Uzbeckie zapiski

 

Wyniki testu PCR z Synevo otrzymałem dopiero po 26 godzinach, gdy siedziałem już we Flixbusie jadącym do Warszawy. O wydruk poprosiłem  więc Olgę   z Wytwórni Wypraw.

 Na dworcu w Warszawie  Zachodniej   byłem  o  14.20,  a ponieważ  do  zbiórki  pozostało jeszcze ponad 4 godziny, zdecydowałem się iść  pieszo na dworzec  Warszawa  Wschodnia. W upale  i z bagażami  nie  było to  najłatwiejsze,   ale co to dla mnie te siedem kilometrów. Przy okazji po raz pierwszy  przeszedłem przez most na Wiśle, nie zapominając oczywiście o zrobieniu zdjęcia warszawskiej Syrence.

 Wyjechaliśmy o godz. 19. Olga okazała się być młodą,  szczupłą i miłą mężatką rodem z Ukrainy.  Po drodze rozdała  nam wydruki  z testami z Synevo  i zebrała  po 80 dolarów  na wycieczki  fakultatywne.

 W Rydze byliśmy o 5.30 czasu miejscowego, czyli po dziewięciu godzinach jazdy. Do odlotu pozostało osiem i pół  godziny.  Sporo osób postanowiło wykorzystać ten czas na prywatne zwiedzanie stolicy Łotwy, mimo iż Olga początkowo nie chciała się zgodzić na opuszczanie przez nas lotniska. Nie dziwię się jej, bo – jak później się dowiedzieliśmy – pracuje w Wytwórni Wypraw dopiero od paru miesięcy i po raz pierwszy wyjeżdżała z grupą zagranicę.

 Nasza pięcioosobowa grupa (oprócz mnie Artur, Beata, Andrzej i Dorota) pojechała autobusem linii 22 do centrum Rygi. Bilet na przejazd kosztował 1,15 euro. Po drodze była kontrola: dwie panie  w mundurach  i towarzyszący im policjant  z pałką. Obejrzeliśmy z zewnątrz zamek, ratusz, pomnik bajkowych muzykantów  z Bremy,  a także Dom Kota. Pospacerowaliśmy pustymi o tej porze dnia brukowanymi  ulicami, po czym przeszliśmy przez mostek  na kanale z setkami kłódek. Po drodze zaczęliśmy bliżej  poznawać się. I tak oto dowiedziałem się, że Beata i Artur będą moimi współlokatorami w uzbeckich hotelach. Z kolei Andrzej  poinformował nas o swojej nietypowej pasji kolekcjonerskiej, czyli zbieraniu kapsli od butelek po piwie. Zebrał ich już ponad 13 tysięcy. Naprawdę imponująca kolekcja. Notabene podczas objazdu Uzbekistanu wszyscy gorliwie pomagaliśmy mu w powiększać ten zbiór.

 Lot trwał prawie  5 godzin. Na pokładzie Airbusa linii Uzbekistan Airways serwowano napoje, w tym uzbeckie wino oraz ciepłe i zimne posiłki. Na lotnisku w Taszkencie odprawa przebiegła szybko i gładko. W kantorze wymieniłem 70 USD na 742 700 sumów. Wyszło zatem 10 610 za dolara.

W autokarze do hotelu Star poznajemy naszego pilota. Jest nim Zbigniew Mielczarek. Sam hotel jest dość skromny. W naszym pokoju  nie ma stołu ani krzeseł. Nie przeszkadza nam to zbytnio, bo nie oczekiwaliśmy przecież luksusów.

Wtorek, 13 lipca

Temperatura 34 stopnie.  O ósmej wyjeżdżamy z Taszkentu.  Na trasie widać sporo osiedli z identycznymi domkami. Budowane są przez państwo. Prezydent Shavkat Mirziyoyev  obiecał  bowiem mieszkania  dla  wszystkich obywateli i z tej obietnicy stara się wywiązywać.

 Po półtorej godziny jazdy wysiadamy z autokaru.

 Planowaliśmy  krótki  trekking  do Jeziora  Nefrytowego  na terenie  Czatkalskiego  Parku  Narodowego.  W położonym w odległości około 80 kilometrów od Taszkentu Charvaku wynajęliśmy  osobowe  łady niwy, które  miały  zawieźć  nas do  mniejszego z dwóch  jezior, znanych  także  pod  nazwą  Urungacz. Przez pierwsze  kilkanaście  kilometrów  asfaltowa  szosa wiła  się serpentynami  nieopodal sztucznego zbiornika  wodnego, powstałego  po zbudowaniu tamy na rzece Piskom. Potem  droga  przekształcała się stopniowo w szutrową,  by wreszcie stać  się  pełną kamieni  i wybojów  górską  drożyną. Nasza leciwa  łada mocno rzęziła, ale  dziarsko  pokonywała  przeszkody.  Do czasu!  Kiedy  wspięliśmy  się na wysokość  ponad  1200 m n.p.m. i podjazdy  stały  się  bardziej  strome,  a na dodatek  zaczął padać  deszcz, dwa razy zdarzyło  się,  że  potrzebna była  pomoc w postaci  liny holowniczej. Niestety,  kiedy  wreszcie  dotarliśmy  do wspomnianego  jeziora,  rozpętała  się  solidna  burza.   Ciemne niebo przecinały zygzaki błyskawic, huk grzmotów odbijał się echem wśród gór, a kamienistym szlakiem momentalnie popłynęły strumienie wody. O trekkingu w tym dniu  można  było  zapomnieć.  A szkoda, bo Jezioro Nefrytowe jest bardzo urokliwe.

W drodze  powrotnej  w jednej z ład   urwał  się  jakiś  element  zawieszenia.  Niezbędne  było  jego   zespawanie.  Na szczęście  kierowca  mieszkał  w pobliskiej  wiosce i posiadał  spawarkę.  Kiedy on zajmował  się naprawą  uszkodzonego  elementu,  jego rodzina  zaprosiła pasażerów  pechowego  auta do mieszkania.  Niemal natychmiast  na stole  pojawił  się  tradycyjny  czaj, różne  sery, orzeszki, miód  i plastry niezwykle słodkiego  w tych stronach  arbuza. Gospodarz, notabene  emerytowany  dyrektor  szkoły,  zabawiał niespodziewanych gości rozmową,  a jego  żona  uśmiechem  i gestami  zachęcała  do  jedzenia.

Nie był to jedyny przykład  gościnności  i życzliwości,  z jaką  spotkaliśmy  się  ze strony  mieszkańców  Uzbekistanu. Celowo nie piszę  „Uzbeków”,  bo  mieszka tutaj także  wielu Tadżyków, Kazachów oraz przedstawicieli innych nacji.

 Obiad jemy w restauracji w Charvaku. Na początek dostajemy sałatkę i chleb. Potem pożywną zupę o nazwie mastawa,  szaszłyk barani oraz beszbarmak (dosłownie pięć palców). Są to szerokie płaty makaronu z drobno siekanym mięsem wołowym.  

 Wieczorem  wybieramy się do centrum Taszkentu w tym samym składzie, w którym zwiedzaliśmy Rygę. Najpierw jedziemy autobusem nr 30, a potem trzema liniami metra (bilet 1 400 sumów).  Przechodzimy przez mały park i dochodzimy do Placu Timura. Tu mała dygresja.  Co zwróciło moją szczególną uwagę w Uzbekistanie? Otóż w całym kraju, w przeciwieństwie do sąsiedniego Tadżykistanu, nie ma ani jednego pomnika Lenina. Stoją za to trzy pomniki Timura Chromego (Tamerlana). Na tym w Taszkencie  emir przedstawiony jest na koniu, w Samarkandzie siedzi na tronie, a w Shahrisabz (gdzie się urodził) uwieczniono go na stojąco.

 Współczesny Uzbekistan chętnie odwołuje  się  do tradycji Timurydów,  choć tak naprawdę plemiona uzbeckie osiedliły się tu już po śmierci Tamerlana.

Ze stacji metra do hotelu wróciliśmy prywatnym autem, którego kierowca zażyczył sobie 50 tysięcy sumów za kurs, czyli po dolarze od głowy. Korzyść obopólna: on zarobił, a my nie musieliśmy szukać autobusu.

Środa, 14 lipca

Pobudka  o piątej. Godzinę później wyjazd busami Hyundai w kierunku Doliny Fergany. Jedziemy serpentynami przez przełęcz  (1700 m n.p.m.) w górach Tienszan.  Przejeżdżamy przez kilka krótkich tuneli. Na wielu stromych odcinkach widać boczne ślepe dróżki odbiegające od szosy w górę. Są to drogi ucieczkowe, które można wykorzystać w razie awarii hamulców. Działają jak przeciwstok narciarski. Na trasie uwagę zwraca ogromna liczba samochodów marki Chevrolet. Szczególnie dużo jest mini busów Damas, pełniących funkcję popularnych marszrutek. W sumie nic dziwnego, gdyż Chevrolety wszelkiej maści już od lat produkowane są w Uzbekistanie.

Kotlina Fergany  to żyzne tereny rozciągające się na pograniczu Uzbekistanu, Tadżykistanu i Kirgistanu. W dorzeczu Syr-darii uprawia się winorośl, arbuzy, melony i  bawełnę. Nie bez kozery obszar ten nazywany jest spichlerzem Azji Środkowej.

Po prawie pięciu godzinach docieramy do  Margilan. Odwiedzamy tu manufakturę  jedwabiu Yodgorlik. Obserwujemy proces powstawania jedwabiu  oraz ręcznego farbowania i  tkania  materiałów. Można tu nabyć wiele wyrobów z gwarancją autentyczności, czego nigdy nie da się powiedzieć o zakupach dokonywanych na bazarze.

W pobliskim Rihstanie, słynącym z produkcji ceramiki, przyglądamy się ręcznemu wyrobowi naczyń z czerwonej gliny. Właściciel  Said Ahmedow chwali się tysiącletnią tradycją swego zakładu.

W Kokand mieliśmy zamiar zwiedzić Pałac Chanów. Niestety, nie wpuszczono nas do środka, gdyż za chwilę miała tu przybyć turecka delegacja z ministrem na czele. Mogliśmy tylko przez chwilę popatrzeć na fasadę gmachu, a na otarcie łez orkiestra oczekująca na gości zagrała nam jakiś utwór. W pobliskim Meczecie Juma (meczet piątkowy) powiedziano nam, że tam też przybędzie minister, więc możemy wejść za bramę tylko na pięć minut. Oczywiście po założeniu maseczek, pomiarze temperatury i dezynfekcji rąk. Tu jednak mieliśmy więcej szczęścia, bo  kiedy weszliśmy do ogrodu, w centrum którego stał minaret, zainteresowała się nami szefowa (prawdopodobnie) muzeum wchodzącego w skład kompleksu i zaprosiła do zwiedzania. Meczet rozciąga się na długości 100 metrów wokół dziedzińca. Jego sklepienie jest wsparte 98 zdobionymi kolumnami z drewna sekwoi. Przeszliśmy przez cały meczet i muzeum, minęliśmy stoły z jedzeniem i rozwinięty dywan, a tureckiego ministra nadal nie było widać. Kawalkadę aut z migającymi kogutami na dachach ujrzeliśmy dopiero wtedy, gdy już odjeżdżaliśmy.

Tego dnia przejechaliśmy ponad siedemset kilometrów. Wieczorem odbyliśmy z Beatą i Arturem krótki spacer  po okolicy hotelu. Pod drodze skosztowaliśmy piwa o charakterystycznej nazwie CCCP, a na koniec kupiliśmy i przytargaliśmy do hotelu olbrzymiego arbuza.

W nocy dokuczał mi ból  kręgosłupa. Zdarza mi się to często po długich przejazdach, a w ostatnich dniach spędziłem wiele godzin na siedzeniach różnych środków komunikacji.

Czwartek,  15 lipca

Od rana zwiedzanie zabytków Taszkentu. Najpierw udajemy się do kompleksu Hast Imam. Akurat do meczetu przyjeżdża jakaś ważna figura, bo towarzyszy jej radiowóz na sygnale i niewielka świta osób towarzyszących. Ktoś mówi, że to prezydent Uzbekistanu. Robię mu zdjęcia podczas modłów, a potem porównuję z tymi w sieci. Niestety, niepodobny.  Oglądamy Medresę Barak Chana  i podziwiamy w bibliotece medresie Mui-Muborak najstarszy  egzemplarz Koranu, a właściwie jego jedną trzecią, bo nie jest on zachowany w całości. Kategorycznie przestrzega się tutaj zakazu robienia zdjęć. Jeśli wierzyć legendzie, to w skrzyni pod Koranem znajduje się włos proroka Mahometa...

Jeszcze krótki spacer po starej dzielnicy, wizyta na bazarze (zupa szurba 15 sumów, herbata 2) i udajemy się na dworzec południowy (Janubiy). Tu tradycyjne w krajach azjatyckich skanowanie bagażu i stemplowanie biletów przed wejściem do budynku.

Uzbekistan  to państwo milionerów. Niestety, w większości  pozornych, bo milion  tutejszych  sumów  to wartość zaledwie stu dolarów.  Akurat  tyle wystarczyło  mi na  drobne wydatki podczas dwutygodniowej  podróży  po tym ciekawym i pełnym  kontrastów  kraju. Za dwa  tysiące  sumów  można  tu nabyć   chlebek (non), czyli  popularną  w Azji  Środkowej lepioszkę  lub skorzystać  z publicznej  toalety. Te ostatnie  trafiają  się też  po tysiąc sumów, ale ich standard pozostawia często  wiele do życzenia.  Z reguły    to przybytki,  w których  pewne czynności  fizjologiczne  wykonuje  się  w pozycji "na narciarza". Za śmieszne  dla nas  pieniądze  można  też  pojeździć  taszkienckim metrem. Bilet  za 1400 sumów (około  60 groszy) pozwala  na przejazd  z przesiadkami  wszystkimi trzema  liniami  metra. Nieco  droższy  jest przejazd pociągiem  w wagonie  z miejscami  do leżenia,  tzw. plackarta. Na liczącej  1140 km trasie  z Taszkentu  do Nukusu  "przyjemność"  ta kosztuje  161 tys. sumów. Piszę  w cudzysłowie o przyjemności, gdyż szesnaście godzin spędzonych  w zaduchu nie da się  zaliczyć  do miłych  odczuć.  Pół  biedy,  jeśli  w przedziale  dało  się  uchylić  górne  okienko.  Nie wszyscy  jednak  mieli taką  możliwość.  Każdy  za to mógł  zaobserwować  pewien  paradoks.  Otóż  stosowne  komunikaty  informują  o zakazie  picia  alkoholu  w pociągu.  Wagony kontrolowane    przez  konduktorów  i policjantów.  Jednoczenie  zaś  obnośni  sprzedawcy  wędrują  z pełnymi  torbami  od  przedziału  do przedziału,  oferując  piwo  i wódkę.  To  pierwsze  po 18 tysięcy,  czyli z ponad stuprocentową  marżą. Za butelkę  wódki chcą  40 tysięcy  (w sklepie  od 25 tysięcy). Przyznać  jednak trzeba, że nie ma tu wielkiego pijaństwa. Nawet  nasi rodacy,  nie wylewający  zwykłe  za kołnierz,  potulnie  idą  spać  o godzinie  22. gdy w wagonie  gaśnie  światło.  Jest cholernie  gorąco, więc  śpimy  w samych koszulkach i nie możemy    nadziwić się  babuszce, która  ubrana jest w bluzkę, sweter i jakiś kubrak bez rękawów.

W moim przedziale jest Artur oraz Sylwia z Tomkiem. Trochę pijemy, trochę gramy w karty i w kości. Tomek jest emerytowanym szefem orkiestry wojskowej. Chodził do szkoły w Gdańsku.

Piątek  16. lipca

Po wyjściu z pociągu wsiadamy do autokaru i jedziemy do  Muynak. Znajduje się tu małe Muzeum  Ekologiczne i Etnologiczne. Zapoznajemy się tu wstępnie ze smutną historią degradacji Jeziora Aralskiego. Więcej dowiadujemy się z filmu „Jaki był Aral”. Dla władzy radzieckiej   liczyła się przede wszystkim produkcja. Nieważne, jakim kosztem, byle szybko i dużo. W tym przypadku chodziło o uprawianie bawełny. Ta zaś  - jak wiadomo - potrzebuje dużo wody. Nawadniano więc obficie pustynne tereny  i na potęgę produkowano bawełnę. W efekcie  Aral (źrenica oka), pozbawiony dopływu wody przez wyeksploatowane rzeki Amu-Daria i Syr-daria, wkrótce zaczął wysychać. W jeziorze było coraz mniej ryb. Rybacy tracili zajęcie. Wreszcie trzeba było zamknąć fabrykę konserw, która przez lata zaopatrywała rynek radziecki  i nie tylko  w rybne przetwory. Podczas wojny, podczas której poległo 400 tysięcy uzbeckich żołnierzy,  produkcja szła na potrzeby armii. W wyniku katastrofy ekologicznej spowodowanej ludzką ręką Jezioro Aralskie, które było niegdyś czwartym na świecie pod względem wielkości, spadło na miejsce szesnaste. O jego dawnej wielkości przypominają smętne wraki kutrów, które tkwią w piaskach pustyni. W rejonie Muynaku naliczyłem ich 13,   z czego  9 jest specjalnie wyeksponowane  pod turystów, a pozostałe  4 nieco  dalej na pustyni. Niegdyś było ich jeszcze więcej, ale zajęli się nimi skutecznie poszukiwacze złomu.

Po południu wracamy do Nukusu. Trasa liczy około 200 km, głównie  kiepską  drogą. Obiad zjadamy w restauracji Karavan. Na przystawkę jest samsa, a na danie główne wspomniany już beszbarmak. Charakterystyczne, że w wielu lokalach w Uzbekistanie nie podaje się noży. Trzeba radzić sobie  łyżką i widelcem.

Piwo z beczki kosztowało w tej restauracji 7  tysięcy sumów. W markecie w Nukus   za lokalny Sarbast (1,5 l) zapłaciłem 11 tysięcy, a za wodę o tej samej pojemności 3 000 sumów.

Hotel tym razem z krzesłami, a nawet z lodówką. Na śniadanie obfity szwedzki stół.

Sobota, 17 lipca

Po śniadaniu odwiedzamy odległy o pól godziny jazdy od Nukusu cmentarz Mizdahan. Jest to jedna z najstarszych nekropolii w Azji. Jej historia sięga dwóch tysięcy lat. Niektóre odrestaurowane grobowce można obejrzeć od środka. Uwagę zwracają ogromne kopuły wykładane  kaflami z majoliką. Cmentarzem opiekuje się starszy Karakałpak, który pobiera symboliczne opłaty za wstęp.

Po powrocie do Nukusu zwiedzamy Muzeum Igora Sawickiego. Jego obecna siedziba mieści się w budynku zbudowanym zaledwie trzy lata temu. Można tu obejrzeć stroje  Karakałpaków, obrazy i rzeźby. Sawicki, którego dziadek był Polakiem, własnym sumptem zebrał tysiące dzieł sztuki i doprowadził do otwarcia w 1966 roku Nukuskiego Muzeum Sztuki, zostając jego pierwszym dyrektorem,  Wśród eksponatów wyróżniają się takie dzieła, jak alegoryczna rzeźba „Amudaria” i obraz „Byk” Wasyla  Łysenki.

Jadąc w stronę Chiwy zatrzymujemy się nieopodal Chilpyk nad Amu-Darią. Jest to zoroastriańska Wieża  Milczenia. Zbudowana została na przełomie pierwszego wieku starej i naszej ery.  Aż do arabskiej inwazji używana była jako rytualne miejsce składania zwłok zmarłych i wydawania ich na żer drapieżnym ptakom. Zoroastrianie wierzyli bowiem, że ciało jest nieczyste. Dlatego  chowali w issuariach tylko gołe kości swoich bliskich. Wieża ma 65 metrów średnicy i jest wysoka na 15 metrów. Prowadzą do niej długie schody.

Dalej mijamy widoczne z drogi  ruiny Twierdzy Czerwonej (Kyzyl Kala).  W czasach gdy kraina ta stanowiła  centrum Chorezmu takich zamków z gliny i słomy było tu ponoć aż 55. Patrząc na spalone przez słońce rozległe połacie ziemi, trudno wyobrazić sobie, że kiedyś były tu żyzne gleby i bujnie kwitło życie. Nieco dłużej zatrzymujemy się przy pozostałościach Toprak Kala. Tę twierdzę odnalazł i opisał Siergiej Tołstow, szef rosyjskiej ekspedycji badawczej w 1938 roku.

Około 30 kilometrów przed Chiwą znajduje się Urgencz, rodzinne miasto Anny German. Przyszła piosenkarka mieszkała tu co prawda bardzo krótko, ale ponieważ miejsce urodzenia zamieszcza się we wszelkich dokumentach, miasto to na dobre utrwaliło się w pamięci  jej fanów.  

Do Chiwy dotarliśmy o osiemnastej. Starówka tego liczącego się na Jedwabnym Szlaku miasta jest  obecnie strasznie rozkopana. Na niemal wszystkich ulicach wymieniana jest bowiem nawierzchnia. Podczas wędrówki do hotelu Zukhro (auta nie mogą wjeżdżać za mury ścisłego centrum, które w zasadzie całe jest traktowane jak muzeum) natrafiamy na orszak weselny. Panna młoda  w białej mocno rozkloszowanej od dołu sukni chętnie pozowała do zdjęć. Jej małżonek był bardziej zdystansowany.

Wieczorem udaliśmy się na górny taras restauracji Terassa, by przy lokalnych daniach tudzież napitkach podziwiać podświetlone zabytki. Przy stolikach siedziało sporo miejscowej młodzieży. Dziewczyny ubrane na ogół  w stylu zachodnim. Rzadko która miała zakryte włosy, nie wspominając już o twarzy. Uzbekistan jest co prawda krajem muzułmańskim, ale dalekim od ortodoksji, co widać na każdym kroku. Tak łagodne, wręcz lajtowe, podejście do zasad wyznawanej wiary jest zresztą charakterystyczne dla byłych republik radzieckich na terenie Azji Środkowej.

 Oprócz naszej grupki ani w Terassie, ani na mieście nie widać było  żadnych turystów.  A przecież licząca 2 500 lat historii Chiwa jest jednym z głównych miast na szlaku turystycznych wypraw. A raczej była – przed pandemią. O ile w 2019    roku Uzbekistan odwiedziło około 5,5  tysiąca Polaków, o tyle w tym zaledwie kilka grup.

Niedziela, 18 lipca

Od rana zwiedzamy Chiwę. Nie będę tutaj silił się na opisy poszczególnych obiektów, gdyż zostały one już gruntownie i wielokrotnie opisane przez innych. Wspomnę tylko, że zobaczyliśmy medresę, która w czasach stalinowskich była więzieniem, a obecnie mieści się w niej hotel. Następnie niedokończony minaret (ma 29 zamiast planowanych 87 metrów wysokości). Dlaczego niedokończony? Ponieważ fundator zmarł, a tradycja mówi, że w takich przypadkach nie kontynuuje się rozpoczętych prac. Potem przespacerowaliśmy się do meczetu letniego z ładną majoliką, przeszliśmy przez cytadelę ze zdjęciami ukazującymi różne sposoby uśmiercania (sadzanie na pal, zakopywanie żywcem w ziemi głową do dołu). Mijając po drodze wiele straganów z pamiątkami zajrzeliśmy do meczetu piątkowego z X wieku (charakterystyczne 213  zdobionych kolumn z wiązu syberyjskiego). Nie mogliśmy tez pominąć bazaru mieszczącego się w byłym karawanseraju (nabyłem tam za 50 tysięcy sumów koszulkę z napisem Uzbekistan). Na końcu przeszliśmy przez harem i doszliśmy do Mauzoleum Pahlawana Mahmuda z XV w.

Po obiedzie w Khiva Moon Toru (sziwit – łapsza z wrzątku) wyjechaliśmy do kolejnego z kluczowych uzbeckich miast, przez które przebiegał Jedwabny Szlak – Buchary. Droga, na początku prosta dwupasmowa,  wiodła głównie przez pustynne tereny, pokryte  kępkami     traw  i małych krzaczków. Potem przeszła w jednopasmową i pełną dziur. Widać jednak było także budowane właśnie nowe nitki trasy, więc  pewnie wkrótce będzie się tam jechało bardziej komfortowo.

Konstanty Rengarten, który obszedł w latach 1894-1898 niemal cały świat, w  książce "Pieszo do Chin", obejmującej wędrówkę z Rygi, opowiada także o terenach obecnego Uzbekistanu:

Siedemnastego sierpnia stanąłem w mieście Bucharze. Jest to bardzo nieschludne miasto, umieszczają chorych w ciasnych ulicach. Różnobarwny mur otacza miasto; jest on barwy niebieskiej, czerwonej, zielonej, żółtej i białej. Wielką ozdobą mieszkań bucharskich są hafty i piękne tkaniny ręcznej roboty. W osobnej dzielnicy tego miasta mieszkają sami Europejczycy.

Dzisiaj ze starej Buchary zostało tylko około dwadzieścia procent. Nadal jednak można spotkać tu wspomniane przez Rentgartena piękne haftowane tkaniny.  Nazywają się one suzani. Podobno tkane są głównie przez młode dziewczyny, które w ten sposób przygotowują sobie posag.

Z Bucharą związana jest legendarna postać mędrca Hodży Nasreddina.  Nikt nie wie do końca, czy w ogóle istniał, ale opowieści i anegdoty o nim krążą już od wielu wieków niemal w całej Azji, a nawet na Bałkanach. W Bucharze stoi pomnik przedstawiający Hodżę siedzącego na ośle. Ten ostatni charakterystycznie wykrzywia pysk, jakby chciał zrobić jakiś psikus.

Znowu zatrzymujemy się hotelu mieszczącym się w dawnym karawanseraju. Jest to hotel Ohun .

Poniedziałek,  19 lipca

Śniadanie  zjadamy przy stolikach rozstawionych na dworze. Tym razem serwowane. Temperatura nie przekracza 30 stopni, ale w ciągu dnia dojdzie do 40.

Zwiedzanie zaczynamy od mauzoleum  Ismaila Samaniego. Jest to budowla w kształcie sześcianu zwieńczonego kopułą. Ma 40 okien. Stajemy przy  źródle  biblijnego Hioba, który według podania miał wbić  tu laskę w ziemię i spowodować wypłynięcie wody. Oglądamy odrestaurowany w latach dziewięćdziesiątych ub. wieku monument upamiętniający   Imama al-Bukhari. Cały kompleks wokół mauzoleum liczy 10 hektarów.

Mijamy  wieżę  Szuchowa (dawna wieża  ciśnień) i udajemy się do cytadeli Ark. Zwiedzamy w niej meczet, salę audiencjonalną i salę tronową. Wchodzimy też do muzeum. Wśród szeregu eksponatów znajduje się tu też wycinek z gazety ze zdjęciem  Leona Barszczewskiego. Był to wybitny dziewiętnastowieczny polski fotograf,  archeolog i badacz kultury Azji Środkowej, a przy tym pułkownik armii carskiej. Nie jest on szerzej znany w Polsce. Do tej pory zorganizowano bodajże tylko dwie wystawy jego unikatowych fotografii.

W parku przy rezydencji  ostatniego emira Buchary, którym był Said Mir Muhammed Alim Chan,  spacerują pawie. Wewnątrz znajduje się spora kolekcja waz chińskich oraz rzeźba przedstawiająca atamana Jermaka.

  Obiad zjadamy w restauracji Art w byłym karawanseraju (zupa  mastawa z ryżem,   mięsem  i ziemniakami oraz chicken bulili, czyli kurczak z ziemniakami i cebulką). Po wyjściu z lokalu robimy sobie grupowe zdjęcie. Jeszcze tylko dom kupca i działacza komunistycznego o nazwisku Fajzułła Gubajdułłajewicz Chodżajew, meczet piątkowy z XVI wieku, 46.metrowy minaret,  medresa, meczet Magoki Attari i możemy iść do hotelu.

Wieczorem  wypad na piwo  w ogródku  nad wodą  z fontannami i muzyką. Wesoła zabawa  niemal do północy. Spotykamy parę turystów z Polski. Podróżowali motocyklem po Kirgistanie, ale do Uzbekistanu musieli przylecieć samolotem.  

Wtorek 20.lipca

Pierwszy dzień  Świąt Barana (Kurban Bayramı), inaczej ofiarowania. Jest to najważniejsze święto muzułmańskie. Potrwa trzy dni.

Na ten dzień mamy zaplanowaną wizytę w zakładzie ceramiki w Gilduvan, kąpiel w jeziorze Aydarkul i wieczór na pustyni z noclegiem w jurtach. Wcześniej jednak fotografujemy 40.metrowy minaret w Vobken, a po obejrzeniu wytwórni porcelany z trzystuletnią tradycją, zakupach i poczęstunku, odwiedzamy  polski cmentarz wojenny. Tu mała dygresja.

W trakcie pobytu w Uzbekistanie przejechaliśmy ponad cztery tysiące kilometrów samochodami i ponad tysiąc pociągiem. Na trasie tej wyprawy natknęliśmy się na wiele polskich śladów. Wspomnieć warto przede wszystkim o polskich cmentarzach wojennych, których na terenie Uzbekistanu znajduje się ponad dwadzieścia. Odwiedziliśmy dwa z nich: w Karmanie (Navoi) i w Shahrisabz. Na tym pierwszym, położonym nieco na uboczu, spoczywa ponad dwustu zmarłych z chorób i wycieńczenia żołnierzy i cywilów, którzy wraz z armią Andersa  maszerowali w stronę Iranu. Przypominają mi się tu słowa wiersza, w którym Leon Pasternak pisał co prawda o zupełnie innej armii, ale przecież los żołnierza jest wszędzie jednaki: „Znad spienionej  Syrdarii i z aułów Kirgizji jadą chłopcy do armii walczyć w polskiej dywizji. Twarz z tęsknoty wychudła tylko błyszczą się oczy Żegnaj – niebo południa! Żegnaj – mroźna północy!”.

W Karmanie po raz kolejny doświadczyliśmy uzbeckiej gościnności. Kiedy po chwili zadumy pod obeliskiem upamiętniającym zmarłych wpisywaliśmy się do książki pamiątkowej (w tym roku przed nami był tu tylko  polski konsul), z pobliskiego domu wyszła kobieta z dużą miską świeżo umytych winogron i zaczęła nas częstować. Z  naturalnym szczerym uśmiechem  pozowała też chętnie do zdjęć.

Symboliczny polski cmentarz (ten właściwy został zniszczony przez władze sowieckie) w Shahrisabz położony jest przy głównej ulicy, niemal dokładnie naprzeciw meczetu. Na pamiątkowej tablicy widnieje napis w języku polskim i uzbeckim: „Tu spoczywają Polacy 256 żołnierzy Armii polskiej na Wschodzie gen. Wł. Andersa i osoby cywilne byli jeńcy więźniowie sowieckich łagrów zmarli w 1942 r. w drodze do Ojczyzny, Cześć ich pamięci”.

Mówiąc o armii Andersa wspomnieć warto, że w czasie jej formowania i ewakuacji z ZSRR attaché ambasady RP w Moskwie był Ksawery Pruszyński. W opowiadaniu  „Trębacz z Samarkandy”  opisał on rzekomy występ polskiej orkiestry wojskowej przed mauzoleum Tamerlana, którego motywem przewodnim miał być hejnał mariacki. Według uzbeckiej legendy zagranie tego hejnału przez trębacza z Polski miało odwrócić klątwę nałożoną za ugodzenie strzałą hejnalisty z Krakowa. Sęk w tym, że historia z tatarską strzałą to również legenda.  

Jezioro Aydarkul znajduje się przy granicy  z Kazachstanem.  Powstało w roku 1969, gdy na skutek powodzi wywołanej przyborem wód w Syr-darii nie wytrzymała tama na Zbiorniku Czardarskim i zalane zostało słone zapadlisko.  Do zachodniej części jeziora  dojeżdżamy wąską, szutrową drogą. Akwen jest płytki, falująca lekko woda  - ciepła i słonawa.   Oprócz nas kąpie się spora grupa Uzbeków. Jeden  z nich  pyta, skąd  jesteśmy. Kiedy mówimy, że z Polski,  dopytuje czy u nas jest morze… 

Kilkadziesiąt kilometrów od jeziora, w głębi pustyni, znajduje się obozowisko jurt Sputnik. Oczywiście nie są to oryginalne jurty, w jakich mieszkali niegdysiejsi koczownicy. Przypominają je tylko kształtem i może materiałem, z którego zostały wykonane. W środku stoją łóżka, jest też oświetlenie i wentylator, a na zewnątrz toalety z kafelkami i ciepłą wodą. No, ale dla turystów i taka namiastka jest wystarczająca. Jeżeli jeszcze przejechali się na ubrudzonych łajnem baktrianach, to już mogą czuć się jak prawdziwi nomadowie….

Na kolację dostajemy aż 6 rodzajów sałatek,. Do tego zupę, mnóstwo mięsa i ziemniaków oraz kieliszek wódki Taszkenckiej.  Za piwo Pulsar (3,6% alkoholu) na czeskiej licencji trzeba zapłacić równowartość dwóch dolarów.

Po kolacji siadamy wokół rozpalonego ogniska. Na niebie widać wielki wóz i zmierzający w stronę pełni księżyc. Gdzieś w oddali lekko się błyska i dochodzą pomruki grzmotów. Do ogniska podchodzi Kazach, stroi dumbrę i zaczyna śpiewać. Wykonuje głównie miejscowe utwory ludowe, ale zna też Katiuszę.  Gorzej z naszymi ulubionymi sokołami i zieloną Ukrainą.

Śpię w jurcie wraz z rodzinną trójką z Kutna (matka z córką i synem). Mimo pracującego wentylatora jest dość gorąco i duszno.

Środa, 21 lipca

Obfite  śniadanie: naleśnik,  jajko,  parówka,  ryż,  kasza,  ser, kiełbasa,  konfitury  z pigwy  i z malin, masło,  chleb domowy,  ciasteczka,  herbata i  kawa.

Przed dziewiątą wyjeżdżamy do Nawoi. Tu przesiadamy się do chevroletów  napędzanych gazem i po wyjeździe z miasta względnie wygodną szosą skręcamy w wyboistą polną drogę, by wkrótce dotrzeć do kanionu Sarmishsay w górach Karatau. Jego dnem płynie strumyk, a na skalistych zboczach można wypatrzeć petroglify pochodzące z ery kamienia łupanego. Przedstawiają one najczęściej sylwetki ludzi i zwierząt. Przy okazji warto wspomnieć, że duże skupisko petroglifów odkryli kilka lat temu polscy archeolodzy pod kierownictwem dr Małgorzaty Kot. Co prawda nie  w górach Karatau, a w Czatkalskich w północno-zachodniej części Uzbekistanu, lecz w żaden sposób nie umniejsza to ich sukcesu.

 W powrotnej drodze nasze auto z silnikiem dostosowanym do spalania metanu nie dało rady wjechać z pasażerami pod górę. Chcąc nie chcąc, musieliśmy wysiąść i  trochę pomaszerować. Dobrze, że nie musieliśmy pchać samochodu…

W Shahrisabz śpimy w hotelu Kesh Palace. To najlepszy jak dotąd obiekt noclegowy. Do dyspozycji mamy lodówkę, czajnik, kosmetyki, szlafroki, basen i ładną restaurację z obfitym bufetem na śniadanie.  Jedyny minus to dość powolny internet.

 Czwartek,  22 lipca

Shahrisabz (dawniej Kesh) zwiedzamy w towarzystwie miejscowej przewodniczki Sabony. Jest młoda, elokwentna, ładnie śpiewa i za wyjątkiem twarzy jest szczelnie zakryta od stóp do głowy.

Zaczynamy od cmentarza wojennego, o którym już wyżej wspominałem, a potem tradycyjnie już  oglądamy cały zespół zabytkowy rodzinnego miasta Tamerlana, wędrując przez fortecę, podziwiając rekonstrukcje portali pałacu Timura i jego pomnik (pod tym ostatnim robimy sobie kolejne pamiątkowe zdjęcie). Zachodzimy także do muzeum makamy z lokalnymi  instrumentami muzycznymi. To tutaj Sabona prezentuje nam próbkę swoich możliwości wokalnych. Dalej jest medresa, meczet piątkowy, karawanseraj przekształcony na restaurację, stary bazar z krosnami, wystawa tkactwa i podglądanie tkaczek przy pracy. Żar leje się z nieba, myśli krążą wokół zimnego piwa, a tu jeszcze Mauzoleum Timuridów z zieloną kopułą o największej średnicy w Azji Środkowej i minaret z takąż kopułą. Potem dawny zbiornik wodny Sardoba, w którym znajduje się obecnie kawiarnia i niewielkie pomieszczenie, ni to muzeum ni to pracownia artystyczna, którego właściciel od trzynastu lat wykonuje makietę portalu pałacu Timura. Będąc w Shahrisabz nie sposób nie odwiedzić krypty Timura, choć wcale nie ma pewności, że jego szczątki znajdują się właśnie w tym miejscu.

Po południu jedziemy przez góry do Boysun. Mieszkają tu głównie Tadżycy. Tym razem zatrzymujemy się  w Grand Hotelu. Nazwa tyleż nobilitująca, co myląca.. W rzeczywistości hotelik jest na etapie wyposażania i daleko mu do innych imienników. Internet jest słabiutki, a obsługa  restauracji długo każe czekać na drugie danie.  Samo miasteczko jest sympatyczne. Ulice okolone szpalerami iglastych drzew, czyste aryki (odpowiednik naszych dawnych rynsztoków) i życzliwi ludzie.

Piątek, 23 lipca

Rano jedziemy do pobliskiego Czerwonego Kanionu (Kyzył Kanion).  Jest to naturalny wytwór natury. Teraz wygląda jak kamienna pustynia, ale podobno wiosną pokryty jest ziołami i kwitnącymi makami. Jego długość wynosi 30 kilometrów. Zbocza są strome, a samo zejście na dno kanionu wymaga nieco sprawności i znajomości terenu. My idziemy z przewodnikiem, który prowadzi nas po śladach kóz i owiec. Nie wdając się w szczegóły powiem tylko tyle, że na sam dół odważyło się zejść niespełna dwie trzecie składu  naszej grupy. Podobno to niezły wynik. Inna sprawa, że oprócz trudności technicznych we znaki dawało się palące słońce.

W samym Boysun odwiedziliśmy jeszcze malutkie Muzeum Etnograficzne z dywanami i suzani, po czym pojechaliśmy do Samarkandy.

Samarkanda wita nas ukwieconymi rondami i obsadzonymi szpalerami platanów alejami.  Nasz hotel Emir znajduje się w dzielnicy cygańskiej, w pobliżu  Registanu. Jest on dość przyzwoity, ale mieliśmy pecha, gdyż przez pierwsze cztery godziny naszego pobytu nie było tu prądu ani wody, nie wspominając już o internecie.

A jak widział Samarkandę wspomniany już dziewiętnastowieczny wędrowiec Rengarten?

Samarkanda składa się z dwóch dzielnic: sartyjskiej i rosyjskiej. Dzielnica sartyjska, jak zwykle, zaniedbana, niechlujna - rosyjska bardzo porządna. Ulice wysadzone drzewami, wiele jest tu pięknych magazynów i dorożek, ułatwiających komunikację. Mieszkania drogie, ale za to utrzymanie bardzo tanie.

No cóż, ulice nadal są wysadzane drzewami, a utrzymanie nie jest drogie.

Nieco wcześniej, bo w latach 1885-86, przez te okolice podróżował  Gabriel Bonvalot, który  opisał swoje wrażenia w książce "Przez Kaukaz i Pamir do Indii". Jego wyprawa miała inny charakter niż wędrówka  Rengartena, ale jej trasa pokrywała się na niektórych odcinkach.

Wreszcie w oparach leciutkiej mgiełki ukazała się nam Samarkanda; minęliśmy przedmieścia i wkroczyliśmy do dzielnicy rosyjskiej, spowitej w gęstą zieleń. Od razu skierowaliśmy się do ogrodu botanicznego, którego dyrektorem był pan Newiewski, nasz dawny znajomy. Rozlokowaliśmy się wygodnie w słomianej chacie.

W Samarkandzie skończył się pierwszy, wielki etap naszej podróży. Znowu znaleźliśmy się w Rosji, w tej Rosji, która zaprowadziła porządek najpierw w Turkiestanie, potem w Ferganie (…).

Jak widać, on też zwrócił uwagę na samarkandzką zieleń. Co do mgiełki, to też ją zaobserwowałem. Powstaje w wyniku unoszenia przez wiatr pustynnego piasku.

Wieczorem odbyłem samotny spacer na Registan. Była pełnia. Na deptaku mnóstwo ludzi, całe rodziny spacerujące z dziećmi. Ładnie oświetlone budynki. Nad tym wszystkim pomnikowa postać poprzedniego prezydenta Karimowa.

Sobota  24 lipca

Rano do hotelu przyjechała laborantka, żeby pobrać od nas wymazy na test PCR. Bez tego nie moglibyśmy opuścić Uzbekistanu. Koszt 17 dolarów.

Tym razem naszą przewodniczką jest Tadżyczka imieniem Wasila. W przeciwieństwie do Sabony z  nieodległego przecież Shahrisabz, ubrana jest tylko w długą  żółtą sukienkę na ramiączkach.

Oglądamy najpierw obserwatorium astronomiczne  Mirzy Ulugbeka, wnuka Timura. Niewiele co prawda z niego zostało, ale można sobie wyobrazić jego dawny wygląd na podstawie rycin. Odnotować należy, że w muzeum znajduje się dzieło Jana Heweliusza „Prodromus astronomiae...”,  a na jednej z rycin jego obserwatorium w Gdańsku.

Dalej klasycznie: grobowiec proroka Daniela  ze źródłem z uzdrawiająca wodą i drzewem pistacji z dziuplą na składanie intencji modlitewnych; mauzoleum Shohizinda (żyjący król), gdzie pochowana jest między innymi mleczna matka Timura i siostra Shirin Beka Oko (piękne kopuły zdobione majolikami); grobowiec emira Timura i td i td.

Wzmaga się upał. Jest ponoć 44 stopnie C w cieniu. Informacje o koligacjach Timuridów wpadają jednym uchem, a wypadają drugim. Przestaję notować i ograniczam się tylko do pstrykania fotek. Zbyt duży natłok informacji, żeby to wszystko ogarnąć, zwłaszcza gdy nie jest się znawcą historii tego regionu.

Ponownie Registan (miejsce na piasku). Tym razem w dzień. W trzech dawnych medresach znajdują się teraz obiekty handlowe. Turystów jest jak na lekarstwo, a i to głównie miejscowi. Żal mi trochę wyczekujących na klientów handlarzy. Kupuję to i owo, żeby choć trochę ich wspomóc.

Czas wolny na bazarze wykorzystuję na zjedzenie samsy i wypicie zimnego piwa (razem zaledwie dwa dolary).

Po południu oglądamy jeszcze na przedmieściach Samarkandy manufakturę papieru. Wytwarzany jest z kory gałązek morwy. W jednym z sąsiednich domów  spożywamy uzbecką kolację z winem oraz mini występem folklorystycznym.  Wieczorem zaś, w gronie uczestników wycieczki,  celebrujemy składkową imprezę pożegnalną. Nasza przygoda z Uzbekistanem dobiega powoli końca. Jest wódka, wino i dobry nastrój. Rzadko zdarzało mi się podróżować z tak zgraną grupą, a był to już mój 65 wyjazd zagraniczny i 58 odwiedzony kraj.

Niedziela  25 lipca

Rano wyjeżdżamy do Urgut. Tu przesiadamy się do marszrutek typu Damas i jedziemy do zagajnika z tysiącletnimi platanami. W jednym z nich jest dziupla wielkości pokoju. W małym sklepiku kupuję Ayran (napój na bazie maślanki). Nie zwracam uwagi na to, że jest przeterminowany, więc bardzo szybko i intensywnie odczuwam  konsekwencje swojej lekkomyślności.    Na szczęście na ogromnym bazarze w Urgut, gdzie spędziliśmy półtorej godziny, nie brakowało toalet...

Po południu wróciliśmy do Taszkentu, gdzie zaczęła się nasza przygoda z Uzbekistanem. Po drodze obfotografowaliśmy tzw. wrota Timura i aleję bocianów (wielopiętrowe gniazda na słupach energetycznych). Ponownie zamieszkaliśmy w hotelu Star.

Jeszcze raz cytat z Rengartena: W Taszkencie znajdują się dwa kluby, seminarium nauczycielskie i dwa gimnazja: męskie i  żeńskie. W tej okolicy mieszkają Tadżykowie i Uzbekowie. Grasuje tu mniej złośliwa febra niż w Bucharze, a lubo wydarzają się trzęsienia ziemi, ale nie są zbyt silne i niebezpieczne.

Ciekawostki:

Polska kojarzona jest z   Lewandowskim i Tadeuszem Dołęgą  Mostowiczem.

Jeżeli na dwupasmowej drodze ktoś  nie ustępuje  z lewego  pasa,  to zazwyczaj omija się go z prawej, bez zbędnego trąbienia.

Nagminne jest  przechodzenie  przez barierki  odgradzające  pasy jezdni  i przebieganie tuż przed nadjeżdżającymi samochodami. Też tolerowane.

Dostęp  do internetu  ma około   50 procent mieszkańców  Uzbekistanu,  a na Facebooku jest  zarejestrowanych milion kont..


















 

Znowu o poczcie...

 

 

 

 

 


W ciągu ostatnich lat z Pocztą Polską wielokrotnie miałem na pieńku. Dzisiaj znowu jej pracownicy podnieśli mi ciśnienie. Konkretnie chodzi o placówkę pocztową przy ul. Sychty na gdańskiej Strzyży. W czym problem? Ano w tym, że 4 czerwca otrzymałem awizo z informacją o nadejściu przesyłki poleconej i o tym, że mogę ją odebrać w  następnym dniu roboczym. Pojechałem więc tam dzisiaj i po odstaniu pół godziny w dużej kolejce, która wiła się po placu aż po pomnik Stanisława Maczka, dostałem się przed oblicze jednej z dwóch pań, które obsługiwały dzisiaj klientów. Owa pani oznajmiła mi, że nie ma dla mnie żadnej przesyłki. Pokazałem jej zatem zdjęcie awiza. Wtedy zerknęła ponownie do komputera i równie obojętnym co poprzednio tonem powiedziała:

- Listonosz  ma ze sobą ten list. Nie rozliczył się w piątek. Niech pan przyjdzie  jutro. Może wtedy będzie.

I czy w takiej sytuacji nie może człowieka trafić szlag? Co to znaczy: nie rozliczył się? Jakim prawem listonosz nosi przy sobie cudzą korespondencję przez trzy dni?! Mam nadzieję, że ktoś z kierownictwa (niechby tylko gdańskiego) Poczty Polskiej wyjaśni mi tę sytuację…

W krainie szejków

 

 Po  czterech nocach w Dubaju wyjazd w stronę Zatoki Omańskiej. Po drodze odwiedzamy sąsiednie miasto i emirat Szardża. Tu warto wspomnieć, że jest to jedyny emirat, w którym rygorystycznie przestrzega się prawa szariatu. Oznacza to między innymi, że  nie wolno tu sprzedawać i podawać alkoholu. Ba, nie wolno go nawet przewozić. Generalnie Szardża jest sypialnią Dubaju.

Odbywamy spacer po ładnej promenadzie, potem podjeżdżamy pod okazały monument upamiętniający zjednoczenie emiratów. Nie zabawiamy tam długo, bo z nieba leje się ukrop. Tak na marginesie to właśnie w Szardży padł rekord gorąca w ZEA – w 2008 roku termometry odnotowały tutaj 48,5 stopnia C. O wiele przyjemniej jest we wnętrzu starego bazaru (Al. - Masgoof), w którym znajdują się też wyjątkowo czyste toalety. Nie widać tu żadnych klientów, a sam suk ma być podobno poddany remontowi, przez co nie tylko utraci swój urok, ale może też całkowicie przestać istnieć.

W Muzeum Cywilizacji Islamskiej  nie tylko mierzą nam temperaturę, co jest  standardem we wszystkich obiektach, ale też wręczają plastikowe rękawiczki. Wśród wielu eksponatów  natrafiamy także na polski akcent, a mianowicie na zdjęcie drewnianego meczetu w Kruszynianach. Jest to najstarszy zachowany meczet tatarski w Polsce.

Nieopodal Szardży znajduje się najmniejszy emirat ZEA, czyli Adżman. Zatrzymujemy się tu tylko na chwilę, żeby zobaczyć z zewnątrz historyczną twierdzę. Potem rzucamy jeszcze okiem na największą na świecie stocznię produkującą drewniane łodzie dhow. Łodzie te są o tyle ciekawe, że budowane są ręcznie zgodnie z ustnymi przekazami przechodzącymi na kolejne pokolenia.

W pobliskim centrum handlowym  w Al - Hamra, nieopodal klubu golfowego, znajduje się sklepik z alkoholem. Warto o tym wspomnieć, bo takie „źródełka” nie są zbyt często spotykane w Emiratach. Poza tym jest tutaj ogromny wybór alkoholi, w tym wielu bardzo tanich.  Przykładowo rum Old Monk o pojemności 0,75 litra kosztuje zaledwie 13 dirhamów, a indyjskie piwo z 8% zawartością alkoholu 4,5 AED.

Ostatnim przystankiem na naszej trasie jest  Fort Dhayah. Z drogi prowadzi do niego  232 stopnie. Wokół pełno kolców róży, nieopodal pasą się kozy. Strop fortu jest gliniany, więc trzeba uważać, żeby się nie zarwał, na co zwraca nam uwagę nieoceniony pilot Łukasz Augustowski. Dhayah jest najwyższym fortem na wzgórzu w ZEA. Przed 202 laty został zdobyty przez Brytyjczyków.

Przejeżdżamy przez góry Al-Hadżar i docieramy do miejscowości Dibba w emiracie Fudżajra, gdzie nad brzegiem Zatoki Omańskiej znajduje się nasz hotel Mirage.

Kilka kilometrów od Dibby znajduje się najstarszy w tym kraju meczet Badiyah. Ten mały obiekt zbudowano z błota i kamieni, nie używając przy tym żadnego drewna. Pochodzi on prawdopodobnie z XV wieku. Wygląda bardzo skromnie w  porównaniu z wielkomiejskimi meczetami w Dubaju czy Aby Dhabi. Nieopodal, u podnóża gór Hadżar położony jest niewielki cmentarz.

Jadąc dalej wzdłuż wybrzeża Oceanu Indyjskiego drogą E 99  natrafiamy na okazały amfiteatr. Nie jest to jednak artefakt z czasów rzymskich, lecz obiekt wybudowany przed zaledwie paroma laty. Wygląda tak samo sztucznie jak pobliski wodospad, którego nie ukształtowała przyroda, lecz został wykonany ludzką ręką. Jak już jednak wcześniej wspominałem, Emiratczycy chcą mieć wszystko największe i najpiękniejsze. Jeżeli coś im się spodoba na świecie, to natychmiast realizują to u siebie. Przy tej okazji żartowaliśmy, że brakuje im tylko obiektów do morsowania. Pewnie jednak i to byliby w stanie zrobić, gdyby tylko znaleźli się pasjonaci kąpieli w zimnej wodzie.

W Khorfakkan zajrzeliśmy do Shariah Heritage Museum, Jest to małe muzeum z eksponatami przedstawiającymi tradycyjną siedzibę rodziny arabskiej.  Parę chwil później dojechaliśmy do Fudżajry. W stolicy tego emiratu odwiedziliśmy fort z XVI wieku, będący jedną z głównych atrakcji turystycznych tego miasta. Oczywiście, w normalnych czasach, bo teraz byliśmy tam jednymi z nielicznych turystów. Ze wzgórza, na którym stoi fort z powiewająca dumnie flagą ZEA, doskonale widać panoramę miasta z wielkim meczetem na pierwszym planie. Jest on stylizowany na Błękitny Meczet w Stambule, choć jego elewacja jest w kolorze kremowym. Na dalszym planie widać las szklanych wieżowców, a w oddali pasmo gór Hadżar.

Tego dnia odwiedzamy jeszcze Masafi w emiracie Ras Al. Khaimah. Znajduje się tutaj fort o tej samej nazwie.  Jego wnętrze jest puste, ale wokół rośnie wiele drzew owocowych oraz różnobarwnych kwiatów.

W czwartkowe popołudnie wybraliśmy się jeepami do podwójnej eksklawy ZEA i Omanu. Jeżeli spojrzymy na mapę, to skojarzy się nam ciastko z dziurką lub donat. Jak to wygląda? Z Emiratów wjeżdżamy do eksklawy Omanu, we wnętrzu której jest eksklawa ZEA.. W tej pierwszej znajduje się miejscowość Wadi Madha, a w drugiej wioska Nahwa. Ani jedna, ani druga nie przypominają odwiedzonych dotychczas miejsc. Znajduje się tutaj wiele oaz pełnych zieleni, urokliwych kanionów oraz potężnych drzew banyan. Te ostatnie znane są jako figowce bengalskie i choć może nie są tu tak ogromne jak te w Indiach czy Tajlandii, to jednak mają wystarczająco dużo lian, żeby się na nich pobujać.

W Nahwa obok małego meczetu leży spory kamień. Według miejscowego zwyczaju powinien go podnieść każdy kawaler. Jeżeli nie da rady, to nie nadaje się do zawarcia małżeństwa. Z naszej grupy nie dokonał tego żaden…

Podczas tej wycieczki byliśmy świadkami  solidnej burzy i ulewnego deszczu. Dla nas to  nic nadzwyczajnego, ale tutaj opady o tej porze roku to prawdziwy ewenement. Nic dziwnego więc, że niemal wszyscy miejscowi wyciągnęli smartfony i zaczęli nagrywać tę pogodową anomalię. Po około godzinie deszcz przestał padać, a po burzy pozostały tylko połamane palmy daktylowe na drodze. O niedawnej ulewie przypominały też rwące w poprzek drogi strumienie wody spływające z gór. Pojawiła się też tęcza.

Część pierwsza tutaj

Burza w Dibba

Zatoka Omańska

Kamień "testowy" dla kawalerów

Banyan

Skutki ulewy

Meczet w Nahwa



Nasi kierowcy






Sułtan Omanu

 

Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty