Słonie, byki i małpy



Słoń w Amber Fort

Z Delhi do Jaipuru jest około 270 km. Trasa prowadzi pośród zielonych pól rzepaku. Od czasu do czasu widać jakąś wioskę lub małą cegielnię. Droga jest niezłej jakości, choć mocno zatłoczona. Przy bramkach na autostradzie pełno handlarzy pamiątek. Pomocnik naszego kierowcy też handluje w autokarze. Można u niego nabyć np. piwo za 150 rupii lub puszkę coli za 50. Nie jest to drogo, zważywszy na fakt, że po drodze i tak nie widać żadnych sklepów. Wodę otrzymujemy gratis. Podobnie zresztą jest w pokojach hotelowych.



Mniej więcej w połowie drogi zatrzymujemy się na posiłek w Muskan Midway. Przeżywam tu małą przygodę z rachunkiem. Po zamówieniu dwóch porcji samosy przygotowany byłem na zapłacenie 440 rupii. Tymczasem kelner przyniósł rachunek opiewający na 740 rupii. Potem okazało się, że doliczył mi za piwo, które wypił sąsiad od stolika.



Po południu dojechaliśmy do Jaipuru. Tu zobaczyliśmy o wiele więcej krów na ulicach niż w rejonie Delhi. Niektóre poruszały się poboczem, inne zaś bezceremonialnie przechodziły tuż przed maską autokaru. Tradycyjnie już - jak na wielu tego typu wycieczkach w innych krajach - zawieziono nas do warsztatu, gdzie mogliśmy obejrzeć technikę barwienia tkanin i ręcznego wyrobu dywanów. Była to oczywiście tylko demonstracja, gdyż prawdziwe wyroby wytwarzane były gdzie indziej. W tym miejscu był natomiast punkt sprzedaży dywanów. Zanim jednak zaproponowano nam ich kupno, trochę nas zmiękczono przy pomocy rumu i samosy. Dopiero po konsumpcji zaprezentowano nam pełną ofertę. Dywany były ładne, ale cholernie drogie. Najmniejszy z podobizną słonia we wzorze kosztował 150 dolarów. Co, tanio? Niekoniecznie, jeżeli uwzględnimy rozmiar dywanika oscylujący wokół 120 x 60 cm. Te większe kosztowały po kilka tysięcy USD. Obok znajdował się sklep z tkaninami. Można tu było nabyć sari, szale, a nawet zamówić garnitur.



Do hotelu Lords Plaza dotarliśmy o zmroku. Podobnie jak ten w Delhi wzorowany był na angielskich standardach (grube drzwi do łazienki, gniazdka z trzema dziurkami i zainstalowanym wyłącznikiem prądu). Było tu jednak coś, z czym jeszcze się nie zetknąłem, a mianowicie szklana ściana między sypialnią a łazienką. Bardziej wstydliwych i pruderyjnych uspokajam, że dla zachowania intymności można było skorzystać z zamontowanej rolety. Po odebraniu kodu z recepcji w pokoju można było korzystać z darmowego Wi-Fi.


Widok z Fortu Amber

Zaraz po śniadaniu wyruszyliśmy na zwiedzanie Amber Fortu. W jego pobliże podjechaliśmy autokarem. Na jego dziedziniec mieliśmy wjechać na słoniach. Ta niewątpliwa atrakcja poprzedzona była przedzieraniem się przez szpaler handlarzy pamiątek. Kiedy już wreszcie usadowiliśmy się na grzbietach tych ogromnych ssaków (dwóch pasażerów i poganiacz na jednym), rozpoczęła się jazda (wędrówka?) pod górę. Tuż przed zejściem poganiacz zażądał 100 rupii, mimo iż przejazd był już opłacony, a fundusz "napiwkowy" był w gestii pilota. Dałem mu 50 rupii na odczepnego.


Małpy w Fort Amber

Fort Amber w obecnym kształcie istnieje od końca XVI wieku, ale  samo Amber już w 1037 roku było stolicą radźputów. Dookoła fortu rozciąga się czternastokilometrowy mur. Forteca usytuowana jest na dogodnym do obrony wzgórzu. Uwagę zwracają stada małp skaczących po blankach. Warto tu też obejrzeć Bramę Genesi i zdobiony tysiącami kawałków luster Shis Mahal.



Z fortu zjechaliśmy na dół jeepami, oganiając się uprzednio przed handlarzami. Jeden z nich oferował mi zrobione przez siebie zdjęcia przedstawiające mnie i moją żonę podczas jazdy na słoniu. Chciał za nie 700 rupii. Ja zaś uparłem się i cały czas powtarzałem, że dam 200. Ustąpił dopiero wtedy, gdyż już wsiadałem do auta.


Pałac na wodzie

Zatrzymaliśmy się nad brzegiem jeziora Man Sagar. Na jego środku znajduje się Jal Mahal (Pałac na Wodzie). Na bulwarze miejscowe dzieciaki pokazywały nam magiczne sztuczki, oczywiście nie za darmo.


Jantar Mantar

Kolejnym punktem zwiedzania Jaipuru (zwanego różowym miastem) były kamienne przyrządy astronomiczne (znaki zodiaku, zegar słoneczny i tp.) w Jantar Mantar. Akurat było południe i z nieba lał się żar. Aż strach pomyśleć, jak gorąco musi tu być latem, skoro już zimą można się opalać. Stąd udaliśmy się do pobliskiego Pałacu Miejskiego, będącego siedzibą Radży Jaipuru. Obejrzeliśmy zbrojownię (zakaz robienia zdjęć) oraz wystawę tekstyliów (obok był sklepik). Ciekawostką są stojące niedaleko dwa srebrne dzbany (silver jar). Waga każdego z nich wynosi 345 kg a pojemność 4091 litrów. Te ogromne dzbany napełnione wodą zabrał ze sobą w podróż do Anglii Maharaja Sawai Madho Singh II w 1902 roku. Jechał tam z okazji koronacji Edwarda VII. Miał fantazję...


Zaklinacz węży

Po wyjściu z pałacu natknęliśmy się na zaklinacza węży. Siedział po turecku nieopodal bramy, grając na jakimś nieznanym mi instrumencie. Przed nim w koszyku siedziała kobra, która wykonywała taneczne ruchy w takt muzyki. Chętni mogli sobie zrobić z nią zdjęcie.



Jaipur znany jest też jako Miasto Klejnotów. Nic dziwnego więc, że pojechaliśmy także  do miejsca, w którym zademonstrowano nam ręczną obróbkę kamieni szlachetnych. Oczywiście był też tradycyjny w takich miejscach poczęstunek: gorąca samosa i coca cola. Potem zaś zaprowadzono nas do ogromnego sklepu z biżuterią (Jewels&Gold Palace) . Ceny też były niemałe...


Pałac Wiatrów
Centrum Jaipur

Po południu pojechaliśmy na stare miasto. Tutaj, chodząc od sklepiku do sklepiku, zawzięcie targowaliśmy się przy kupnie rozmaitych rzeczy, np. butów czy kaszmirowych szali. Jedynie w sklepie z kosmetykami Himalaya ceny były sztywne. Na ulicach różowego miasta, podobnie jak w innych miejscach, ruch jest ogromny. Przejście na drugą stronę pośród poruszających się nieustannym potokiem samochodów, rowerów, riksz, tuktuków, a także słoni, koni, krów, wielbłądów i owiec - jest prawdziwą sztuką. Do pełnego obrazu ruchu ulicznego trzeba jeszcze dodać kakofonię dźwięków. Największe chyba zagęszczenie ruchu jest w okolicy Pałacu Wiatrów (Hava Mahal).



W jednym ze sklepików zapytałem o cenę rumu Old Monk. Sprzedawca za butelkę o pojemności 0,75 litra zażądał 650 rupii. To i tak niewiele, bo np. w Agrze ta sama butelka kosztowała już 810 rupii. A najciekawsze jest to, że nasz kierowca zaopatrywał nas wcześniej w  ten sam rum w cenie zaledwie 400 rupii. A przecież za fatygę też musiał coś wziąć... A propos kierowcy, to należą mu się słowa podziwu za niezwykłe umiejętności poruszania się w gąszczu chaotycznie jeżdżących pojazdów. Bywały sytuacje, kiedy dawał sobie radę nawet wtedy, gdy trzeba było jechać pod prąd. Trzeba tu podkreślić, że pasy jazdy i kierunki to w Indiach rzecz raczej umowna. W praktyce każdy porusza się tak jak mu wygodniej. Nie wiem jakie są statystyki, ale ja w ciągu tygodnia nie widziałem żadnego wypadku.


Galta Ji
Kąpiel
Byk w Galta Ji


Kolejnego dnia wczesnym rankiem wyruszyliśmy w drogę do Agry. Wcześniej jednak zatrzymaliśmy się w odległości 10 km od Jaipuru na przełęczy  Aravalli Hills. Znajduje się tu miejsce pielgrzymkowe  Galta Ji, zwane potocznie świątynią małp. Pośród wzgórz zbudowano tu kompleks świątyń poświęconych bogom hinduskim oraz święte baseny, w których wierni dokonują ablucji. Nazwa wywodzi się od żyjącego tu przed 2 500 laty mistyka i mędrca Pana Galta. Przy wejściu do świątyni otrzymujemy, a właściwie zawiązują nam na nadgarstkach prawych dłoni, kolorowe sznurki. Potem malują nam na czołach czerwoną farbą tzw. trzecie oko. Za tę przysługę trzeba zapłacić 100 rupii. Teren Monkey Temple zamieszkują duże stada makaków rezus. Powodzi im się tutaj dobrze, gdyż są dokarmiane nie tylko przez miejscowych, ale też przez turystów.  Nie brak tu również pawi i krów, a zwłaszcza dorodnych byków. Abstrahując od religijnych aspektów miejsce to jest bardzo urokliwe i warte odwiedzenia.







 Poprzednia część relacji z Indii

Następna część relacji




 

Delhi w pigułce



Delhi - hotel Anila

Po ponad siedmiu godzinach lotu z Monachium wylądowaliśmy na lotnisku Indiry Gandhi w Delhi. W Polsce była godzina 19.20, a tutaj zbliżała się już północ. Trochę czasu zajęła procedura wizowa, w tym skanowanie dłoni obu rąk. W efekcie do paszportów wbito nam datę przybycia do stolicy Indii 2 lutego. Po odnalezieniu lokalnego przedstawiciela biura turystycznego, co trochę trwało (po wyjściu z hali przylotów nie można już do niej wrócić, więc musieliśmy czekać przed terminalem), wsiedliśmy do busa, który zawiózł nas do hotelu Anila. W trakcie przejazdu otrzymaliśmy małe butelki z wodą oraz wieńce z kolorowych kwiatów. W hotelu zameldowaliśmy się przed drugą.


Pierwsza kolacja w Delhi

Śniadanie w formie bufetu (w żadnych z czterech hoteli, w których przebywaliśmy nie było serwowanych posiłków). Menu dość urozmaicone, choć trudno byłoby szukać podobieństw do kuchni europejskiej, może za wyjątkiem tostów i omletów. O serze czy wędlinach należało zapomnieć. Nie brakowało za to wegetariańskich kotletów, chlebków (ciapata lub naan), gotowanych warzyw i ostrych sosów. Była też oczywiście herbata i kawa, ale ta ostatnia tylko ze względu na gości, gdyż Hindusi nie przepadają za tym napojem.

W południe poznaliśmy pilota Ecco Travel. Był nim młody, wysoki blondyn z długimi włosami - Michał Feder. Gdybym miał go oceniać, to dałbym mu za całokształt ocenę dobrą, czyli przeciętną. Przedstawił nam program na najbliższe godziny, w tym wizytę w tzw. Świątyni Lotosu (nie było jej w oficjalnym programie) oraz wręczył w imieniu biura kapelusze przeciwsłoneczne oraz nakładki na buty. Zebrał też pieniądze na przewodników, bilety wstępu i napiwki (150 USD) oraz za wstęp do kompleksu świątyń Akshardham (25 USD) i  Świątyni Małp (16 USD).

Dojście z parkingu do bramy okalającej Świątynię Lotosu to sztuka wymagająca umiejętności poruszania się slalomem. Co rusz bowiem na naszej drodze staje natrętny handlarz pamiątkowego badziewia. Wyminie się jednego, to obskakuje nas dwóch kolejnych. I tak aż do bramy. Dalej wejść im nie wolno.

Świątynia Lotosu

Bahaicka Świątynia (Lotus Temple) subkontynentu indyjskiego została zbudowana w latach 1980-1986 w New Delhi. Dziewięcioboczny budynek (dziewiątka jako największa liczba jednocyfrowa symbolizuje pełnię, zgodność i jedność) w kształcie kwiatu lotosu  ma wysokość ponad 34 metry i jest cały pokryty płytami z marmuru. Działka, na której stoi ma powierzchnię prawie jedenastu hektarów. Wokół świątyni znajduje się 9 basenów, które nie tylko dodają jej uroku, ale też stanowią ważny element systemu chłodzenia sali modlitw. W jej wnętrzu jest 1300 miejsc siedzących (długie, połączone ze sobą ławy). Poza ławkami nie ma tu żadnych innych sprzętów ani ozdób, Jedynie przy przeciwległej od wejścia ścianie stoją cztery donice z kwiatami. W sali nie odbywają się żadne ceremonie. Można tu jedynie medytować czy modlić się lub czytać święte pisma wiary Baha.

Bahaizm jest stosunkowo młodą religią. Jej początki datują się bowiem na połowę XIX wieku, a główne postacie tej wiary to: Bab, Baha'u'llah i 'Abdu'l-Baha. W ulotce wydanej w języku polskim można przeczytać, że: Wiara Baha jest niezależną religią światową Boskiego pochodzenia, charakteryzującą się uniwersalnym zasięgiem, szeroką perspektywą, podejściem naukowym, humanitarnymi zasadami i dynamizmem, z jakim wywiera wpływ na serca i umysły ludzi. Wyznaje jedność Boga, uznaje jedność Jego Proroków i wdraża zasadę jedności i niepodzielności całej rasy ludzkiej.

Powitanie przed Świątynią Lotosu

Bahaici zbudowali już siedem świątyń na całym świecie. Znajdują się one w USA, Ugandzie, Australii, Niemczech, Panamie, Zachodnim Samoa. Ta w Delhi jest najnowsza. Wspólnota obejmuje swoim zasięgiem praktycznie cały świat. Wystarczy wspomnieć, że jej wydawnictwa są przetłumaczone na 800 języków.

Przed wejściem na teren świątyni trzeba przejść przez bramkę wykrywającą metal oraz poddać się rewizji. W samej świątyni nie wolno robić zdjęć, a wejść do niej można tylko bez butów. Te ograniczenia to jednak pestka w porównaniu ze środkami bezpieczeństwa obowiązującymi w Kompleksie Świątyń Akshardham, który zwiedzaliśmy jako następny obiekt sakralny.

Do Swaminarayan Akshardham nie wolno wnosić żadnego sprzętu elektronicznego, a więc o fotografowaniu i filmowaniu można tylko pomarzyć. Mało tego, zakazane jest także wnoszenie żywności, zapalniczek i skórzanych toreb. Każdy z odwiedzających poddawany jest szczegółowej rewizji i nie ma szans, żeby coś przemycić. Strażnicy zaglądają nawet do portfeli.

Akshardham z daleka

Hinduski kompleks świątynny został oddany do użytku w listopadzie 2005 roku, czyli niewiele ponad 10 lat temu. Jego budowa trwała pięć lat, a brało w niej udział ponad dziesięć tysięcy pracowników i wolontariuszy. Główna świątynia zbudowana jest z radżastańskiego różowego piaskowca i włoskiego marmuru. Jej wysokość wynosi 43 metry, powierzchnia natomiast zajmuje  10560 m kw. W oczy rzucają się bogato rzeźbione kolumny i mnóstwo posągów różnych bóstw hinduizmu. A trzeba wiedzieć, że w Indiach jest ich bardzo dużo. Na ich czele stoi jednak "święta trójca" zwana Trimurti, czyli Brahma, Wisznu i Sziwa.

Jeżeli chodzi o Swaminarayana, to żył on w latach 1781-1830, a więc tylko 49 lat. Swaminarayan Hinduism liczy obecnie około 20 milionów wiernych, co nie jest wielką liczbą, zważywszy na liczebność mieszkańców Indii, z których 80 procent wyznaje hinduizm. Do kompleksu świątynnego przybywają jednak nie tylko wyznawcy tej wiary. Spotkać tu można bowiem turystów z całego niemal świata. To dla nich głównie przygotowane są pokazy scen  z życia Swaminarayana.  Odbywają się one w zacienionych salach, w których ustawione są naturalnej wielkości kukły. Niektóre z nich poruszają się mechanicznymi ruchami i "mówią". Dla lepszego efektu show wzbogacone jest o muzykę i kolorowe światła. W niby grotach połyskują tafle wody, a na scenie pokazywane są cuda, które rzekomo miały miejsce w czasach Swaminarayana. Zwieńczeniem pokazu jest dziesięciominutowy rejs łódkami po sztucznej rzece. Po obu jej stronach widać sceny z wielowiekowej historii Indii. Ukazują one dorobek kulturalny i techniczny tego kraju.

Całość robi wrażenie dobrze zorganizowanego przedsięwzięcia marketingowego. Są tu elementy wiary i historii, ale jest też sporo kiczu i błyskotek. Przepych rzuca się w oczy, dlatego niektórzy porównują ten obiekt z sanktuarium w Licheniu. Tyle tylko, że u nas nikt nie każe chodzić boso, nie zabrania robienia zdjęć, a bazyliki nie pilnują żołnierze z długą bronią.

Schody Meczetu Piątkowego w Delhi

Następnego dnia po śniadaniu jedziemy do  Meczetu Piątkowego (Dżama Masdźid).  Wyznawców islamu  w Indiach jest około 12 procent (przed powstaniem Pakistanu i Bangladeszu było ich znacznie więcej). Meczet w Starym Delhi jest największym tego rodzaju obiektem w Indiach. Zbudował go w połowie siedemnastego wieku mogolski władca Szahdżachan (znany też jako budowniczy słynnego Taj Mahal). Meczet Piątkowy, podobnie jak hinduska Swaminarayan Akshardham, zbudowany jest z czerwonego piaskowca i  białego marmuru. Prowadzą do niego trzy bramy. My wchodzimy tą od strony wysokich schodów, minąwszy uprzednio tabuny namolnych handlarzy . Wcześniej zdejmujemy oczywiście buty. Kontrola jest dość pobieżna, mimo iż dziesięć lat temu doszło tu do zamachu bombowego. Za możliwość robienia zdjęć trzeba zapłacić 300 rupii. Myślę jednak, że nie warto. Na rozległym dziedzińcu, mogącym pomieścić 25 tysięcy osób, nie ma szczególnych atrakcji do fotografowania. Same kopuły zaś i minarety (wysokie na 41 metrów) można spokojnie pstryknąć z zewnątrz. Ciekawostką jest fakt, że meczet posiada w swoich zbiorach kopię Koranu spisaną na jeleniej skórze.

Pod meczetem wsiadamy do riksz i jedziemy na bazar. Towarzyszy nam nieustanny ryk klaksonów, nawoływania handlarzy i smród spalanych śmieci. Tych ostatnich jest na ulicach bardzo dużo. Widać nikomu nie przeszkadzają, bo miejscowi nie zwracają na nie uwagi. Zatrzymujemy się przed sklepem Mehar  Chand& Sons. Wysłuchujemy krótkiej prelekcji o przyprawach (masala), po czym robimy zakupy. Kupujemy głównie herbatę, bo jest stosunkowo tania (kg Assam luzem - 200 rupii).

Rikszarz

Z bazaru jedziemy do Raj Gath, czyli miejsca kremacji Mahatmy Gandhiego. Rozległy park i muzeum Gandhiego położone są blisko rzeki Jamuny. Aby wejść  na teren trzeba podać się kontroli, a potem zdjąć buty.

Kolejną świątynią, którą zwiedzamy w Delhi, jest  Gurdwara Bangla Sahib. Należy ona do Sikhów. Sikhizm to, najogólniej mówiąc, połączenie hinduizmu i islamu. Jego założycielem był Guru Nanak Czand żyjący na przełomie piętnastego i szesnastego wieku. Sikh oznacza ucznia, który wierzy w jednego Boga i nauki dziesięciu Guru. Zawarte są one w świętej księdze Sikhów - Guru Granth Sahib. Religia Sikhów jest monoteistyczna. Wierzą oni w Boga miłości, który stworzył człowieka nie po to, żeby go karać za grzechy, lecz żeby mógł on realizować swój cel jednoczenia się z kosmosem. Sikhem może zostać każdy człowiek, niezależnie od płci i narodowości. Wystarczy, że przyjmie zasady wiary. Wtedy może być ochrzczony.

Przed wejściem na teren gurdwary (świątyni) należy zdjąć zarówno buty, jak i skarpety. Trzeba też założyć na głowę pomarańczową chustę. W przeciwieństwie do innych tego rodzaju obiektów nie ma tu kontroli osobistej, ani też nikt nie zabrania filmowania i robienia zdjęć. Otwartość i zaufanie posunięte są do tego stopnia, że każdy może wejść do kuchni i obserwować proces przygotowywania darmowych posiłków. Można też pomóc, np. wałkując ciasto na chlebki naan. Posiłki otrzymuje każdy, kto tego zapragnie, bez względu na wyznanie czy pochodzenie. Wystarczy tylko umyć ręce, wejść do obszernej jadalni i usiąść po turecku na podłodze. Za chwilę pojawi się sikh z wiadrem i chochlą, aby włożyć każdemu do metalowej tacy z wgłębieniami porcję pożywnej zupy z soczewicy. Za nim podejdzie drugi i będzie częstował gorącymi jeszcze plackami. Kuchnia wspólnoty (Pangat) to symbol równości i braterstwa.

Sikhowie

Sikhowie noszą charakterystyczne turbany, pod którymi ukrywają długie włosy. Mężczyźni mają też długie brody. Ciekawostką jest, że ci, którzy obcięli włosy albo zgolili brodę traktowani są jako odstępcy od wiary.

Sama świątynia jest bogato zdobiona złotem. Pod dużym baldachimem znajduje się Święta Księga. Przed zajęciem miejsca należy schylić się przed nią w ukłonie. Nabożeństwo zaczyna się od śpiewania hymnów. Towarzyszy temu muzyka. Potem jest modlitwa i czytanie ze świętej księgi hymnu Szabad. Na koniec wychodzący ze świątyni otrzymują kuleczkę puddingu z manny, mąki, cukru i masła. Zarówno podający, jak i biorący używają do tego włącznie rąk.

Wnętrze świątyni Sikhów

Charakterystyczny dla sikhizmu jest brak kleru. Tu każdy ochrzczony, niezależnie od płci, może prowadzić modlitwę. Nie ma tu też celibatu. Sikhowie stanowią tylko 1,8 procent mieszkańców Indii, ale są bardzo widoczni. Nie tylko ze względu na strój czy charakterystyczne brody. Wyróżniają się w armii, medycynie i przemyśle jako pełni poświęcenia i pracowitości.

Z sikhijskiej świątyni jedziemy do grobowca Humayuna. Jest to okazała budowla, która uchodzi za pierwowzór Taj Machal.  Rzeczywiście jest podobna, choć różni się kolorem (zbudowana z czerwonego piaskowca) i brakiem minaretów. Przy parkingu napotykamy enklawę szczurów. Pomiędzy  murowanym ogrodzeniem a krawężnikiem drogi znajduje się pełno nor, wokół których hasają wypasione gryzonie. Są dokarmiane, gdyż na murku widać miseczki z jedzeniem.

Grobowiec Humayuna

Humayun był mogolskim władcą Indii w XVI wieku. Zmarł nietypowo, gdyż skręcił kark wskutek upadku ze schodów biblioteki. W mauzoleum Humayana pochowano też jego żonę, która wcześniej zleciła jego budowę. Obok grobowca stoi meczet, a cały kompleks usytuowany jest w rozległym parku Obiekt jest wpisany na listę UNESCO.

Brama Indii

W drodze do hotelu zatrzymujemy się przed łukiem triumfalnym, zwanym Bramą Indii. Zapada zmierzch. Podświetlona 42 metrowa brama widoczna jest z daleka. Obok niej znajduje się również podświetlana fontanna. Jej kolory zmieniają się z czerwonego na zielony.

Ostatnia noc w Delhi przed wyjazdem do Jajpuru. Wi-fi przestało działać, telewizor też odmówił posłuszeństwa, więc pozostało tylko wypić herbatkę z rumem Old Monk i iść spać.

Qutub Minar

Rano jedziemy obejrzeć Qutub Minar. Jest to najwyższy ceglany minaret w Indiach (73 metry). Został wzniesiony w XIII wieku i stanowił niegdyś element pierwszego meczetu w Indiach. Jego nazwa pochodzi od nazwiska muzułmańskiego zdobywcy miasta. Minaret jest obecnie możliwy do oglądania tylko z zewnątrz. Wejście na wierzchołek zostało zakazane ze względu na dużą ilość samobójstw dokonywanych w tym miejscu. Teraz można tylko zadzierać głowę i obserwować, jak tuż nad zwieńczeniem minaretu przelatują startujące z pobliskiego lotniska samoloty.

Pręgowiec

Obok parkingu, na zaśmieconym kawałku gruntu, hasają trzy dorodne świnie. Po drzewach zaś śmigają wszechobecne w Delhi zwinne pręgowce. W toalecie przy parkingu pracownik pobiera 10 rupii, a wydaje rachunek na 5. Powoli wyjeżdżamy z gwarnego, przesłoniętego grubą woalką smogu Delhi, kierując się do stolicy Radżastanu.

Filmik z przejazdu rikszą


Druga część relacji z Indii

Trzecia część relacji










Klementynka, Huldra i Syrenka



Klementynka w Genewie

W trakcie zwiedzania różnych miejsc natrafiamy często na rzeźby przedstawiające postacie nagich kobiet.  Zazwyczaj nie zastanawiamy się nad ich symboliką. A szkoda! Zwykle bowiem autor bądź pomysłodawca danej figury chciał pokazać coś więcej niż gołe ciało kobiety. Czasami chodzi o postać z baśni, jak w przypadku Małej Syrenki z Kopenhagi, będącej uosobieniem postaci z baśni Jana Christiana Andersena pt. "Mała Syrena". Innym razem jest to protest przeciwko wykorzystywaniu młodych dziewcząt, co uosabia figurka Klementynki w Genewie. W jeszcze innym przypadku jest  to postać z wierzeń ludowych, np. Huldra (żeńska odmiana trolla). 

Kopenhaga 

Parę takich posągów miałem okazję obejrzeć podczas wędrówek po różnych krajach Europy. Kopenhaską Syrenkę zapewne każdy zna, ale może oprócz pozostałych sfotografowanych  przeze mnie rzeźb, widział ktoś inne postacie młodych dziewcząt zastygłe w formie artystycznego posągu. Chętnie je poznam ...

Z Klementynką w Genewie

Varens Huldra w Goteborgu


Mała Syrenka w Kopenhadze

 

Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty