Kenia - nie tylko safari

 


Z góry uprzedzam, że  nie jestem  znawcą  Afryki. Wycieczka do Kenii  to   dopiero mój piąty   pobyt na tym kontynencie, z czego pierwszy  w części równikowej. Owszem,  czytałem  "Białą  Masajkę" Corinne  Hofmann  i jakieś  reportaże,  ale co innego  lektura, a co innego własne  odczucia  po zetknięciu  się  z danym krajem.

Żeby wjechać do Kenii trzeba spełnić parę warunków. Przede wszystkim należy być w pełni zaszczepionym przeciw Covid-19 oraz posiadać nie starszy niż 72.godzinny negatywny wynik testu PCR sporządzony w języku angielskim. Ponadto trzeba wyrobić sobie on line wizę wjazdową (51 USD) i uzyskać QR kod ze strony www.globalhaven.org.  Mając już te dokumenty możemy śmiało pakować bagaż i – nie zapominając o paszporcie – wyruszać w podróż.

Lot do Mombasy czarterowymi liniami Smartwings przebiega z międzylądowaniem na tankowanie w Hurghadzie. Zwykle trwa to 40-50 minut. W naszym przypadku postój przeciągnął się do trzech godzin. Przyczyną opóźnienia był brak jakiejś śrubki w poszyciu samolotu. Sporo czasu zajęło miejscowym służbom technicznym znalezienie odpowiednich schodków. Na miejscu pojawiło się aż sześciu pracowników egipskiego lotniska. Nie jestem pewien, czy  znalazła się w końcu owa felerna śrubka czy nie, ale sam widziałem jak nasz kapitan osobiście przyklejał taśmę monterską do fragmentu skrzydła, nieopodal mocowania silnika.  Tak czy owak, poza lekkimi turbulencjami, dalszy lot przebiegał bez przeszkód.

W Mombasie  wylądowaliśmy o godzinie 22.55. Kontrola sanitarna i odprawa paszportowa przebiegły bezproblemowo. Na lotnisku było 27 stopni C., co przy dużej wilgotności powietrza potęgowało uczucie upału. Nasze bagaże powędrowały na dach, a my wsiedliśmy do wnętrza klimatyzowanego busa i wyruszyliśmy w drogę do hotelu Reef, położonego w północnej części Mombasy. Dochodziła północ. Pierwsze wrażenia z przejazdu dziurawymi drogami nie były zbyt optymistyczne. W wielu miejscach widzieliśmy śpiących na chodnikach bezdomnych. Nie brakowało też nocnych „spacerowiczek” w kusych sukienkach. No cóż, nie bez kozery Mombasa uchodzi za centrum kenijskiej seksturystyki…

Hotel Reef położony jest tuż nad brzegiem Oceanu Indyjskiego. Od mieszkalnych pawilonów wody oceanu oddzielają tylko dwa baseny i biała piaszczysta plaża. Spożywamy spóźnioną kolację. Obsługa  nakłada na talerze  potrawy  ze szwedzkiego  stołu.  W hotelowym pokoju są moskitiery, ale nie widać zbyt wielu komarów.

Niedziela, 20 lutego

Poranny spacer po plaży i nieuchronne w tych stronach zaczepki  tzw. beach boysów. Zaczynają od przywitania  „Jambo” (Cześć), potem szybko przechodzą do interesów, oferując przejażdżkę na dromaderze (przed naszym hotelem stoją dwa), kupno jakiejś pamiątki ewentualnie pośrednictwo w wyjeździe na safari lub rejs łodzią dhow na wyspę Wasini. Są nieco namolni, ale grzeczni. Po prostu próbują zarobić na życie.

W pobliżu hotelu znajduje się supermarket  Naivas Limited. Przed wejściem każdy klient ma mierzoną temperaturę, musi poddać się kontroli wykrywaczem metalu i zdezynfekować ręce oraz założyć maseczkę. A propos maseczek, to ich noszenie w Kenii jest obowiązkowe także na otwartej przestrzeni. Jednakże poza funkcjonariuszami  policji i innych służb mało kto je nosi. W supermarkecie nabywam marokańskie piwo Atlas  o mocy 16%. Kosztuje 235 szylingów kenijskich, czyli około 8,70 zł. Płacę kartą, bo okoliczne kantory są nieczynne w niedzielę. Kiedy  w końcu wymieniam w hotelu walutę, okazuje się, że dolarowe banknoty muszą pochodzić z emisji przynajmniej od 2009 roku (jeszcze niedawno przyjmowano te z 2006 r.)

W drodze do hotelu nieustannie trąbią na mnie kierowcy trzykołowych tuktuków, a nawet motocykli. W ten sposób wyrażają gotowość podwiezienia mnie, a gdy odmawiam, dziwią się, że wolę iść pieszo po piaszczystym poboczu.

Po południu w oceanie trwa odpływ. Na odkrytej plaży widać sporo glonów. Woda jest bardzo ciepła, mimo to wolę jednak popływać w basenie. Po jego trzech stronach  stoją hotelowe pawilony kryte strzechą, w tym bar i restauracja. Na leżakach niewielu gości. Poza naszą grupą nie ma tu praktycznie żadnych turystów z Zachodu. Wiadomo, pandemia…

Podczas śniadania odszedłem na chwilę od stolika, żeby zrobić zdjęcia, Po powrocie zauważyłem, że zniknęła mi z talerza jedna kiełbaska oraz tost. Z tego ostatniego zostało tylko parę okruchów. Ewidentnie ktoś mi podkradł jedzenie. Początkowo podejrzewałem o ten niecny czyn krążące licznie wrony (mew nie widziałem). Po dwóch dniach zorientowałem się jednak, że sprawcy poruszają się na czterech nogach. I to bardzo zwinnie! Chodzi oczywiście o koczkodany.

Z balkonu naszego pokoju widać ocean i palmy kokosowe.  Słychać szum fal i poruszających się liści palmowych. Dodajmy do tego delikatne dźwięki muzyki, smak zimnego piwa i oto mamy namiastkę raju. Tymczasem gdzieś obok ludzie walczą o przetrwanie. Kenia uchodzi co prawda za najbardziej rozwinięty kraj Afryki i niektórzy porównują jej pozycję do europejskich Niemiec, ale trzeba wiedzieć, że 50 procent mieszkańców to ludzie biedni i bardzo biedni.

Słońce łapie  błyskawicznie. Trzeba stosować krem z wysokim  filtrem i ograniczać czas  ekspozycji na padające promienie słoneczne. Nie zawsze się to udaje, o czym sam  wkrótce się przekonam, piekąc się na raka.

Poniedziałek, 21 lutego

Wczesnym rankiem wyruszamy na wycieczkę po Mombasie. Naszym pilotem jest Sławek  Zielski, a miejscowym przewodnikiem Piter. Po drodze dowiadujemy się, że Kenia specjalizuje się w uprawie awokado, mango, kawy i herbaty. Ponadto budżet kraju w znaczący sposób wzbogacają wpływu z turystyki. Oczywiście, w normalnych warunkach, bo aktualnie – jak wspomniałem wyżej – poza Polakami mało kto tu przyjeżdża. A  wiadomo,  że my  nie zaliczamy się raczej do tych narodowości, które nie liczą się specjalnie z kosztami i szeroko otwierają swoje portfele.

Odwiedzamy  Fort Jesus. Jest  to forteca zbudowana przez Portugalczyków w XVI wieku. Od jedenastu lat jako jedyny obiekt w Mombasie wpisana na listę zabytków UNESCO. Niegdyś fort  przechodził z rąk do rąk, a od roku 1875 do 1958, za rządów brytyjskich, było w nim więzienie. Mury fortu zbudowano z koralowca. Jeżeli chodzi o ciekawostki, to na dziedzińcu rosną drzewa migdałowe i tzw. drzewo pralnicze. Na murze fortu znajduje się tablica upamiętniająca pobyt rodzin żołnierzy armii Andersa w  Kenii w  latach 1942-1947.  Były to głównie kobiety i dzieci, wcześniej zesłane na Syberię.

Przed spacerem po uliczkach starego miasta nabywamy u ulicznego sprzedawcy chipsy z bananów i manioku. Bardzo smaczne i odżywcze. Na pewno też świeże, bo przyrządzane na naszych oczach. Za sporą torebkę (papierową, bo folia jest w Kenii zakazana) płacimy 300 szylingów (3 dolary). Mijamy stary port (zakaz robienia zdjęć, podobnie jak przy wszystkich obiektach strategicznych), kolonialne zabudowania i najstarszy hotel w Mombasie - Africe z 1901 roku.  Jeszcze tylko mural z napisem „I love Mombasa” i spacer zakończony. Bo tak naprawdę nie ma tu czego oglądać. Drugie pod względem wielkości miasto Kenii jest po prostu brzydkie.

O wiele ciekawiej wygląda aleja baobabów. Jest tu sporo tych rozłożystych i grubych drzew. Rosną  na nich owoce. Nasz przewodnik strąca kamieniem jeden z nich. Po rozbiciu twardej skorupy ukazuje się gąbczasty miąższ. Bierzemy po kawałku i zjadamy. Owoc jest smaczny, ale trzeba uważać na drobne pestki. U wylotu alei znajduje się przystań promowa. Z promu zjeżdża niewiele pojazdów, za to wylewa się ogromna masa pieszych pasażerów, którzy idą następnie w długiej kolumnie.

Symbolem Mombasy są skrzyżowane ogromne ciosy słoniowe (oczywiście sztuczne). Obok nich znajduje się park charakteryzujący się dużą ilością nietoperzy. Pod grubymi konarami drzew wiszą ich setki, a nawet tysiące. Na dole, w alejkach i na trawnikach, siedzi i leży mnóstwo bezdomnych. Zostawiamy im trochę jedzenia, po czym jedziemy do dużego krytego bazaru z owocami, warzywami i przyprawami. Od razu oblegają nas namolni naganiacze i żebrzące dzieci. Nabywam tu ćwierć kilową torebkę hibiskusa i taką samą ze zmielonym owocem baobabu (zawiera dużo mikroelementów). Obie po 500 szylingów. Dopiero później zorientowałem się, że w Polsce mógłbym kupić za te pieniądze kilogram hibiskusa. Znacznie bardziej opłacał się zakup sproszkowanego owocu baobabu…

Na obrzeżach Mombasy znajduje się manufaktura, w której członkowie plemienia Akamba wykonują ręcznie drewniane (również z hebanu) rzeźby,  w tym figurki zwierząt oraz  tradycyjne łyżki i chochle, a także stołki, kosze, garnki z sizalu, zdobione tykwy, łuki i strzały oraz metalowe łańcuszki.  Cenne rękodzieła powstają w prymitywnych szałasach, które z daleka wyglądają jak typowe slumsy. Stąd właśnie idzie na rynek wiele pamiątek. Dlatego lepiej nabywać je w sklepie przy manufakturze. Co prawda ceny są tu sztywne, ale i tak niższe niż byśmy utargowali u innych sprzedawców. 

