie odnajduję tu satysfakcjonującej fabuły. Trudno
było się nie oprzeć wrażeniu, że mamy tu do czynienia z filmem nakręconym przez
nieślubne dziecko Quentina Tarantino i Patryka Vegi. Czułem jakby ktoś wyciął
pół filmu i to w niezbyt trafionych miejscach (…).
Roman Polański był jednym z beneficjentów
tamtych lat. W branży filmowej dał się poznać od najlepszej strony świetnym
Nożem w wodzie, by później zdobywać serca światowej widowni thrillerami na
styku z horrorem. Hollywood go pokochało, widzowie uwielbiali, inni filmowcy mu
zazdrościli, a Rafał Zawierucha, który się w niego wcielił w Pewnego razu… w
Hollywood, nie miał za bardzo czego grać.
Rzeczywiście, polski aktor przewinął się tylko
kilkakrotnie przez ekran. I nawet w tych krótkich migawkach nie miał szansy na
pokazanie swoich aktorskich walorów. Praktycznie bowiem wcale się nie odzywał.
Janusz Wróblewski:
To film o kumplach w średnim wieku grywających
kowbojów: gasnącej gwieździe telewizyjnych seriali próbującej ratować
podupadającą karierę (Leonardo DiCaprio) oraz jego lojalnym dublerze (Brad
Pitt), który jest mu „więcej niż bratem i trochę mniej niż żoną” – jak to
dowcipnie ujął niewidzialny narrator.(…)
I ten właśnie odchodzący, poczciwy, barwny
świat, będący czymś w rodzaju antologii przyjemności kina głównego nurtu
tamtego czasu, pragnie ocalić Quentin Tarantino, przeciwstawiając mu w finale
samo zło reprezentowane przez bandę Charlesa Mansona, hipisów i kontrkulturę.
Masakra w domu wynajmowanym przez Romana Polańskiego, w której zginęła m.in.
jego ciężarna żona Sharon Tate (doskonale sportretowana przez Margot Robbie),
definitywnie zamknęła pewien rozdział nie tylko hollywoodzkiej, ale także
amerykańskiej historii (…).
W filmie nie zobaczymy oczywiście masakry w domu
Polańskiego. Reżyser zastosował tu wybieg i przedstawił alternatywną wersję głośnych wydarzeń w Beverly Hills sprzed 50
laty. Trudno mieć o to pretensję, bo przecież nie mówimy o dokumencie. Niemniej
podświadomie oczekiwałem, że film zakończy się inaczej…
Dominik Jedliński:
"Pewnego razu... w Hollywood" —
dziewiąty — i według zapowiedzi przedostatni — film Quentina Tarantino to
spreparowany z kinofilskim zacięciem list miłosny do Fabryki Snów; swoista oda
do Hollywood, melancholijna, napędzana nostalgią, przesiąknięta tęsknotą za
minionymi czasami. Ale też po prostu rozczarowująca (…).
Problem w tym, że "Pewnego razu... w
Hollywood" brakuje zdyscyplinowania, myśli przewodniej. Film, który
zalotnie mruga okiem do kultowych filmów Sergia Leone; który pełen jest
filmowych motywów, obrazów i obsesji samego Tarantino, przez swoje
niezdecydowanie i brak pomysłu, co do kierunku, w którym ma zmierzać, okazuje
się boleśnie mało angażujący.(…).
Osobiście nie bardzo rozumiem, czemu służyły
sceny, w których mistrz sztuk walki Bruce Lee został pokonany i praktycznie ośmieszony
przez kaskadera. Czyżby Tarantino chciał zasugerować, że bohater m.in. „Wejścia
smoka” nie był tak dobry, jak się o nim mówi? Może…
W mojej prywatnej skali daję temu filmowi 8,5
punktów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz