Casablanca i wybrzeża Atlantyku



Casablanca - meczet Hassana II

Casablanca nas nie zawiodła. Pogoda radykalnie zmieniła się i z czystym sumieniem można było sobie zanucić przebój Tercetu Egzotycznego "W gorącym słońcu Casablanki". W "białym mieście" mieliśmy też niezłe zakwaterowanie w czterogwiazdkowym hotelu Washington. A propos hoteli, to na naszej trasie w zasadzie żaden nie dawał powodów do narzekania. No, może z małym wyjątkiem. Druga noc w marakeskim  hotelu Oudaya nie należała do zbyt udanych ze względu na hałaśliwie pracującą klimatyzację. Niektórym z uczestników wycieczki nie do końca podobały się też śniadania kontynentalne. Ja jednak uważam, że mimo braku wędlin i żółtych serów, były one wystarczająco urozmaicone i obfite, aby zaspokoić głód na co najmniej pół dnia.



Miasto, w którym ponad 70 lat temu umieszczono akcję najbardziej chyba znanego melodramatu "Casablanca" (sam film kręcono w studio), zaczęliśmy zwiedzać od placu Mohameda V. Pełno na nim - podobnie jak na placu św. Marka w Wenecji - gołębi. Do skrzynki przy miejscowej poczcie wrzuciliśmy kartki z pozdrowieniami dla bliskich, po czym pojechaliśmy do meczetu Hassana II.  Obiekt ten powstał w latach 1986-1993, a zatem jest jak najbardziej współczesną budowlą. Pod względem wielkości jest to trzecia na świecie świątynia islamska. Sam minaret, który ma 210 metrów wysokości, jest najwyższy na świecie. Ciekawostką jest fakt, że meczet ten  zbudowano bezpośrednio na Atlantyku, usypując uprzednio odpowiednio mocny nasyp. Hassan II wymarzył sobie bowiem, że zgodnie z wolą Allaha wybuduje "tron na wodzie". Udało mu się to na 6 lat przed śmiercią.



W Casablance, głównie na nad atlantyckiej  promenadzie, spędziliśmy czas do południa, po czym pojechaliśmy do Al Dżadidy, leżącej również nad Atlantykiem. Tutaj zwiedziliśmy dawną fortecę Mazagan ze szczególnym uwzględnieniem potężnych rozmiarów cysterny na wodę. Odbyliśmy też spacer po medynie, a po południu wyjechaliśmy w stronę Safi. Po drodze mijaliśmy uprawne pola, które sięgały niemal linii brzegowej Atlantyku. W jednej z małych miejscowości rybackich zatrzymaliśmy się na postój. Od razu oblegli nas tu sprzedawcy ostryg, jeżowców i innych owoców morza. Osobiście nie preferuję jedzenia surowych frutti de mare, więc ograniczyłem się do podziwiania pięknych krajobrazów tego fragmentu wybrzeża. W samej Safi udało mi się zrobić zdjęcia zachodu słońca nad oceanem. Podkreślam to, bo choć bywałem już nad Atlantykiem, to jeszcze nigdy nie trafiłem na ten moment.



Tym razem zatrzymaliśmy się w hotelu Golden Tulip Farah. Według mojego współtowarzysza z pokoju, a także sąsiada z autokarowego fotela, wspomnianego już na początku Andrzeja, tutaj była - używając jego określenia - najlepsza wyżerka. Faktycznie, wybór dań był tutaj największy. Dotyczy to zarówno kolacji, jak i śniadania.


Essaouira - wyroby z drewna tui.
Safi - uliczka garncarzy



Przed południem następnego dnia dojechaliśmy do miasta Essaouira (As-Sawira). Zwiedziliśmy tutaj dawną fortecę Mogador, takąż dzielnicę żydowską oraz  wytwórnię wyrobów z drewna tui. Spróbowaliśmy nugatu, którym częstował nas sprzedawca przy wejściu do fortecy. Obejrzeliśmy także popisy akrobatów przed ulicznymi restauracjami. W czasie wolnym odbyłem długi spacer po szerokiej plaży. Miejscowe kobiety wchodziły tu do wody w ubraniach, co u muzułmanów jest rzeczą jak najbardziej naturalną.
Na obszernym placu między oceanem a murami miasta kręciło się sporo handlarzy pamiątkami, głównie z głębi Afryki, sądząc po karnacji. Pełno tu było - podobnie jak w całym Maroko - kotów. Lubię te zwierzaki, więc absolutnie mi nie przeszkadzały. Widziałem jednak, że niektórzy turyści patrzyli na nie z ledwo ukrywaną odrazą.


Od szesnastu lat miasto jest gospodarzem Światowego Festiwalu Muzyki Gnawa. Próbek tej muzyki posłuchać można było przed niektórymi restauracjami.



Jadąc w stronę Agadiru wzdłuż wybrzeża Atlantyku podziwialiśmy przepiękne  widoki: z jednej strony urwiste klify, z drugiej zaś gaje oliwne i lasy arganowe.



Jeszcze tylko krótki postój w kooperatywie Mariana, gdzie spróbowaliśmy miejscowego chleba z olejem arganowym i  wkrótce po zachodzie słońca  dojeżdżamy do Agadiru. Pętla zamknięta. Za nami ponad 1 700 km.



Była też oczywiście zielona noc, potem transfer na lotnisko, pięć godzin lotu do Warszawy, drugie tyle Polskim Busem do Gdańska. No i wreszcie czas na wspomnienia...


 Więcej zdjęć
Poprzednie części relacji:
Od Fezu po Rabat

Marrakesz i droga do Fez

Agadir i kozy na argani

Wideo

 

Od Fezu po Rabat



W zakładzie ceramiki

Fes (Fez) jest dawną stolicą Maroka. Obecnie stanowi centrum życia religijnego i duchowego tego kraju.  Jest wpisany na listę UNESCO.



Po śniadaniu ruszyliśmy na zwiedzanie tego dość starego (założone w VIII wieku) miasta. Towarzyszyła nam miejscowa przewodniczka. Najpierw obejrzeliśmy bogato zdobioną bramę pałacu królewskiego. Do środka oczywiście wejść nie mogliśmy. Przeszliśmy następnie do dzielnicy żydowskiej Mellah, gdzie zwiedziliśmy synagogę Ibn Danana. Oprowadzał nas opiekujący się nią muzułmanin.



Później pojechaliśmy na wzgórze, z którego rozciąga się panorama Fezu. Z góry wygląda on jak jedna zbita masa budynków, przerywana czasem pasami zieleni bądź nieużytków. W tle widać szczyty pobliskich gór.



Kolejnym punktem programu było zwiedzanie pracowni ceramicznej. Tu mogliśmy zobaczyć, jakie arcydzieła można stworzyć z gliny. Nie chodzi tylko o kształty, lecz o precyzję wykonania niepowtarzalnych wzorów mozaik (zellidż).



Z pracowni plastycznej udaliśmy się do mediny (stare miasto). Medyna w Fezie jest niepowtarzalna ze względu na ogromną ilość ciasnych uliczek. Ponoć jest ich  tu dziewięć tysięcy. Odległości między ścianami budynków są tak niewielkie, że dwie osoby tylko z trudem mogą się wyminąć. Panuje tu ciągły półmrok. Poruszanie się w tym labiryncie bez przewodnika mogłoby zakończyć się co najmniej wielogodzinnym błądzeniem.


Owoce opuncji

Po wyjściu na nieco szersze ulice natrafiliśmy na handlarza owocami opuncji. Widziałem je po raz pierwszy w życiu. Z ciekawości spróbowałem więc jedną (koszt 1 dirham). Była całkiem smaczna. Wędrując wśród straganów z owocami, przyprawami, żywymi ślimakami i wielbłądzim mięsem mijaliśmy często objuczone osiołki. Po drodze zaglądaliśmy do otwartych  zakładów usługowych lub też obserwowaliśmy rzemieślników wykonujących swoje prace pod gołym niebem, np. farbiarzy, ostrzycieli noży czy kotlarzy.


Garbarnia w Fez

Wreszcie dotarliśmy do  garbarni skór. W dużych kadziach na otwartym powietrzu robotnicy uwijali się przy swojej pracy. Zapach nie był zbyt przyjemny, więc przy wejściu otrzymaliśmy do wąchania gałązki mięty. Przy okazji oglądania garbarni mogliśmy też nabyć gotowe wyroby skórzane. Chętnych jednak raczej nie było. Przykładowa cena krótkiej damskiej kurtki - 150 Euro.



Idąc dalej, robiliśmy drobne zakupy na suku. Ja kupiłem 0,5 kg suszonych daktyli za 30 dirhamów oraz cztery kartki pocztowe ze znaczkami za 45 dh. Obejrzeliśmy jeszcze z zewnątrz  meczet i uniwersytet Karawijjin oraz zwiedziliśmy warsztat tkacki z autentycznymi krosnami. Tu niektórzy z nas nabyli różne tkaniny, w tym szale. Na samym końcu mogliśmy podziwiać olbrzymią bramę Bab al Jeloud.



Po południu był czas wolny. Zdecydowałem się więc poszukać sklepu z alkoholem. W kraju muzułmańskim nie jest to łatwe, ale nie niemożliwe. Duże sieci typu Carrefour prowadzą specjalne stoiska z wyrobami monopolowymi. Od hotelu do najbliższego sklepu tej francuskiej sieci było nie dalej niż dwa kilometry, ale trochę pobłądziłem i droga wydłużyła mi się do ponad trzech kilometrów. Szedłem w strugach padającego deszczu, a do tego jeszcze przemakały mi buty. Efektem tego spaceru było późniejsze przeziębienie, które dokuczało mi do końca pobytu na marokańskiej ziemi. Ostatecznie znalazłem sklep i nabyłem dwie litrowe butelki wina miejscowej produkcji po 33 dirhamy za sztukę. W drodze powrotnej zdecydowałem się skorzystać z taksówki. Taryfiarz chciał za kurs 20 dirhamów, ale zgodził się odwieźć mnie do hotelu za 15 dh.


Ruiny w Volubilis

Piąty dzień naszej wycieczki rozpoczęliśmy od zwiedzania ruin Volubilis, rzymskiego miasta z I wieku. Jest to kolejny zabytek objęty ochroną UNESCO. Niewiele z dawnej okazałości miasta zachowało się do naszych czasów, ale godne uwagi są na pewno fragmenty domów patrycjuszy z nieźle utrzymanymi mozaikami. Nieco żartobliwym elementem jest natomiast kamień z rzeźbą przedstawiającą męskie genitalia. Wiele z uczestniczek naszej wycieczki z czułością głaskało penisa, wypowiadając w duchu jaki+eś życzenia...


Stajnie w Meknes

Z Volubilis pojechaliśmy do pobliskiego Meknes, znanego jako miasto pięknych bram. Oprócz bram Bab el-Khemis i Bab el-Mansour obejrzeliśmy tutaj dobrze zachowane spichlerze o bardzo grubych murach oraz  ogromne stajnie, a właściwie to co z nich zostało do naszych czasów. Podobno mieściło się w nich 12 000 koni. Potem weszliśmy do meczetu. zdejmując oczywiście wcześniej buty. W muzułmańskich świątyniach nie ma obrazów, bo islam zabrania przedstawiania wizerunków Allaha czy też proroków. Są za to bogate zdobienia ścian i sufitów.


Kawa nos nos

W czasie wolnym zamówiłem
Wnętrze meczetu
sobie kawę Nous Nous (wymawia się nos nos). Sprowadza się ją z Etiopii, następnie palona jest w Casablance. Smakuje wybornie i jest tania. W małej kafejce przy suku zapłaciłem za szklankę tylko 10 dirhamów.


Rabat - przed mauzoleum Mohammeda V

Rabat przywitał nas deszczem. Nic dziwnego więc, że ze stolicy Maroka nie mam najlepszych wspomnień. Obejrzeliśmy tutaj z zewnątrz kolejny pałac królewski. Tym razem nie mieszkalny, ale ten, w którym król Mohammed VI sprawuje rządy. Następnie przeszliśmy do Mauzoleum Mohammeda V (dziadka aktualnego władcy). Tutaj mogliśmy nie tylko zajrzeć do środka, ale też zrobić sobie zdjęcia ze stojącymi na warcie żołnierzami.



Jeszcze tylko szybki spacer po dzielnicy Kasba Oudaja (charakterystyczne niebieskie domki), potem przejście przez Szella i w zasadzie koniec pobytu w Rabacie. Jak wspomniałem, aura nas tu nie rozpieszczała, a mnie coraz bardziej dokuczał cieknący z nosa katar i towarzyszący mu ból głowy.


 Więcej zdjęć
Pozostałe części relacji:
Agadir i kozy na argani

Marrakesz i droga do Fez

Casablanca i wybrzeża Atlantyku


 

Marrakesz i droga do Fes



Marrakesz - hotel Oudaya

Trasa wiodła przez pola w kolorze ochry. Gdzieniegdzie widać było wioski, których niskie domki niemal całkowicie zlewały się z tłem. W oddali majaczyły ośnieżone szczyty Atlasu Wysokiego. Od czasu do czasu mijaliśmy wozy ciągnione przez konie, obładowane osiołki, popędzane piętami przez siedzących na nich Marokańczyków bądź dwukółki dopasowane do motocykli. Często spotykaliśmy też patrole policyjne kontrolujące samochody. Jeżeli chodzi o kontrolę prędkości, to najczęściej wygląda to tak, że gdzieś w krzakach siedzi gość z ręcznym radarem, a kilkaset metrów znajduje się posterunek, na którym wychwytywani są zbyt szybcy kierowcy.


Marrakesz - meczet Koutoubija

Do Marrakeszu dojechaliśmy około trzynastej. Zostaliśmy zakwaterowani w hotelu Oudaya. Po obiedzie wyruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Po upale z Agadiru nie było już śladu. Wprost przeciwnie, zaczynało się chmurzyć i zbierać na deszcz, który ostatecznie zaczął padać wieczorem. Obejrzeliśmy z zewnątrz meczet Koutoubija z XII wieku, po czym przyszła kolej na grobowce Saadytów, pałac Bahia i medresę. Podziwialiśmy piękne zdobienia sufitów z drewna cedrowego i perfekcyjnie wykonane mozaiki, zwane tutaj zellidż.  Te elementy architektury towarzyszyły nam zresztą w kolejnych miastach, które odwiedzaliśmy na trasie naszej wycieczki.



Potem przyszła pora na zagłębienie się w gwarnych alejkach suku. Każdy kto był na arabskim targowisku wie, że są one do siebie podobne. Stragan obok straganu, gwar i nawoływania sprzedawców. Od ilości wyłożonych towarów można dostać oczopląsu, a powonienie drażnią zapachy orientalnych przypraw, słodyczy, ryb, mięs i skór.


Marrakesz - zielarnia berberska

W zielarni berberskiej sporym zaskoczeniem dla mnie był mówiący prawie idealnie po polsku Marokańczyk. Ze swadą prezentował on kolejne produkty, wśród których wiodącą rolę odgrywały olejki arganowe, kosmetyki, przyprawy i mikstury "na wszystko", od zatwardzenia po brak potencji. Jak zwykle przy tego rodzaju prezentacjach, poczęstowano nas herbatą miętową. Jeżeli chodzi o zakupy, to osobiście nabyłem tu tylko trzy mydełka arganowe za 40 dirhamów. Olej arganowy kupiłem kilka dni później za pośrednictwem naszej pilotki.

Olej arganowy, tadżin i inne zakupy w Maroko


Na placu Dżamaa el Fna spodziewaliśmy się wielu atrakcji, bo według przewodników ciągle się tutaj coś dzieje. Spotkać można np. połykaczy ognia, zaklinaczy węży, bajarzy i sztukmistrzów. Niestety, deszcz wypłoszył wielu z tych zabawiaczy turystów. Ponadto odbywający się właśnie festiwal filmowy skupiał uwagę gapiów na olbrzymim ekranie, z którego dobiegały głośne efekty dźwiękowe. W tej sytuacji pozostało nam spróbować miejscowych przysmaków. Osobiście zamówiłem tażin z kurczakiem za 30 dirhamów. Do tego otrzymałem zestaw surówek, więc razem zapłaciłem 60 dh, czyli około 24 złotych. Tażin smakował mi, więc kilka dni później nabyłem naczynie do jego przygotowywania.


Kefta

W niedzielę rano wyruszyliśmy do Fezu. Trasa liczyła około 500 kilometrów, a po drodze było mnóstwo interesujących widoków. Szczególnie malowniczo wyglądało pasmo Atlasu Średniego oraz zbiorniki retencyjne wśród gór.  Uroku krajobrazowi dodawały też liczne gniazda bocianów. Nadal siąpił deszcz i było raczej chłodno. Czasami zatrzymywaliśmy się na stacjach benzynowych. Na jednej z  nich zamówiłem sobie maroco tea, czyli tzw. whisky Berberów za 10 dh. Jest to mocno słodzona miętowa herbata w specjalnym metalowym dzbanku. Na innym z postojów w miejscowości, której nazwa niestety mi umknęła, zjadłem potrawę o nazwie kefta, czyli mielone mięso baranie z grilla. Danie to kosztowało zaledwie 40 dirhamów.


Zbiornik retencyjny

W miarę zbliżania się do Fezu pogoda systematycznie się pogarszała. Apogeum złej aury przypadło na Ifrane, gdzie trafiliśmy na padający śnieg. Miasto to leży na wysokości 1665 m n.p.m  i ze względu na klimat i charakterystyczną alpejską architekturę jest nazywane marokańską Szwajcarią.


Maroco tea

Godzinę drogi później byliśmy już w Fezie. Tutaj nie było ani śladu śniegu czy deszczu. Ten ostatni zaczął padać dopiero w następnym dniu. Zakwaterowani zostaliśmy w hotelu Mounia, gdzie mieliśmy spędzić dwie noce.






 Więcej zdjęć tutaj

Pierwsza część relacji

Trzecia część relacji

Czwarta część relacji 

 

Esencja Cejlonu

  Poniedziałek, 05.02.24 W niedzielę czwartego lutego wylatujemy z Okęcia zgodnie z planem, czyli o 15.05.   Boeing 347,   należący do...

Posty