Wtorek, 22 lutego

Od rana pochmurno  i parno. Koczkodany rozbestwiły się do tego stopnia, że wskakują na balkony. Jeden z nich warczy i zamierza się na mnie łapą, gdy usiłuję go przegonić.

W odległości półtora kilometra od hotelu Reef znajduje się największa atrakcja Mombasy, czyli Park Hallera. Powstał on na terenie cementowni Bamburi.  Zdegradowany grunt przywrócił do życia szwajcarski specjalista z zakresu ogrodnictwa Rene Haller. Aby użyźnić nieużytki zasadził najpierw australijskie rzewnie iglaste, a następnie  sprowadził krocionoga, który żerował na igłach rzewni. Opadające igły tworzyły próchnicę, dając zaczątek żyznej gleby. Potem posadzono kolejne gatunki drzew i roślin. Obecnie miejsce to przypomina prawdziwą dżunglę, pełną zapachów i ptasiego śpiewu. Od 1984 roku park jest udostępniony dla zwiedzających. Wstęp kosztuje 1 400 szylingów. Obejrzeć można między innymi ogromne żółwie, hipopotamy, krokodyle, małpy oraz obserwować karmienie żyraf. Na terenie parku występuje obecnie około 30 gatunków ssaków i 180 gatunków ptaków. Zazwyczaj jest tu dużo turystów, ale obecnie przybywają tu głównie szkolne wycieczki z kenijskimi dziećmi i młodzieżą.

Nieopodal Parku Hallera znajduje się spore centrum handlowe, a w nim Carrefour.  Dwulitrowa butelka coca coli kosztuje 160 szylingów, a puszka najtańszego lagera o mocy 4,7% 168 szylingów. Dla nas nie są to może ceny zbyt wygórowane, ale jeśli uwzględni się fakt, że średnia płaca w Kenii wynosi w przeliczeniu około tysiąca złotych, to wyraźnie widać, że tylko nielicznych stać na zakupy w tym sklepie.

Środa, 23 lutego

Wczesnym rankiem wyruszamy na safari. Pięć busów z otwieranymi dachami zabiera 27 osób. Sami Polacy. Pilotem jest Andrzej Strauss, a kierowcą naszego busa Manu (Emanuel). Po wydostaniu się z miasta wjeżdżamy na drogę A 109, która jest głównym szlakiem łączącym Mombasę z Nairobi. Wiedzie ona wzdłuż zbudowanej niedawno przez Chińczyków w rekordowo szybkim czasie (3 lata) linii kolejowej. Ruch w obie strony zdominowany jest przez ciężarówki. Podobno rocznie na tej drodze ginie trzy tysiące osób (my  widzieliśmy dwa przewrócone Tiry).

W Kenii znajdują się 43 parki  narodowe i rezerwaty. My jedziemy najpierw do Parku Tsavo, który w roku 1948 powstał jako pierwszy. Dzieli się on na Tsavo West i Tsavo Est. Łączna powierzchnia obu parków wynosi  prawie 23 tysiące km kw., co czyni Park Narodowy Tsavo największym w Kenii i jednym z największych na świecie. Po zjechaniu z asfaltowej szosy i minięciu bramy parku, której strzegą uzbrojeni strażnicy, wjeżdżamy na ubitą gruntową drogę pokrytą czerwonym piaskiem. Od tej pory będziemy poruszać się wyłącznie takimi drogami. Mijamy samotne baobaby i kępy buszu, po czym dojeżdżamy do niewielkiego oczka wodnego. Wyleguje się w nim hipopotam, który tylko od czasu do czasu wystawia potężny łeb nad powierzchnię wody. Robimy mu zdjęcia i jedziemy dalej. Wkrótce pojawiają się stadka zebr i pojedyncze żyrafy. „Polujemy” zawzięcie na każdą sztukę, pstrykając aparatami i smartfonami. Każdy marzy o zdobyciu „wielkiej piątki Afryki” (tego dnia jeszcze się nie uda). Oprócz zwierząt podziwiamy też oczywiście przyrodę. Widać tu bujną zieleń, a do nozdrzy wdziera się bogata feeria zapachów.  Jest nieco pochmurno, ale bardzo ciepło.

O 13.30 docieramy do położonego na terenie parku Ngulia Safari Lodges.  Kwaterujemy się w pokojach i przygotowujemy do lunchu. Wtem zauważamy przez okno zbliżające się duże stado słoni. Podchodzą do wodopoju i zaspokajają pragnienie,  nie zwracając na nas uwagi. Potem jakby na sygnał gwałtownie się zrywają i biegną w głąb sawanny. Cudowny widok!

W naszym lodge prąd jest tylko w określonych godzinach. Podobnie Wi-fi i ciepła woda. Nie stanowi to jednak większego problemu, bo zaraz po lunchu ponownie wyjeżdżamy na safari. Znowu spotykamy żyrafy, zebry, oryksy i mnóstwo impali oraz gnu. Naszym celem jest jednak nosorożec. Podjeżdżamy pod niewielki zbiornik wodny, ale oprócz uzbrojonych strażników nikogo więcej tu nie ma. Strażnicy chronią nosorożce przed kłusownikami, co nie jest łatwym zadaniem. Wielu z nich ginie, bo zapotrzebowanie na proszek z rogu nosorożca jest tak ogromne, że handlarze i ich pomocnicy nie wahają się posuwać do ostateczności. 

Krążymy przez pewien czas po okolicznych dróżkach, gdy nagle Mandu odbiera jakąś wiadomość przez krótkofalówkę. Nic nie mówiąc, dodaje gazu i pędzi w tumanach kurzu do wodopoju. Są tu już inne busy, pełne podnieconych „myśliwych”. W odległości około 150 metrów stoi czarny nosorożec. Mamy nadzieję, że podejdzie do wody, ale on nie rusza się. Widać usłyszał nas, bo choć ma słaby wzrok, to za to słuch znakomity. Obserwowaliśmy go przez kilkanaście minut, po czym odpuściliśmy i wróciliśmy do naszej lodge, „łowiąc” po drodze kolejne okazy zwierząt i ptaków. Przed kolacją czekała nas kolejna niespodzianka. Do umieszczonej przed tarasem widokowym drewnianej konstrukcji przyczepiono kawał mięsa. Wkrótce pojawił się cętkowany lampart i nie robiąc sobie nic z naszego zainteresowania, rozpoczął konsumpcję.  Wkrótce zaczęło się ściemniać. Wtedy u wodopoju pojawiło się stado bawołów.

Czwartek, 24 lutego

Kolejny pochmurny dzień. Znowu wyjeżdżamy wczesnym rankiem, jeszcze przed wschodem słońca. Mijamy duże stado bawołów, obserwującą nas z drzewa sowę dużą i pożywiającego się obok drogi szakala. O zebrach i żyrafach już więcej nie wspominam, bo wszędzie jest ich pełno. Wkrótce docieramy do Mzima Springs  (Źródła Życia). Jest to jedna z najciekawszych atrakcji dzikiej przyrody w Tsavo. Głównie ze względu na zamieszkujące tu stado hipopotamów i krokodyli nilowych. Źródła Mzima znane są powszechnie z filmu przyrodniczego Alana i Joan Root. Do dzisiaj stoi tu podwodna chatka, z której filmowali oni życie hipopotamów. Wokół jest dużo zieleni, a spacery odbywają się tylko w towarzystwie uzbrojonego strażnika. Istnieje bowiem niebezpieczeństwo stratowania przez idące do wodopoju słonie.

W drodze do kolejnego parku zatrzymujemy się przy rozległym polu lawy Shetani (diabeł).  Proszę wyobrazić się 50 km kw. rozlanej po zielonej sawannie czarnej lawy. Jest to efekt erupcji wulkanu sprzed około 200 lat. Nie jest zalecane wchodzenie na pomarszczoną lawę, gdyż można natknąć się na różne gady, w tym na szczególnie niebezpieczną żmiję sykliwą.

Szutrową drogą podążaliśmy w kierunku Parku Amboseli, obserwując przy okazji wielkie stada bydła i kóz. Niektóre pasły się na poboczach, inne zaś wędrowały środkiem drogi wraz z pasterzami.

Niedaleko od bramy Parku Amboseli odwiedziliśmy tradycyjną wioskę masajską. Nie za darmo oczywiście. Masajowie są jednym z czterdziestu plemion zamieszkujących Kenię. Stanowią zaledwie dwa procent społeczeństwa, ale są chyba najbardziej rozpoznawalni. Potrafią też  zadbać o marketing. Gdy wysiedliśmy z busów, podszedł do nas syn wodza. Przywitał nas i przez chwilę opowiadał o tradycjach swojego ludu, w tym o poligamii i odżywianiu się wyłącznie mlekiem, krwią i mięsem. Następnie zaprosił nas na pokaz plemiennych tańców. Zza chrustowego płotu wyszła ze śpiewem  grupa kobiet i mężczyzn ubranych w kolorowe stroje. Tanecznym krokiem zrobili rundkę wokół placu, potem zaczęli rytmicznie podskakiwać, nieustannie wyśpiewując charakterystyczne dla nich melodie. Do wspólnej zabawy wciągali także przyglądających się turystów. Potem przyszła pora na szamana, który opowiadał o naturalnych sposobach leczenia, demonstrując przy tym różne korzenie i zioła. Jedna z naszych koleżanek miała na nogach oparzenia słoneczne. Poprosiła więc o trochę aloesu. Szaman zażyczył sobie za kawałek tego naturalnego specyfiku 35 dolarów, a ostatecznie zadowolił się pięcioma. Żeby było ciekawiej, później ujrzeliśmy mnóstwo aloesu rosnącego wokół naszych namiotów. A wracając do Masajów, to pokazali nam jeszcze rozpalanie ognia przy pomocy patyka energicznie pocieranego o drewno, a potem zaprosili do oglądania swoich chat. Były to niskie i ciemne glinianki, w których trudno było się obrócić. Podejrzewam, że obecnie nikt w nich nie mieszka na stałe. Tak czy inaczej, stanowią one wabik dla turystów. Kolejnym punktem wizyty w wiosce masajskiej było spotkanie z dziećmi. Odśpiewały one jakieś piosenki, pochwaliły się umiejętnością liczenia po angielsku i wyciągnęły ręce po prezenty. Mieliśmy je oczywiście przygotowane, bo byliśmy wcześniej uprzedzeni o tym punkcie programu. Na koniec poprowadzono nas wzdłuż szpaleru kobiet, które prezentowały swoje rękodzieła. Oczywiście usilnie przy tym namawiano nas do zakupu pamiątek. Nie było tu co prawda zbieranych przeze mnie gadżetów, ale coś tam wybrałem. Za wszystko żądano 40 dolarów. Stargowałem na 23, ale i tak wiem, że sporo przepłaciłem.

Tym razem zostaliśmy zakwaterowani w Lodge AA na zewnątrz Parku Amboseli. Nie było tu standardowych pokoi, lecz namioty posadowione na betonowych cokołach, kryte dachem ze strzechy. W środku była łazienka z ciepłą wodą i duże łóżko z moskitierą, choć tak naprawdę komarów było bardzo mało. Nie zauważyłem też much Tse-tse, którymi mnie wcześniej straszono. Prąd i internet były dostępne przez cały pobyt.

Park Amboseli, w przeciwieństwie do Tsavo, jest bardziej płaski. Pokrywa go suchy busz i sawanna. Położony jest wzdłuż granicy z Tanzanią, naprzeciw   północno-zachodnich stoków Kilimandżaro. Nie znam dokładnych danych, ale odniosłem wrażenie, że żyje to więcej przedstawicieli fauny niż w poprzednim parku. Już po przekroczeniu bramy natknęliśmy się na gazele, guźce, strusie i żurawie  koroniaste. Potem pojawiły się słonie, zebry, żyrafy, flamingi, bawoły, węże i najbardziej oczekiwane ssaki, czyli lwy. Dokładnie rzecz ujmując, natknęliśmy się na kilka samic. Jest to spory sukces, zważywszy na fakt, że lwy zostały w większości wytępione. Wikipedia podaje nawet, że wcale już tu nie występują. Chcieliśmy też zobaczyć szczyt Kilimandżaro, ale przez cały dzień otulały go szczelnie chmury. Dopiero późnym popołudniem zaczęły się pojawiać fragmenty śnieżnej czapy. Kiedy o zachodzie słońca byliśmy już na terenie naszego lodge „dach Afryki” ukazał się nam w całej swej krasie. Warto było przyjechać w to miejsce choćby tylko ze względu na ten cudny widok. W tym momencie przypomniało mi się, że dwa dni wcześniej minęła pierwsza rocznica śmierci Aleksandra Doby, który odszedł z tego świata prosto ze szczytu „góry złych duchów”, jak nazywali Kilimandżaro miejscowi.

Piątek, 25 lutego

Ostatni wyjazd na safari. Poruszamy się nadal po Parku Amboseli. Wczesnym rankiem jest tu dość rześko (15stopni C). Kiedy stoi się pod otwartym dachem pędzącego busa odczuwa się nawet chłód. Tym razem spotykamy duże stada bawołów i gnu, które bezceremonialnie przebiegają  drogę, tuż przez  maską naszego pojazdu. Jeszcze szybciej biegnie hiena, oglądająca się dopiero po kilkuset metrach. Tego poranka Kilimandżaro znowu pokryte jest warstwą chmur i rozciągającej się wokół mgły. Ledwie zauważamy w niej spacerującego hipopotama. Dalej spotykamy stado słoni, pojedyncze sępy na wierzchołkach drzew i wiele rozmaitych ptaków. Tych ostatnich występuje w Kenii tysiąc gatunków, z czego połowa zalicza się do migrujących, np. nasze popularne boćki.

O dziesiątej wyruszamy w kierunku Mombasy. Znowu zatłoczona arteria Nairobi  Mombasa. Nasz kierowca doskonale radzi sobie, zręcznie wyprzedzając ciężarówki i chowając się w porę przed tymi nadjeżdżającymi z przeciwnej strony. Po 45 minutach jazdy jeden z naszych busów ma awarię. Wokół otwartej maski zbierają się kierowcy pozostałych i szukają sposobu na usunięcie usterki. Plan awaryjny jest taki, żeby osoby z zepsutego auta ulokować w pozostałych. Na szczęście po upływie niespełna godziny problem zostaje rozwiązany i możemy jechać dalej. O osiemnastej jesteśmy już w Mombasie i ponownie kwaterujemy się w hotelu Reef. Kolację umila nam występ grupy Masajów.

Sobota, 26 lutego,

Z pokoju wymeldowujemy się o godzinie dziesiątej. Możemy jednak zostać w hotelu aż do momentu wyjazdu na lotnisko, czyli do 19. Wolny czas wykorzystuję na pływanie w basenie oraz łapanie opalenizny. Z tym ostatnim jak zwykle przesadzam, w efekcie doznaję oparzeń słonecznych. Ale  „hakuna matata” – jak powiedziałby Kenijczyk – nie ma się co martwić..

Po transferze na lotnisko bezproblemowo przeszliśmy wstępną kontrolę bezpieczeństwa, odprawę bagażową i paszportową i ponownie kontrolę bezpieczeństwa (wodę można przewieźć). Lotnisko Moi jest niewielkie, ale w strefie bezcłowej znajduje się sporo sklepików. Ceny przystępne. Nabywam między innymi rum produkcji kenijskiej w cenie 10 USD za butelkę 0,7 l.

Podczas lotu do Mombasy w samolocie było sporo wolnych miejsc. Tym razem  czarter Smartwings jest całkowicie wypełniony. Zabraliśmy bowiem na pokład Ukraińców, którzy w związku z wybuchem wojny nie mogli lecieć bezpośrednio do swojego kraju.

Na lotnisku w Warszawie, chcąc uniknąć kwarantanny, musieliśmy poddać się testowi na Cowid-19. Koszt – 150 zł od osoby.  Niezły biznes dla laboratorium obsługującego Okęcie…

Ireneusz Gębski






































 

 

Niezwykłe miejsca, posągi, legendy

 

W niemal każdym zakątku świata, gdzie pojawiają się turyści, znaleźć można obok muzeów, zabytków architektury czy parków krajobrazowych rozmaite lokalne atrakcje, którym przypisywane są różne właściwości.  Niektóre traktowane są z przymrużeniem oka, inne zaś jak najbardziej poważnie. Co innego bowiem wrzucić monetę do Fontanny di Trevi z nadzieją powrotu do Rzymu (mnie przez ponad 20 lat nie udało się odwiedzić ponownie  Wiecznego Miasta), a co innego włożyć w szczelinę Ściany Płaczu w Jerozolimie kartkę z prośbą do Boga. Na ogół zaś jest to dotykanie, głaskanie, całowanie i przede wszystkim fotografowanie takich czy innych figur. Podczas swoich wojaży natknąłem się na wiele bardziej lub mniej znanych symboli szczęścia lub nadziei. Oto niektóre z nich.

Na ponad półkilometrowym kamiennym Moście Karola  w Pradze znajduje się 30 posągów świętych i patronów. Najpopularniejsza jest jednak figura św. Jana  Nepomucena. Dotknięcie znajdującej się pod nią płaskorzeźby ma gwarantować szczęście. Nic zatem dziwnego, że błyszczy ona niczym złoto, bo prawie każdy odwiedzający miasto nad Wełtawą trafia w to miejsce i zostawia swoje odciski palców.

Podczas zwiedzania Göteborga trafiłem do największego w Szwecji ogrodu botanicznego (Botaniska Tradgarden). Wśród wielu okazów flory zapamiętałem szczególnie różnobarwne i wielorozmiarowe kaktusy, rododendrony i mnóstwo storczyków.  Wśród zieleni tu i ówdzie natrafiałem na różne posągi. Uwagę zwracała zwłaszcza postać nagiej zgrabnej dziewczyny. Była to Varens Huldra, postać z wierzeń ludowych, odpowiednik żeńskiej odmiany trolla, przy której oczywiście większość turystów płci męskiej  robiła sobie zdjęcia, z upodobaniem głaszcząc apetyczny choć nieco zimny biust z brązu. Ogród założono w 1919 roku, a jego całkowita powierzchnia łącznie z arboretum wynosi 175 hektarów.

Również w Szwecji odwiedziłem Mariestad, turystyczne  miasteczko rozłożone na skraju największego w Szwecji jeziora Vänern. Pogoda była wyśmienita, toteż spacer po urokliwej średniowiecznej starówce był prawdziwą przyjemnością.  Zwiedziłem miejscową katedrę z XVI wieku, przystań jachtową oraz stację kolejową. Miasteczko było schludne i pełne kwiatów, co akurat w Szwecji nie jest niczym nadzwyczajnym. W końcu trafiłem na rzeźbę przedstawiająca parę nagich młodych ludzi. To Karl Erik i Vera dłuta Einara Luterkorta, dzieło uosabiające w zamierzeniu artysty zdrową szwedzką młodzież. Mieszkańcy Mariestad już przywykli do tego pomnika, ale w 1954 roku, gdy miasto go zakupiło, długo nie mogli wyjść z szoku.

Pomniki z nagimi postaciami znane są od zarania dziejów. I nie zawsze chodzi tu o epatowanie golizną. Zwykle bowiem autor bądź pomysłodawca danej figury chciał pokazać coś więcej niż gołe ciało kobiety. Czasami chodziło o postać z baśni, jak w przypadku Małej Syrenki z Kopenhagi, będącej uosobieniem bohaterki z baśni Jana Christiana Andersena pt. "Mała Syrena". Innym razem był to protest przeciwko wykorzystywaniu młodych dziewcząt, co uosabia figurka anorektycznej Klementynki w Genewie. Obydwie miałem okazję obejrzeć na przestrzeni jednego roku. Ta pierwsza jest powszechnie znana, jednak nie zawsze cieszyła się sympatią. Ba, wielokrotnie padała ofiarą wandalizmu, łącznie  z polewaniem farbą, ozdabianiem krowim łbem  i obcinaniem głowy. Niektórzy porównują ją z warszawską Syrenką, sugerując jakoby była jej siostrą. Pozwolę sobie tu na zacytowanie moich wspomnień ze spotkania z kopenhaską Syrenką:

Autobusem linii 26 pojechaliśmy następnie do miejsca, którego nie pomija żaden szanujący się  turysta. Mowa oczywiście o słynnej Małej Syrence. Widzieliśmy ją wcześniej z pokładu barki, którą pływaliśmy po kopenhaskich kanałach, ale co innego widzieć coś z daleka, a co innego podejść i dotknąć z bliska. Ba, nawet wejść  na kamienny cokół i przytulić się do rzeźby uosabiającej kobietę  i rybę, co zresztą uczyniliśmy. Przed nami były dwie młode Rosjanki, które również odważyły się przejść po kamieniach i dotknąć legendarnej (stosunkowo młodej, bo wykonanej dopiero w 1913 roku) sylwetki. Po nas natomiast podeszły dwie starsze Japonki, które  robiły sobie zdjęcia, stojąc przezornie na twardym gruncie.

W stolicy Norwegii jest bardzo wiele rozmaitych rzeźb, szczególnie w Parku Vigelanda. Każdemu przybyszowi rzuca się jednak najpierw w oczy  nienaturalnie olbrzymia rzeźba  tygrysa przed dworcem kolejowym w Oslo. To tu turyści uwielbiają się fotografować, głaszcząc przy okazji do połysku nos drapieżnika. Nie każdy wie, że rzeźba ma stosunkowo krótką historię, bo powstała zaledwie przed 22 laty. Dzieło norweskiej artystki Eleny Engelsen powstało dla uczczenia tysiąclecia Kristianni, czyli obecnego Oslo. Dlaczego właśnie tygrys? Bo miastem tygrysa (Tigerstaden)  nazwał Oslo norweski poeta Bjørnstjern Bjørnson w wierszu z 1870 roku.

Umownym północnym krańcem Europy jest Nordkapp. Na pewno zaś jest to najdalej wysunięty przylądek, na który można dotrzeć samochodem. Prawie u zbiegu wód Oceanu Atlantyckiego i Arktycznego na wysokim klifie stoi stalowy ażurowy globus. Do zdjęcia pod nim ustawiają się niekończące się kolejki turystów z całego świata. Najgorzej jest gdy przyjeżdża kolejny autokar, z którego wysypują się dziesiątki osób. Wtedy lepiej odczekać jakiś czas, oglądając inne miejsca. Można np. podejść do obelisku upamiętniającego wizytę Oskara II, króla Szwecji i Norwegii. Przybył on w to miejsce dokładnie 149 lat temu. Również drugiego lipca, tak jak my. Nie był on jednak odkrywcą tego miejsca. Za takiego uchodzi bowiem włoski ksiądz Francesco Negri, który zapuścił się tak daleko na północ już w 1664 roku. Zajęło mu to podobno dwa lata. Poza tym na przylądku nie ma nic specjalnie interesującego. Dla nas stanowił on tylko półmetek samochodowej wyprawy wokół Skandynawii.

Pora na wątki religijne. Zacznę od Bałkanów. W Splicie, największym mieście Dalmacji, odwiedziliśmy najpierw pałac cesarza Dioklecjana, a właściwie to co z niego pozostało do naszych czasów. Z pałacu (wpisanego na listę  dziedzictwa kulturalnego UNESCO) przeszliśmy do dawnego mauzoleum Dioklecjana, w którym obecnie mieści się katedra pw. Św. Duji. Niedaleko Złotej Bramy stoi duży pomnik Grzegorza z Ninu. Był on biskupem i obrońcą słowiańszczyzny. Legenda mówi, że potarcie dużego palca lewej stopy Grzegorza zapewni nam szczęście i pomyślność. Nie muszę dodawać, że paluch biskupa  lśni niczym księżyc w pełni.

W sąsiadującej z Chorwacją Bośni i Hercegowinie znajduje się Medjugorie. Po przejechaniu kilka malowniczych serpentyn trafia się na duży parking. Na miejscu rzuca się w oczy przede wszystkim masa sklepów i kramów z dewocjonaliami. Można kupić tu nie tylko figurki, obrazki czy różańce, ale też znicze i laski z podobizną matki Jezusa. Rzekome objawienia Matki Boskiej w tym miejscu są na pewno cudem, ale dla producentów tandetnych pamiątek i handlujących nimi sklepikarzy. Dzięki rzeszy pielgrzymów mała niegdyś wioska przeistoczyła się w całkiem dobrze prosperujące miasteczko.

Skoro już tutaj przyjechaliśmy, to wspinamy się po skalistym i błotnistym zboczu tzw. Góry Objawień. Po drodze mijamy stacje drogi krzyżowej. Z założenia służą one modlitwie, ale są też doskonałą okazją do odpoczynku, bo marsz pod górę jest dość forsowny i wymaga niezłej kondycji. Docieramy wreszcie na miejsce. Za metalowym ogrodzeniem stoi biała figura Matki Boskiej, zwanej tutaj Gospą. Pod nią wiele karteczek przyciśniętych małymi kamykami. Znajdują się tam modlitwy i prośby o wstawiennictwo w różnych życiowych sprawach. Wokół wiele osób pogrążonych w modłach. Niektóre z nich klęczą na rdzawych kamieniach, nie zważając na brud. Jest ciepło i słonecznie. Ze zbocza góry widać rozrastające się Medjugorie. Na dole, nieopodal kościoła pw. Św. Jakuba, oglądamy rzeźbę przedstawiającą Jezusa z rozłożonymi ramionami. Wykonana ona została według zdjęcia, na którym układ chmur przypomina sylwetkę Chrystusa. Z kolana rzeźby podobno wydobywa się jakaś ciecz. Ludzie bez przerwy pocierają więc to miejsce, licząc na zbawienne skutki. Podczas naszego pobytu nikomu nie udało się jednak wymacać ani kropelki wilgoci.

Jerozolima jest miastem świętym dla trzech największych religii świata. Na jednodniowej wycieczce trudno jednak zwiedzić wszystkie miejsca kultu choćby tylko jednego wyznania. Znajdujemy wszakże czas na podejście do Ściany Płaczu, najświętszego miejsca dla wyznawców judaizmu. Na obszernym placu odbywa się akurat jakaś uroczystość wojskowa. Słychać śpiewy, przemówienia i brawa. Przed podejściem do jedynej zachowanej ściany Świątyni Jerozolimskiej mężczyźni muszą założyć na głowy jarmułki. Dla osób nie posiadających tego rytualnego okrycia głowy wydawane są papierowe. Ściśle przestrzegany jest też podział  na stronę męską i żeńską. Zgodnie z tradycją piszę kartkę z prośbą do Boga i wkładam ją w szczelinę muru. Powoli zapada zmrok…

Przenieśmy się teraz na zachód Europy. Najpierw do Portugalii. Od małego dworca autobusowego poszliśmy szeroką Aloes Correia da Silva w kierunku obiektów związanych z sanktuarium Matki Boskiej Fatimskiej. Zwiedzanie zaczęliśmy od Centrum Pastoralnego im. Pawła VI. Obejrzeliśmy je tylko z zewnątrz. Potem przez olbrzymi plac udaliśmy się do bazyliki. Pod drodze minęliśmy pomniki papieży: Piusa XII, Pawła VI i Jana Pawła II. Środkiem placu biegnie szeroki na metr pas wyślizgany przez wiernych, którzy przesuwając się na kolanach do Kaplicy Objawień, oddają w ten sposób cześć Matce Boskiej. Tego dnia nie było widać zbyt wielu pielgrzymów, ale nabożeństwa przy Grocie Objawień odbywały się regularnie.   

Do masywu Montserrat w Katalonii dojechaliśmy przed południem. Jak podaje Wikipedia - jest to najwyżej położony punkt  na równinie katalońskiej. Klasztor benedyktynów mieści się na wysokości ponad 700 metrów n.p.m., a  najwyższy szczyt przekracza 1200 metrów n.p.m. Przyjeżdża tu mnóstwo wycieczek i pielgrzymek. Montserrat jest bowiem drugim po Santiago de Compostela  sanktuarium hiszpańskim, a zarazem najważniejszym dla Katalonii.  Do drewnianej figurki Matki Boskiej zwanej Czarnulką (La Moreneta) umieszczonej nad ołtarzem ustawiają się ogromne kolejki. Wierni chcą bowiem dotknąć jabłka, które trzyma w ręce postać Matki Boskiej i pokłonić się jej wizerunkowi. W godzinach szczytu dotarcie do celu zajmuje około dwóch godzin. W samym kościele o godzinie trzynastej występuje pięćdziesięcioosobowy  chór chłopięcy, jednak już na godzinę przed występem wszystkie ławki są zajęte. Mnie udało się dotrzeć pod sam ołtarz, ale słuchałem na stojąco.

Jedną z licznych odwiedzonych przeze mnie świątyń w Tajlandii jest Wat Phra Phutthabat niedaleko Saraburi. Nazwa tej jednej z najstarszych świątyń buddyjskich oznacza "świątynię śladu Buddy". Podobno znaleziono tu odcisk w kamieniu, który przypisany został stopie Buddy. Miejsce to ma duże znaczenie dla wyznawców buddyzmu. Dlatego też otaczane jest czcią, a sam odcisk pokryty złotem. Jego wymiary wynoszą około 53 cm szerokości, 28 cm głębokości i 152 cm długości. Obok świątynnego kompleksu wiszą 93 dzwony. Niektórzy wierzą, że dotknięcie każdego z nich zapewni przeżycie takiej właśnie ilości lat...

W  Samarkandzie jedną z turystycznych atrakcji  jest grobowiec proroka Daniela  ze źródłem z uzdrawiająca wodą i drzewem pistacji z dziuplą na składanie intencji modlitewnych. A żeby było ciekawiej,  za Grób Daniela uważa się obecnie aż sześć różnych miast: Babilon, Kirkuk i Al-Mikdadijja w Iraku, Suza i Ize w Iranie i wspomniana Samarkanda w Uzbekistanie.

Spore nagromadzenie magicznych miejsc występuje w Brukseli, Najbardziej znany jest oczywiście Manneken Pis, czyli siusiający chłopiec. Jego figurka jest jednak usytuowana dość wysoko, w dodatku za żeliwnym płotem.. Żeby więc dotknąć na szczęście  jego prawego ramienia, trzeba by stanąć komuś na ramionach.  Mniej znana jest  umieszczona w pobliżu figurka Jeanneke Pis, czyli siusiającej dziewczynki. Szczęście i pomyślność ma też zapewniać dotknięcie figury ludowego bohatera Everard’ta Serclaesa. Jego pomnik znajduje się nieopodal znanego Grand Place.

Stolicą katalońskiej prowincji Girona jest miasto o tej samej nazwie. Jego zwiedzanie  zaczęliśmy od całowania lwicy w... pupę. Legenda mówi bowiem , że jeżeli ktoś wejdzie po schodkach i pocałuje znajdującą się na wysokiej kolumnie  rzeźbę, to będzie wielki i wróci kiedyś do Girony. Kto chce, niech wierzy...

I na koniec swojski akcent. Na pochyłym rynku w Przemyślu znajduje się fontanna z niedźwiadkiem, a w jego zachodniej części pomnik dobrego wojaka Józefa Szwejka; jeden z dwóch w Polsce (drugi jest w Sanoku). Szwejk siedzi na skrzyni z amunicją z kuflem Tyskiego w jednej i fajką w drugiej ręce. Nos ma świecący od częstego głaskania przez turystów. Wygląda na szczęśliwego…










 

Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty