Delta Mekongu i Phu Quoc

 


Wczorajszy dzień spędziliśmy dość intensywnie. Po śniadaniu wyjechaliśmy z Sajgonu w stronę delty Mekongu. Po drodze obserwowaliśmy najpierw potoki skuterów, a po wyjeździe z miasta  plantacje kokosów i rozległe pola ryżowe. Na tych ostatnich często zauważyć można było liczne nagrobki. Okazuje się, że wielu Wietnamczyków chowa swoich bliskich nie na ogólnych cmentarzach,  lecz pośrodku pól uprawnych. Na tle zielonych łanów ryżu wygląda to dość oryginalnie, choć nieco makabrycznie.

Na jednej z odnóg Mekongu wsiedliśmy do motorowej łodzi i popłynęliśmy do niewielkiej knajpki, gdzie poczęstowano nas herbatą jaśminową i owocami tropikalnymi. Jednakże główną atrakcją był mini koncert w wykonaniu lokalnego zespołu ludowego. Po jego zakończeniu obejrzeliśmy ogród z drzewami owocowymi, z których największe wrażenie wywarł na mnie chlebowiec  (jackfruit). Jest to wiecznie zielone drzewo z ogromnymi bulwami zwisającymi z pnia. Później przesiedliśmy się do małych łódek wiosłowych  (sampanów). Są one wydłużone i płytkie. Wioślarz lub wioślarka stoi na rufie i posługuje się dwoma długimi wiosłami zamocowanymi na pionowych wspornikach. Na ławeczkach może usiąść jednocześnie cztery osoby (cięższe z tyłu). Woda w kanale jest dość brudna, ale  podobnie jak we wspomnianym parę dni wcześniej jeziorze Tonle Sap w Kambodży, mocno zarybiona. Byliśmy świadkami jak dwóch rybaków wyciągało sieć rozciągniętą wzdłuż jednego z brzegów kanału. Co chwilę wyłuskiwali z niej dorodne ryby i specjalnie unosili je w powietrze, żebyśmy mogli zrobić zdjęcia.

Z łódek ponownie przesiedliśmy się na naszą łódź motorową, napiliśmy się orzeźwiającego soku prosto ze skorupy kaktusa i popłynęliśmy do niewielkiej manufaktury, gdzie wytwarza się między innymi cukierki kokosowe, ciastka ryżowe oraz wódkę wężową. Tej ostatniej nie próbowaliśmy, ale degustowaliśmy za to zwykłą wódkę ryżową. Jak zwykle po prezentacji i poczęstunku zachęcano nas do robienia zakupów. Nabyliśmy trochę herbaty z dodatkiem jaśminu oraz lotosu (60 tyś. dongów niewielka puszka) oraz nieco ciasteczek kokosowych.

Na lunch popłynęliśmy na drugą stronę  Mekongu. Wzdłuż jego brzegów mijaliśmy gęsto rozmieszczone domy na palach. Większość była w dość opłakanym stanie, choć od czasu do czasu, niczym perełki, pojawiały się też okazałe wille. Nie bardzo było gdzie zacumować, więc nasza łódź zatrzymała się na wprost sklepu z trumnami. Przeszliśmy przez jego wnętrze i po  przejściu kilkuset metrów wśród mniej lub bardziej zabałaganionych posesji, pełnych kur, psów i kogutów, trafiliśmy do dużej restauracji zlokalizowanej w historycznym domu z 1838 roku (wpisany na listę UNESCO). Tu zaserwowano nam tradycyjną zupę z długim i cienkim makaronem, pieczoną rybę podaną w całości na specjalnym stojaku (zwaną Ucho Słonia), sajgonki, ryż, mięso wieprzowe, krewetki oraz owoce.

W drodze powrotnej do Sajgonu zatrzymaliśmy się w dużym sklepie, w którym oprócz zwykłych pamiątek dominowały wyroby z bambusa, np. ręczniki, koce, ścierki, koszule i bielizna.

Na lotnisku byliśmy prawie dwie godziny przed odlotem. Odprawa biletowa odbyła się z drobnymi perturbacjami. Najpierw wskazano nam niewłaściwe stanowiska, a przy kolejnych nie było akurat personelu. Ale po kilkunastu minutach problem został rozwiązany. Gorzej było przy kontroli bezpieczeństwa.  Tu bowiem mojej żonie zginął zegarek. Obsługa bardzo się tym faktem przejęła i prawie do samego odlotu szukała zguby. Jednak bezskutecznie.  Potem śmialiśmy się, że z powodu tego felernego zegarka opóźnił się start samolotu. Rzeczywiście bowiem odlecieliśmy 45 minut po planowanym czasie. Sam lot na wyspę Phy Quoc linią  VietJet trwał zaledwie 40 minut. Na miejscu naszego zakwaterowania, czyli w Mercury Phu Quoc Resort &Villas, byliśmy o 21.30. Do dyspozycji otrzymaliśmy połowę  domku z tarasem i ogródkiem. Restauracja, recepcja i basen oddalone są o około sto metrów. Podobna odległość jest do plaży. Już po pierwszym śniadaniu widać, że karmią tu bardzo dobrze.  Bufet jest nie tylko obfity, ale też urozmaicony. Można tu znaleźć potrawy zarówno do śniadania europejskiego (w tym angielskiego), jak i azjatyckiego. Co kto woli i co kto lubi…




































 

Spacer po Sajgonie

 


Dzisiaj rano udaliśmy się na pobliskie lotnisko, skąd po bezproblemowej odprawie polecieliśmy Airbusem 320 linii Cambodia Angkor (a swoją drogą Angkor jest w Kambodży eksploatowany do granic możliwości, gdyż ta nazwa znajduje się zarówno na szyldach hoteli i restauracji, jak i na puszkach i butelkach z piwem) do Ho Chi Minh, czyli dawnego Sajgonu. Lot trwał zaledwie godzinę. Lotnisko w Sajgonie słynie z tego, że na jego terenie znajduje się pole golfowe, co jest ewenementem na skalę światową.

Po odprawie paszportowej pojechaliśmy do Świątyni Nefrytowego Cesarza. Pagoda ta jest niewielka, ale niezwykle elegancka zarówno pod względem architektury, jak i otoczenia. Na dziedzińcu znajduje się niewielki basen, w którym pływa stadko dorodnych ryb. Wewnątrz jest ołtarz pięciu Buddów i mnóstwo palących się świec. Przed wejściem należy zdjąć obuwie. Na dziedzińcu rośnie święte dla buddystów drzewo figowe.

Po lunchu poszliśmy na spacer po pierwszym dystrykcie Sajgonu. Obejrzeliśmy z zewnątrz Pałac Zjednoczenia (jego obecna nazwa obowiązuje od 1975 roku, wcześniej był to Pałac Niepodległości) i remontowaną katedrę Notre Dame (Najświętszej Marii Panny). Następnie weszliśmy do gmachu Poczty Centralnej. Jest to dość okazały budynek zaprojektowany w mieszaninie stylu kolonialnego i orientalnego.  W jego centralnym miejscu wisi portret Ho Chi Minha, który  pracował tu jako siedemnastolatek. Obok poczty znajduje się pasaż z mnóstwem stoisk z książkami. Wietnamczycy lubią bowiem czytać.

Później podeszliśmy pod gmach opery i ratusza. Przed tym ostatnim stoi okazały pomnik Ho Chi Minha. Widać, że Wietnamczycy otaczają tę postać dużą czcią.  My jednak nie zajmowaliśmy się bliżej komunistycznym politykiem wietnamskim, gdyż bardziej interesował nas bazar Ben Thanh, do którego szliśmy wśród niesamowitego potoku skuterów i motocykli. A trzeba wiedzieć, że przejście na drugą stronę ulicy w Sajgonie może sprawić, że człowiek nieźle się spoci. Inna sprawa, że dzień był i tak wystarczająco parny. Sam bazar jest ogromny i rzecz jasna – hałaśliwy. Ceny dla turystów są znacznie większe niż w sklepach.

Tym razem nocujemy w hotelu Rang Dong.
























 

Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty