A. Dziedzina-Wiwer i gorset |
Wczoraj po kolacji mieliśmy
okazję ponownie posłuchać i pooglądać Andrzeja Dziedzinę-Wiwera. Pisząc „pooglądać”,
mam na myśli nie tyle postać pana Andrzeja, co góralski strój, który miał na
sobie. Opowiadał on, jak zawsze, ze swadą o historii i kulturze górali. Jego
opowieści były co prawda takie same jak w 2012 roku, ale miło było sobie
przypomnieć niektóre rzeczy.
Weźmy na przykład
takie pojęcia jak: „wyjść na dwór” lub „wyjść na pole”. Zawsze byłem
przekonany, że forma „wyjść na dwór” jest poprawna, choć nigdy nie zastanawiałem
się na jej pochodzeniem. Tymczasem Andrzej Dziedzina-Wiwer uświadomił mi, że górale mówią o pójściu na pole, bo zawsze posiadali własne
skrawki ziemi, zaś mieszkańcy innych rejonów Polski mieli dziedziców i dwory, do których
chodzili. I pomyśleć, że kiedyś śmiałem się z kolegi w internacie, gdy mówił,
że idzie na pole. „Przecież tu jest asfalt i beton” – upierałem się. Czasami,
gdy już się mocno zdenerwował, to pytał mnie, czy chcę dostać w kufę.
Inną ciekawostką
opowiedzianą przez pana Andrzeja jest kwestia określania tożsamości. Dla
większości Polaków nie mieści się zapewne w głowie, że na pytanie „jak się
nazywasz” można podać swoje imię. A tak właśnie jest u górali. Podają imię, bo
tak nazwano ich na chrzcie. Dopiero na pytanie „jak cię piszą” wymieniają swoje
nazwisko, np. Dziedzina. Ale to nie wszystko! Osób o tym samym imieniu i
nazwisku w danej miejscowości może być wiele. Dlatego kolejne pytanie brzmi „jak
cię wołają”. W przypadku naszego prelegenta jest to Wiwer. A zatem, kiedy
przedstawi się jako Andrzej Dziedzina-Wiwer, to nie ma możliwości, żeby ktoś
pomylił go z inną osobą.
Nie mam ambicji,
aby w krótkiej notatce przedstawić wszystkie kwestie poruszane przez pana
Andrzeja w trakcie prawie trzygodzinnego spotkania. Zapewniam jednak, że trudno
było się nudzić podczas tego popisu gawędziarstwa, erudycji i w pewnym sensie
aktorstwa. Takich prawdziwych pasjonatów, górali z dziada pradziada, jest już
coraz mniej. A propos pradziada, to pan Andrzej poczytuje sobie za honor, że
jego przodek był zbójnikiem.
- Bo zbójnik –
mówił – to nie złodziej. Zbójnik mógł okraść plebana, który miał za dużo
dutków, ale nie ruszył niczego z kościoła. Mógł też obrobić karczmarza, bo ten
przecież i tak później się odkuł, dolewając na przykład wody do gorzałki czy
zaniżając miarę. Grubego (bogatego) gazdę też czasem skubnął, bo przecież taki
z głodu nie umrze. Prawdziwy zbójnik nigdy jednak nie rabował biedaków, choć
legendy o tym, jakoby się z nimi dzielił łupami, są mocno przesadzone.
Ponad siedem lat temu tak opisywałem spotkanie z panem Andrzejem: kliknij
A. Dziedzina-Wiwer na okładce miesięcznika "Grajcarek" |
Prezentacja cuchy |
Andrzej Dziedzina-Wiwer |