Od Fezu po Rabat



W zakładzie ceramiki

Fes (Fez) jest dawną stolicą Maroka. Obecnie stanowi centrum życia religijnego i duchowego tego kraju.  Jest wpisany na listę UNESCO.



Po śniadaniu ruszyliśmy na zwiedzanie tego dość starego (założone w VIII wieku) miasta. Towarzyszyła nam miejscowa przewodniczka. Najpierw obejrzeliśmy bogato zdobioną bramę pałacu królewskiego. Do środka oczywiście wejść nie mogliśmy. Przeszliśmy następnie do dzielnicy żydowskiej Mellah, gdzie zwiedziliśmy synagogę Ibn Danana. Oprowadzał nas opiekujący się nią muzułmanin.



Później pojechaliśmy na wzgórze, z którego rozciąga się panorama Fezu. Z góry wygląda on jak jedna zbita masa budynków, przerywana czasem pasami zieleni bądź nieużytków. W tle widać szczyty pobliskich gór.



Kolejnym punktem programu było zwiedzanie pracowni ceramicznej. Tu mogliśmy zobaczyć, jakie arcydzieła można stworzyć z gliny. Nie chodzi tylko o kształty, lecz o precyzję wykonania niepowtarzalnych wzorów mozaik (zellidż).



Z pracowni plastycznej udaliśmy się do mediny (stare miasto). Medyna w Fezie jest niepowtarzalna ze względu na ogromną ilość ciasnych uliczek. Ponoć jest ich  tu dziewięć tysięcy. Odległości między ścianami budynków są tak niewielkie, że dwie osoby tylko z trudem mogą się wyminąć. Panuje tu ciągły półmrok. Poruszanie się w tym labiryncie bez przewodnika mogłoby zakończyć się co najmniej wielogodzinnym błądzeniem.


Owoce opuncji

Po wyjściu na nieco szersze ulice natrafiliśmy na handlarza owocami opuncji. Widziałem je po raz pierwszy w życiu. Z ciekawości spróbowałem więc jedną (koszt 1 dirham). Była całkiem smaczna. Wędrując wśród straganów z owocami, przyprawami, żywymi ślimakami i wielbłądzim mięsem mijaliśmy często objuczone osiołki. Po drodze zaglądaliśmy do otwartych  zakładów usługowych lub też obserwowaliśmy rzemieślników wykonujących swoje prace pod gołym niebem, np. farbiarzy, ostrzycieli noży czy kotlarzy.


Garbarnia w Fez

Wreszcie dotarliśmy do  garbarni skór. W dużych kadziach na otwartym powietrzu robotnicy uwijali się przy swojej pracy. Zapach nie był zbyt przyjemny, więc przy wejściu otrzymaliśmy do wąchania gałązki mięty. Przy okazji oglądania garbarni mogliśmy też nabyć gotowe wyroby skórzane. Chętnych jednak raczej nie było. Przykładowa cena krótkiej damskiej kurtki - 150 Euro.



Idąc dalej, robiliśmy drobne zakupy na suku. Ja kupiłem 0,5 kg suszonych daktyli za 30 dirhamów oraz cztery kartki pocztowe ze znaczkami za 45 dh. Obejrzeliśmy jeszcze z zewnątrz  meczet i uniwersytet Karawijjin oraz zwiedziliśmy warsztat tkacki z autentycznymi krosnami. Tu niektórzy z nas nabyli różne tkaniny, w tym szale. Na samym końcu mogliśmy podziwiać olbrzymią bramę Bab al Jeloud.



Po południu był czas wolny. Zdecydowałem się więc poszukać sklepu z alkoholem. W kraju muzułmańskim nie jest to łatwe, ale nie niemożliwe. Duże sieci typu Carrefour prowadzą specjalne stoiska z wyrobami monopolowymi. Od hotelu do najbliższego sklepu tej francuskiej sieci było nie dalej niż dwa kilometry, ale trochę pobłądziłem i droga wydłużyła mi się do ponad trzech kilometrów. Szedłem w strugach padającego deszczu, a do tego jeszcze przemakały mi buty. Efektem tego spaceru było późniejsze przeziębienie, które dokuczało mi do końca pobytu na marokańskiej ziemi. Ostatecznie znalazłem sklep i nabyłem dwie litrowe butelki wina miejscowej produkcji po 33 dirhamy za sztukę. W drodze powrotnej zdecydowałem się skorzystać z taksówki. Taryfiarz chciał za kurs 20 dirhamów, ale zgodził się odwieźć mnie do hotelu za 15 dh.


Ruiny w Volubilis

Piąty dzień naszej wycieczki rozpoczęliśmy od zwiedzania ruin Volubilis, rzymskiego miasta z I wieku. Jest to kolejny zabytek objęty ochroną UNESCO. Niewiele z dawnej okazałości miasta zachowało się do naszych czasów, ale godne uwagi są na pewno fragmenty domów patrycjuszy z nieźle utrzymanymi mozaikami. Nieco żartobliwym elementem jest natomiast kamień z rzeźbą przedstawiającą męskie genitalia. Wiele z uczestniczek naszej wycieczki z czułością głaskało penisa, wypowiadając w duchu jaki+eś życzenia...


Stajnie w Meknes

Z Volubilis pojechaliśmy do pobliskiego Meknes, znanego jako miasto pięknych bram. Oprócz bram Bab el-Khemis i Bab el-Mansour obejrzeliśmy tutaj dobrze zachowane spichlerze o bardzo grubych murach oraz  ogromne stajnie, a właściwie to co z nich zostało do naszych czasów. Podobno mieściło się w nich 12 000 koni. Potem weszliśmy do meczetu. zdejmując oczywiście wcześniej buty. W muzułmańskich świątyniach nie ma obrazów, bo islam zabrania przedstawiania wizerunków Allaha czy też proroków. Są za to bogate zdobienia ścian i sufitów.


Kawa nos nos

W czasie wolnym zamówiłem
Wnętrze meczetu
sobie kawę Nous Nous (wymawia się nos nos). Sprowadza się ją z Etiopii, następnie palona jest w Casablance. Smakuje wybornie i jest tania. W małej kafejce przy suku zapłaciłem za szklankę tylko 10 dirhamów.


Rabat - przed mauzoleum Mohammeda V

Rabat przywitał nas deszczem. Nic dziwnego więc, że ze stolicy Maroka nie mam najlepszych wspomnień. Obejrzeliśmy tutaj z zewnątrz kolejny pałac królewski. Tym razem nie mieszkalny, ale ten, w którym król Mohammed VI sprawuje rządy. Następnie przeszliśmy do Mauzoleum Mohammeda V (dziadka aktualnego władcy). Tutaj mogliśmy nie tylko zajrzeć do środka, ale też zrobić sobie zdjęcia ze stojącymi na warcie żołnierzami.



Jeszcze tylko szybki spacer po dzielnicy Kasba Oudaja (charakterystyczne niebieskie domki), potem przejście przez Szella i w zasadzie koniec pobytu w Rabacie. Jak wspomniałem, aura nas tu nie rozpieszczała, a mnie coraz bardziej dokuczał cieknący z nosa katar i towarzyszący mu ból głowy.


 Więcej zdjęć
Pozostałe części relacji:
Agadir i kozy na argani

Marrakesz i droga do Fez

Casablanca i wybrzeża Atlantyku


 

Marrakesz i droga do Fes



Marrakesz - hotel Oudaya

Trasa wiodła przez pola w kolorze ochry. Gdzieniegdzie widać było wioski, których niskie domki niemal całkowicie zlewały się z tłem. W oddali majaczyły ośnieżone szczyty Atlasu Wysokiego. Od czasu do czasu mijaliśmy wozy ciągnione przez konie, obładowane osiołki, popędzane piętami przez siedzących na nich Marokańczyków bądź dwukółki dopasowane do motocykli. Często spotykaliśmy też patrole policyjne kontrolujące samochody. Jeżeli chodzi o kontrolę prędkości, to najczęściej wygląda to tak, że gdzieś w krzakach siedzi gość z ręcznym radarem, a kilkaset metrów znajduje się posterunek, na którym wychwytywani są zbyt szybcy kierowcy.


Marrakesz - meczet Koutoubija

Do Marrakeszu dojechaliśmy około trzynastej. Zostaliśmy zakwaterowani w hotelu Oudaya. Po obiedzie wyruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Po upale z Agadiru nie było już śladu. Wprost przeciwnie, zaczynało się chmurzyć i zbierać na deszcz, który ostatecznie zaczął padać wieczorem. Obejrzeliśmy z zewnątrz meczet Koutoubija z XII wieku, po czym przyszła kolej na grobowce Saadytów, pałac Bahia i medresę. Podziwialiśmy piękne zdobienia sufitów z drewna cedrowego i perfekcyjnie wykonane mozaiki, zwane tutaj zellidż.  Te elementy architektury towarzyszyły nam zresztą w kolejnych miastach, które odwiedzaliśmy na trasie naszej wycieczki.



Potem przyszła pora na zagłębienie się w gwarnych alejkach suku. Każdy kto był na arabskim targowisku wie, że są one do siebie podobne. Stragan obok straganu, gwar i nawoływania sprzedawców. Od ilości wyłożonych towarów można dostać oczopląsu, a powonienie drażnią zapachy orientalnych przypraw, słodyczy, ryb, mięs i skór.


Marrakesz - zielarnia berberska

W zielarni berberskiej sporym zaskoczeniem dla mnie był mówiący prawie idealnie po polsku Marokańczyk. Ze swadą prezentował on kolejne produkty, wśród których wiodącą rolę odgrywały olejki arganowe, kosmetyki, przyprawy i mikstury "na wszystko", od zatwardzenia po brak potencji. Jak zwykle przy tego rodzaju prezentacjach, poczęstowano nas herbatą miętową. Jeżeli chodzi o zakupy, to osobiście nabyłem tu tylko trzy mydełka arganowe za 40 dirhamów. Olej arganowy kupiłem kilka dni później za pośrednictwem naszej pilotki.

Olej arganowy, tadżin i inne zakupy w Maroko


Na placu Dżamaa el Fna spodziewaliśmy się wielu atrakcji, bo według przewodników ciągle się tutaj coś dzieje. Spotkać można np. połykaczy ognia, zaklinaczy węży, bajarzy i sztukmistrzów. Niestety, deszcz wypłoszył wielu z tych zabawiaczy turystów. Ponadto odbywający się właśnie festiwal filmowy skupiał uwagę gapiów na olbrzymim ekranie, z którego dobiegały głośne efekty dźwiękowe. W tej sytuacji pozostało nam spróbować miejscowych przysmaków. Osobiście zamówiłem tażin z kurczakiem za 30 dirhamów. Do tego otrzymałem zestaw surówek, więc razem zapłaciłem 60 dh, czyli około 24 złotych. Tażin smakował mi, więc kilka dni później nabyłem naczynie do jego przygotowywania.


Kefta

W niedzielę rano wyruszyliśmy do Fezu. Trasa liczyła około 500 kilometrów, a po drodze było mnóstwo interesujących widoków. Szczególnie malowniczo wyglądało pasmo Atlasu Średniego oraz zbiorniki retencyjne wśród gór.  Uroku krajobrazowi dodawały też liczne gniazda bocianów. Nadal siąpił deszcz i było raczej chłodno. Czasami zatrzymywaliśmy się na stacjach benzynowych. Na jednej z  nich zamówiłem sobie maroco tea, czyli tzw. whisky Berberów za 10 dh. Jest to mocno słodzona miętowa herbata w specjalnym metalowym dzbanku. Na innym z postojów w miejscowości, której nazwa niestety mi umknęła, zjadłem potrawę o nazwie kefta, czyli mielone mięso baranie z grilla. Danie to kosztowało zaledwie 40 dirhamów.


Zbiornik retencyjny

W miarę zbliżania się do Fezu pogoda systematycznie się pogarszała. Apogeum złej aury przypadło na Ifrane, gdzie trafiliśmy na padający śnieg. Miasto to leży na wysokości 1665 m n.p.m  i ze względu na klimat i charakterystyczną alpejską architekturę jest nazywane marokańską Szwajcarią.


Maroco tea

Godzinę drogi później byliśmy już w Fezie. Tutaj nie było ani śladu śniegu czy deszczu. Ten ostatni zaczął padać dopiero w następnym dniu. Zakwaterowani zostaliśmy w hotelu Mounia, gdzie mieliśmy spędzić dwie noce.






 Więcej zdjęć tutaj

Pierwsza część relacji

Trzecia część relacji

Czwarta część relacji 

 

Agadir i kozy na argani



Agadir - hotel Omega

Samolot czarterowy linii Travel Serwice lecący z Warszawy wylądował w Agadirze o godzinie 05.05. Na lotnisku Al-Massira temperatura powietrza wynosiła 8 stopni C, a ciemności rozjaśniał  księżyc. Według naszego kalendarza był  piątek 12 grudnia 2014 roku, zaś według kalendarza islamskiego Jaum al.dżuma (dzień zgromadzenia) safar 1436 roku.



Po niespełna godzinie docieram do hotelu Omega. Jest to pięciopiętrowy budynek w stylu europejskim (w Agadirze większość budowli pochodzi  z ostatnich kilkudziesięciu lat, gdyż miasto zostało zniszczone przez trzęsienie ziemi w 1960 r.). Otrzymuję pokój na trzecim piętrze. Przez okno mam widok na jakiś gmach będący w budowie, a z lewej strony mogę podziwiać wzgórze Kasbah z arabskim napisem "Bóg, król, ojczyzna" (szczególnie efektownie wygląda on w nocy, gdy jest podświetlony).



Bagaż pod drzwi pokoju dostarcza mi pracownik recepcji (wcześniej napisałem kredą na walizce numer pokoju). Tak będzie we wszystkich pięciu hotelach, czyli do końca pobytu w Maroku. O dziwo, obsługa nie wyciąga tutaj ręki po bakszysz, jak ma to miejsce w innych krajach arabskich. Później dowiaduję się, że pracownicy hoteli otrzymują zbiorcze napiwki od pilota danej grupy. Uważam, że jest to niezłe rozwiązanie


Plaża w Agadir

Po śniadaniu udaję się na długi spacer. Zaczynam od plaży nad Atlantykiem. Temperatura powietrza rośnie, wkrótce muszę więc zdjąć sweterek i maszerować w koszulce. Plaża jest długa i dość szeroka. Równolegle do niej ciągnie się promenada, a wzdłuż niej hotele. Ot, jak w każdym kurorcie. Obserwuję wiele osób ćwiczących na przyrządach gimnastycznych, które ustawione są wprost na bulwarze. Od czasu do czasu zaczepia mnie jakiś handlarz okularami słonecznymi, owocami morza czy też bransoletkami.


Gdzieś za tymi drzewami znajduje się pałac królewski

Wkrótce skręcam w głąb miasta. W jednym z kantorów wymieniam 50 Euro na miejscową walutę, czyli dirhamy. Kurs wynosi 10,754. Otrzymuję zatem 537,70 dirhamów. Dalej idę wzdłuż dużego parku, w głębi którego znajduje się pałac królewski. Z ulicy nie widać co prawda pałacu, ale wzdłuż ogrodzenia stoją co kilkadziesiąt metrów posterunki uzbrojonych żołnierzy. Jeden z nich zauważył, że robię zdjęcia. Polecił mi podejść do siebie i pokazać aparat. Na zdjęciu widać było tylko fragment ogrodzenia i kilka drzew. Mimo to musiałem je skasować. Wiedziałem, że w Maroku ogólnie znana jest niechęć mundurowych do robienia im zdjęć, ale nie przypuszczałem, że aż do tego stopnia.



Pokręciłem się jeszcze trochę w okolicy suku, przeszedłem obok meczetu i hotelu Tagadirt. Ten ostatni wygląda z zewnątrz całkiem nieźle, mimo to zyskał złą sławę wśród  wielu turystów. Upał był coraz większy, więc udałem się w drogę powrotną do mojego hotelu.



Wieczorem dokwaterowano mi współlokatora (nie wykupiłem opcji jednoosobowej). Andrzej, jowialny sześćdziesięciokilkulatek o wyglądzie sybaryty, przyleciał z Katowic. Już po chwili wiedziałem, że nie będę się z nim nudził. Zaraz po kolacji zaciągnął mnie do pokoju Krystyny i Artura, których poznał zaledwie parę godzin wcześniej na lotnisku w Pyrzowicach. Krystyna wyciągnęła litrową butlę orzechówki, którą osobiście robił jej mąż, no i zaczęły się Polaków nocne rozmowy...



Rano poznaliśmy naszą pilotkę (Dorota Szelezińska), kierowcę Sherifa i jego pomocnika o imieniu Ali. Osoby te miały nam towarzyszyć przez najbliższy tydzień. Z góry zaznaczam, że  każda z nich idealnie wywiązywała się ze swoich obowiązków.


Berber pozujący do zdjęcia

Pierwszym punktem programu był wjazd na wzgórze Kasbach. Znajdujące się tutaj ruiny twierdzy są dość zaniedbane, ale za to rozciąga się wspaniały widok na port, plażę i ogólnie na panoramę Agadiru. Na wzgórzu na turystów oczekują drobni handlarze, właściciele wielbłądów i inni naciągacze. Jeden z nich podszedł do mnie i poprosił o zrobienie zdjęcia. Na pytanie o pieniądze odpowiedział, że nie trzeba. Zdziwiłem się nieco, ale pstryknąłem mu fotkę. W chwilę później niespodziewanie założył mi na głowę swój turban i sam zrobił mi zdjęcie. Tym razem domagał się już zapłaty, dokładnie 20 dirhamów. Wyciągnąłem wszystkie drobne i dałem mu bodajże 17 dh.



Krętymi serpentynami zjechaliśmy na dół i autostradą A7 udaliśmy się w stronę Marrakeszu. Przejeżdżaliśmy  obok licznych w tych okolicach drzew arganowych (występują wyłącznie w tej części Maroka). Na niektórych z nich siedziały całe stada kóz. Przyznam, że nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem.



Kozy na drzewie arganowym

Więcej zdjęć tutaj 

II część relacji 

III część relacji 

IV część relacji

Esencja Cejlonu

  Poniedziałek, 05.02.24 W niedzielę czwartego lutego wylatujemy z Okęcia zgodnie z planem, czyli o 15.05.   Boeing 347,   należący do...

Posty