Od Szaflar do Białej Wody


Gorący Potok

Kolejny wyjazd na baseny termalne. Tym razem do Szaflar (45 km od Szczawnicy). Z naszego sanatorium pojechało 8 osób. Termy Gorący Potok to kompleks kilku basenów z wodą siarkową. Jej stężenie nie jest jednak tak odczuwalne jak w słowackim Vrbovie, gdyż jest uzdatniana za pomocą lamp UV. Może to i lepiej, bo można przyjemniej i dłużej spędzać czas na basenach. Szczególnie miło upływa czas przy piwie, które można nabyć w mieszczącej się na terenie kompleksu restauracji. Ktoś może zapytać, a jak płacić, skoro jest się tylko w kąpielówkach? Otóż nie trzeba od razu płacić. Wystarczy przyłożyć do czytnika czip na pasku, który normalnie służy do otwierania i zamykania szafki ubraniowej. Rachunek zaś ureguluje się przy wyjściu z obiektu.

Na terenie Gorącego Potoku znajdują się też zjeżdżalnie. Niestety, w porze zimowej nie można z nich korzystać. Za to na odcinku między bramą wejściową a szatnią można zapoznać się z licznymi „złotymi” myślami umieszczonymi na wysokim murze, np. taką sentencją: Zaproś swojego męża na kawę zanim inna zaprosi go na loda. :)

Podczas naszego pobytu w Szaflarach w sanatorium odbył się koncert Jerzego Juliusza Stadnickiego. Akurat wychodził z windy, gdy wracałem do pokoju. Zaproponował mi zakup swojej płyty. Odpowiedziałem, że nie byłem na koncercie i nie znam jego twórczości.

Dzisiaj miałem mieć tylko jeden zabieg, ale „odrobiłem” go wczoraj, więc miałem wolne całe przedpołudnie. Wybrałem się zatem na pieszą wycieczkę do Białej Wody. Po drodze mijałem Szlachtową i Jaworki. W tych ostatnich obejrzałem Muzyczną Owczarnię. Jest to unikatowe miejsce pracy twórczej nie tylko dla muzyków, lecz także artystów plastyków. Odbywają się tutaj liczne koncerty i wystawy. Owczarnia w nazwie wzięła się stąd, że w tym budynku rzeczywiście kiedyś przebywały owce. Jednakże od z górą 20 lat miejsce to tętni życiem. Honorowym prezesem stowarzyszenia „Muzyczna Owczarnia” jest  Nigel Kennedy. Jak już wspominałem parę postów wcześniej artysta ma dom w Jaworkach. Dzisiaj ponownie przechodziłem w jego pobliżu. Nie ukrywam, że rezydencja wywarła  na mnie spore wrażenie. Zbudowana jest w stylu góralskim: piętrowa drewniana konstrukcja na  kamiennej podmurówce.  Całość stoi na słonecznym stoku pod lasem.

W Białej Wodzie zajrzałem do starej kapliczki, będącej pamiątką po mieszkających tu kiedyś Łemkach. Pochodzi ona z XIX wieku. Rzuciłem jeszcze okiem na Smolegową Skałę i zawróciłem. W Jaworkach podszedłem do stojącego nieco na uboczu  kościoła filialnego p.w. św. Jana Chrzciciela. Niestety, był zamknięty.

Przeszedłem łącznie ponad 18 kilometrów w niewiele ponad 3 godziny.




Jarmuta i Muzeum Pienińskie

Stary Potok


Smolegowa Skała

Wnętrze kapliczki w Białej Wodzie

Kapliczka w Białej Wodzie

Osada Jaworki



Muzyczna Owczarnia



Grajcarek

Szczawnica - budynek socjalny zbudowany dla Romów

Nazywa się Andrzej, piszą go Dziedzina, a wołają Wiwer

A. Dziedzina-Wiwer i gorset

Wczoraj po kolacji mieliśmy okazję ponownie posłuchać i pooglądać Andrzeja Dziedzinę-Wiwera. Pisząc „pooglądać”, mam na myśli nie tyle postać pana Andrzeja, co góralski strój, który miał na sobie. Opowiadał on, jak zawsze, ze swadą o historii i kulturze górali. Jego opowieści były co prawda takie same jak w 2012 roku, ale miło było sobie przypomnieć niektóre rzeczy.
Weźmy na przykład takie pojęcia jak: „wyjść na dwór” lub „wyjść na pole”. Zawsze byłem przekonany, że forma „wyjść na dwór” jest poprawna, choć nigdy nie zastanawiałem się na jej pochodzeniem. Tymczasem Andrzej Dziedzina-Wiwer uświadomił  mi, że górale mówią  o pójściu na pole, bo zawsze posiadali własne skrawki ziemi, zaś mieszkańcy innych rejonów  Polski mieli dziedziców i dwory, do których chodzili. I pomyśleć, że kiedyś śmiałem się z kolegi w internacie, gdy mówił, że idzie na pole. „Przecież tu jest asfalt i beton” – upierałem się. Czasami, gdy już się mocno zdenerwował, to pytał mnie, czy chcę dostać w kufę.
Inną ciekawostką opowiedzianą przez pana Andrzeja jest kwestia określania tożsamości. Dla większości Polaków nie mieści się zapewne w głowie, że na pytanie „jak się nazywasz” można podać swoje imię. A tak właśnie jest u górali. Podają imię, bo tak nazwano ich na chrzcie. Dopiero na pytanie „jak cię piszą” wymieniają swoje nazwisko, np. Dziedzina. Ale to nie wszystko! Osób o tym samym imieniu i nazwisku w danej miejscowości może być wiele. Dlatego kolejne pytanie brzmi „jak cię wołają”. W przypadku naszego prelegenta jest to Wiwer. A zatem, kiedy przedstawi się jako Andrzej Dziedzina-Wiwer, to nie ma możliwości, żeby ktoś pomylił go z inną osobą.
Nie mam ambicji, aby w krótkiej notatce przedstawić wszystkie kwestie poruszane przez pana Andrzeja w trakcie prawie trzygodzinnego spotkania. Zapewniam jednak, że trudno było się nudzić podczas tego popisu gawędziarstwa, erudycji i w pewnym sensie aktorstwa. Takich prawdziwych pasjonatów, górali z dziada pradziada, jest już coraz mniej. A propos pradziada, to pan Andrzej poczytuje sobie za honor, że jego przodek był zbójnikiem.
- Bo zbójnik – mówił – to nie złodziej. Zbójnik mógł okraść plebana, który miał za dużo dutków, ale nie ruszył niczego z kościoła. Mógł też obrobić karczmarza, bo ten przecież i tak później się odkuł, dolewając na przykład wody do gorzałki czy zaniżając miarę. Grubego (bogatego) gazdę też czasem skubnął, bo przecież taki z głodu nie umrze. Prawdziwy zbójnik nigdy jednak nie rabował biedaków, choć legendy o tym, jakoby się z nimi dzielił łupami, są mocno przesadzone.
Ponad siedem lat temu tak opisywałem spotkanie z panem Andrzejem: kliknij
A. Dziedzina-Wiwer na okładce miesięcznika "Grajcarek"



Prezentacja cuchy



Andrzej Dziedzina-Wiwer
 

Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty