Cabo Verde, czyli "no stress"

 

Odprawa na Okęciu przebiegła szybko i bezproblemowo. Otrzymaliśmy miejsca w trzecim,  a de facto  drugim, bo pierwszego rzędu po prawej stronie Boeinga 737 – 8 Max po prostu nie ma. Dzięki temu mieliśmy o wiele więcej przestrzeni na nogi niż sąsiedzi po lewej stronie. Ponadto miejsce obok nas nie było zajęte. Żeby jednak nie było zbyt cukierkowo, to samolot linii Enter Air wystartował z czterdziestominutowym opóźnieniem.  Miał je nadrobić w trasie, ale nad Wyspami Kanaryjskimi natknął się na wiatr wiejący prosto w dziób, więc to się nie udało. W efekcie wylądowaliśmy na lotnisku w Espargos o godzinie 20.20 czasu lokalnego (w Polsce była wówczas 23.20.) po siedmiu godzinach i czterdziestu minutach lotu.  Tu również odprawa nastąpiła szybko i sprawnie. Wystarczyło tylko przyłożyć paszport do szybki skanera i  dać się sfotografować automatycznej kamerze. Lotnisko na wyspie Sal jest niewielkie, więc obsługa nie ma zbyt wiele pracy. Dlatego też równie szybko otrzymaliśmy nasze bagaże.

Przed terminalem czekały na nas busy, które miały rozwieźć nas do poszczególnych hoteli w Santa Maria.  Od lotniska w stolicy Sal jest to odległość około 17 kilometrów. W  naszym hotelu Oasis Atlantica Salinas Sea byliśmy więc już po niespełna dwudziestu minutach jazdy. Jeszcze przed formalnym zameldowaniem się udaliśmy się na kolację. Dopiero potem dopełniliśmy formalności meldunkowych, z których najważniejszą była opłata turystyczna w wysokości 2,5 euro od osoby za każdą dobę. Tu chciałbym wyrazić swoje może nie tyle zdumienie, co niezadowolenie z faktu, że Itaka jako organizator nie uiściła tej skromnej opłaty z pobranych od nas wcześniej środków. A skoro mowa o hotelu, to moim skromnym zdaniem, popartym pobytem w kilkuset hotelach na pięciu kontynentach, nie zasługuje on na swoje pięć gwiazdek. W przypływie dobrego humoru dałbym mu cztery, ale bardziej pasują tu trzy gwiazdki.

W sobotę trochę pospacerowaliśmy, żeby poznać najbliższe okolice hotelu. Santa Maria nie jest dużym miastem. To raczej miasteczko z liczbą mieszkańców w granicach siedmiu tysięcy. Już na pierwszy rzut oka widać, że nastawione jest na turystów. Świadczy o tym zarówno duża ilość hoteli, jak i sklepów z pamiątkami oraz obnośnych sprzedawców. Ci ostatni pochodzą zwykle z Senegalu i są bardzo operatywni. Najpierw miło zagadują delikwenta, pytają o samopoczucie i kraj pochodzenia, a potem oferują pokazanie bazaru lub innego atrakcyjnego miejsca. Przy okazji wręczają w dowód przyjaźni bransoletkę lub inny drobiazg. Jeżeli się już z nimi pójdzie na wspomniany bazar czy do jakiegoś domu, to trudno potem czegoś nie kupić.

W kilku miejscach zauważyłem portrety, na których przedstawiona była Cesaria Evora. Ta światowej sławy piosenkarka, znana między innymi z tego, że występowała boso, pochodzi co prawda z Republiki Zielonego Przylądka, ale urodziła się nie na Sal, lecz na Sao Vicente w mieście Mindelo. Oczywiście w niczym to nie przeszkadza mieszkańcom pozostałych wysp, żeby być dumnymi z rodaczki.

Idąc przez Santa Maria trudno nie natknąć się na  niewielki kościół katolicki, znany jako Kościół Nazarejczyka. Jest to dość skromna  świątynia z minimalistycznym wystrojem. Kiedy zaglądamy tam przed południem, we wnętrzu spotykamy tylko sprzątaczkę.

Wyspy Zielonego Przylądka nazywane są często ostatnim rajem na Atlantyku bądź też zaginionymi ogrodami Atlantydy. Hasłem przewodnim tego kraju jest zaś slogan „no stress”. Widać to głównie w sklepach z konfekcją, gdzie aż roi się od koszulek z nadrukiem „Cabo Verde no stress”. Co sprawia, że  jest to takie rajskie miejsce? Przede wszystkim warunki pogodowe. Notuje się tu 350 pogodnych dni w roku. Nie występują tutaj choroby tropikalne, stąd też nie ma konieczności szczepień.  Dodać do tego można przyjaznych mieszkańców, niezłą kuchnię i świetne warunki do uprawiania sportów wodnych.






















 



 

Wśród świątyń Angkoru

Ostatnie dni na Phu Quoc

 


Piątek, 10.03.23

Wczoraj przed południem odbyłem spacer po plaży, dochodząc  do hotelu The Palmy, w którym spędziliśmy pierwszą noc na Phu Quoc. Tuż za farmą pereł mijałem olbrzymi szkieletor. Miał tu powstać hotel, ale z powodu sprzeciwu mieszkańców budowa została wstrzymana. Lokalna społeczność chciała, żeby w tym miejscu powstała szkoła. W efekcie nie ma niczego, nie licząc tej kupy zbrojonego betonu. Nad głową co pewien czas przelatują zniżające się do lądowania samoloty. Piasek jest bardzo gorący, więc idąc na bosaka, trzeba trzymać się linii wody, pozwalając by nadchodzące fale schładzały stopy. Na Phu Quoc jest  właściwie koniec sezonu, bo w kwietniu zacznie się już pora deszczowa. Można śmiało powiedzieć, że początek marca jest idealną porą do odpoczynku na Phu Quoc. Temperatura utrzymuje się w granicach 30 stopni C. Deszczu jeszcze nie widziałem, choć czasami rano pojawia się parę chmurek. Turystów jest niewielu. Najwięcej oczywiście Polaków, trochę Rosjan i Wietnamczyków.

Po południu darmowym busem sprzed hotelu pojechaliśmy do największego miasta na wyspie – Duong Dong. Jest ono oddalone od naszego aktualnego miejsca pobytu o 7,5 kilometra. Nazwa miasta pochodzi od nazwiska cesarza (Duong Dong żył i panował w siódmym wieku). Kierowca wysadził nas w centrum, nieopodal stuletniej świątyni, po czym zrobiliśmy rundkę po sklepach, szukając miejscowego pieprzu oraz wietnamskiej herbaty. Na bazar zajrzeliśmy tylko na chwilę, gdyż odór zepsutych ryb i mięsa był tak niesamowity, że trudno było powstrzymać odruchy wymiotne. Zresztą i tak byśmy tam raczej nic nie kupili. Z mostu nad przecinającą miasto Rach Duong Dong obejrzeliśmy długi szereg pomalowanych na niebiesko statków. Wypiliśmy sok ze świeżo otwartego kokosa (zawiera mnóstwo odżywczych składników mineralnych), spróbowaliśmy miejscowych lodów i przez  marinę, obok której znajduje się kolejna świątynia (w złoto-zielono-czerwonym kolorze), doszliśmy do latarni morskiej, przy której znajduje się pagoda Dinh Cau. Po trzech godzinach chodzenia (łącznie 23 500 kroków) wróciliśmy na miejsce, z którego ten sam bus co poprzednio zabrał nas do naszego hotelu. Jechały z nami trzy starsze Rosjanki. Wszystkie miały jakieś zakupy. Jedna wiozła nawet szczotkę na kiju…

Dzisiaj znowu zafundowałem sobie darmowy masaż stóp, maszerując przed i po południu po plaży. Maszerowałem chyba nawet zbyt intensywnie, bo dorobiłem się odcisku na śródstopiu lewej nogi. Ale 23 tysiące kroków zaliczone 😊.

Sobota, 11.03.23

Ponownie wybrałem się do Duong Dong. Tym razem na piechotę. Idąc brzegiem plaży od Mercury Villas aż do hotelu The Palm (około 3 km), nie spotkałem ani jednego człowieka. Gęściej zaczęło się robić dopiero w pobliżu centrum miasta. Na wysokości hotelu Victoria musiałem opuścić plażę, gdyż dalej aż do mariny całe wybrzeże jest zabetonowane. Szedłem więc chodnikiem, co wbrew pozorom nie jest wcale takie łatwe. Wietnamczycy generalnie nie lubią chodzić, więc chodniki służą im do zupełnie innych celów. Ot, można po nich jeździć na skuterach, parkować  na całej szerokości albo ustawiać stragany czy reklamowe plansze z ofertami masażu. Jeżeli to komuś przeszkadza, to chyba tylko turystom nie znającym miejscowych obyczajów.

Im bliżej końca pobytu na Phu Quoc, tym więcej chodzę. Oczywiście boso! Jeszcze trochę i będę mógł konkurować z Cejrowskim 😊 W tym tygodniu osiągnąłem całkiem niezły wynik: od dziesięciu tysięcy kroków w niedzielę do 27 tysięcy dzisiaj.

Słów kilka o obsłudze kompleksu Mercury Villas and Spa.  Przede wszystkim pracownicy są bardzo uprzejmi. Niezależnie czy jest to pokojowa, ogrodnik, recepcjonista, kelnerka czy pracownik obsługi basenu – wszyscy miło się uśmiechają i pozdrawiają napotkanych gości. Do pokoi codziennie dostarczana jest woda, saszetki z kawą i herbatą oraz ciasteczka, nie wspominając już o rzeczach tak oczywistych, jak świeże ręczniki czy papier toaletowy.  Również na leżaki przy basenie i na plaży podawana jest herbata i słodycze. Dla jasności – nie jest to formuła all inclusive. Gdyby mnie więc ktoś pytał o zdanie, to śmiało mogę polecić ten obiekt na wypoczynek. 








































 

Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty