Z przyczyn od nas niezależnych zmienił się program wycieczki. Zamiast nadal zwiedzać Wietnam, udaliśmy się najpierw do Kambodży. Już kwadrans po siódmej wsiedliśmy do autokaru i udaliśmy się na przystań promową. Tam weszliśmy na dwupokładowy prom osobowy (bilety po 230 tys. dongów, który o ósmej żwawo popłynął w stronę kontynentalnej części Wietnamu. Na pokładzie rozdano nam chusteczki z płynem dezynfekcyjnym oraz po butelce wody. Do Ha Tien płynęliśmy godzinę i dwadzieścia minut. Tu wsiedliśmy do kolejnego autokaru, który podwiózł nas do pobliskiej granicy z Kambodżą. Procedura wizowa i paszportowa trwała około półtorej godziny. To dość krótko, zważywszy na fakt, że nasza grupa liczy 38 osób. Dwóch funkcjonariuszy uwijało się jak w ukropie: jeden wypisywał ręcznie wizy, a drugi wklejał je do paszportów i przystawiał odpowiedni stempel. Natomiast przy odprawie paszportowej wykonywano zdjęcia i pobierano odciski całych dłoni oraz kciuków.
W pobliżu granicy zauważyliśmy sporo kasyn. Jak się okazało, przeznaczone są one dla Wietnamczyków, który uwielbiają hazard, lecz u siebie nie mogą go uprawiać. Drogę do odległej o 160 km stolicy Kambodży odbyliśmy trzecim już tego dnia autokarem (poprzedni miał za małe luki bagażowe). Zajęło nam to prawie pięć godzin. Długo? Niekoniecznie, gdyż nie jechaliśmy żadną autostradą czy drogą ekspresową, a poza tym po drodze zatrzymaliśmy się na jednej ze stacji benzynowych na przysłowiowe siku i kawę. A propos kawy, to za Espresso żądają tutaj 1,60 USD, a za Americano półtorej dolara. Dlaczego podaję ceny w dolarach, a nie w miejscowych rielach? Ano dlatego, że w Kambodży ta waluta cieszy się szczególnym powodzeniem i w większości sklepów ceny podawane są właśnie w USD.
Im bliżej Phnom Penh, tym bardziej zatłoczona droga. Wśród samochodów przeważają toyoty i leksusy, co może nieco dziwić w tym kraju, uchodzącym przecież za dość ubogi. Jednak jak wszędzie, tak i tutaj, występują kontrasty. Poza tym pełno skuterów i małych motocykli.
Na obiad zajeżdżamy do restauracji „Titanic”, która położona jest tuż nad brzegiem przecinającej miasto rzeki Tonle Sap. Zgodnie z tutejszym zwyczajem kelnerzy przynoszą poszczególne dania w porcjach dla całego stolika, a nie w osobnych talerzach dla każdego z gości. Trzeba więc obsługiwać się samemu, bacząc przy tym na to, żeby wystarczyło dla wszystkich. Na pierwszy rzut poszły szaszłyki z ryby, potem podano warzywa, ryż oraz kawałki kurczaka w sosie. Na deser kawałki owoców tropikalnych i kawałeczek galaretki. Napoje płatne dodatkowo i tak na przykład dzbanek piwa Angor o pojemności 1,4 litra kosztuje 7,5 dolara, zaś szklanka tegoż napitku, 2,5 dolara. W tym miejscu dodam, że w zwykłym sklepie za 2,5 dolara dostałem cztery puszki piwa Cambodia…
Na noc zatrzymaliśmy się w czterogwiazdkowym hotelu Ohana. Jest on zlokalizowany w jednej z przecznic w pobliżu rzeki Tonle Sap. W okolicy znajduje się sporo nocnych klubów, ale wolałem nie sprawdzać ich oferty…