|
Hotel Dafang w Pekinie |
Lotnisko w Pekinie jest drugim największym na świecie.
Posiada aż trzy terminale. Sporym zaskoczeniem był dla mnie fakt, że po odbiór bagażu trzeba było
jechać pociągiem. Wcześniej jednak musieliśmy przejść przez procedurę
skanowania linii papilarnych palców oraz pozować do zdjęć en face.
Przed terminalem czekał na nas autokar z
lokalnym przewodnikiem. W drodze do hotelu nasz polski pilot udzielał nam niezbędnych
rad i informacji. W tym miejscu chcę podkreślić, że Tomek Szatiło, o którym już
wcześniej czytałem pozytywne opinie, wywiązał się znakomicie ze swojej roli.
Mimo stosunkowo młodego wieku, jest bardzo doświadczonym, kompetentnym i niezwykle
wykwalifikowanym przewodnikiem. Jego poziom wiedzy o Chinach (i nie tylko, bo
obsługuje także programy wycieczek po Izraelu i Gruzji) jest naprawdę
imponujący. Na początek pokazał nam, jak odróżniać prawdziwe banknoty stu juanowe
od fałszywych. Otóż te podrabiane pod
dotykiem palców są na całej powierzchni gładkie, natomiast w przypadku
prawdziwych wyczuwa się chropowatość na włosach wszechobecnego Mao Zedonga.
Kurs juana jest sztywny. Za dolara otrzymuje się 6.30
juana, za euro zaś 7,50. Walutę można wymienić w banku lub w specjalnej maszynie (w tym przypadku
z prowizją) lub u lokalnego przewodnika bez żadnych dodatkowych kosztów. Skorzystałem
oczywiście z tej ostatniej opcji.
Mamy połowę marca, ale w okolicach Pekinu wiosna
jest już w rozkwicie. Dogłębniej
przekonam się o tym za dwa dni, gdy słońce dotkliwie spiecze mi łysinę. Już od
pierwszego dnia otrzymujemy w autokarze po butelce wody o pojemności 0,55
litra. Podobnie jest we wszystkich hotelach (łącznie było ich 7).
Po godzinnej jeździe docieramy do hotelu Dafang (podobnie
jak pozostałe ma 4 gwiazdki). Oprócz wspomnianej wody do dyspozycji mamy czajnik,
herbatę, sejf, telewizor i wi-fi. Niestety, w Chinach nie działają Google,
Facebook ani Messenger. Można natomiast
korzystać ze skrzynek pocztowych na Wirtualnej Polsce i na Onecie.
Na kolację jedziemy do restauracji Taishuxi. Nasza
grupa liczy 31 osób. Zajmujemy więc trzy stoły. Na każdym z nich jest obrotowy szklany blat. Kelnerki stawiają na nim
kolejne dania. Przed sobą mamy małe talerzyki, szklanki na piwo, kubki na
herbatę, pałeczki oraz widelce. Jest ryż, dużo gotowanych warzyw, kawałki mięsa,
jakieś grzyby i piwo Harbin (po szklaneczce na osobę). Kolejne półmiski
opróżniają się błyskawicznie. Każdy chce spróbować lokalnych potraw, ale
niektórzy najwyraźniej są bardziej głodni, żeby nie powiedzieć – łakomi, bo
często zdarza się, że do ostatniej osoby dociera tylko puste naczynie.
Charakterystyczną cechą grupowych wyjazdów turystycznych
są wizyty w lokalnych wytwórniach, sklepach i warsztatach rzemieślniczych.
Zazwyczaj piloci i przewodnicy mają w tym swój wymierny interes. Za doprowadzenie
grupy w określone miejsce otrzymują bowiem konkretne korzyści. Tak więc, będąc
w Maroku, na pewno trafimy do garbarni skór w Fezie, w sąsiedztwie której będzie
dobrze zaopatrzony sklep z wyrobami ze skóry. W miasteczku Essaouira zapoznamy się natomiast z ofertą produktów z
drewna tui. W okolicach Agadiru trafimy na olejek arganowy. Jeżeli pojedziemy
do Egiptu, to niechybnie będziemy namawiani do zakupu papirusów lub przedmiotów
z alabastru. W Kairze zaś na pewno trafimy do „zaprzyjaźnionej’ perfumerii W
Turcji zaoferują nam wyroby ceramiczne i zaprowadzą do zakładu kamieniarskiego
specjalizującego się w obróbce onyksu. Nie ominie nas też propozycja odwiedzenia
tzw. fabryki wyrobów skórzanych. W greckich Meteorach poznamy technikę pisania
ikon i oczywiście ofertę ich zakupu. W Hiszpanii (zwłaszcza na terenie
Katalonii), Rumunii i Mołdawii uraczą nas winem i bogatą ofertą sprzedażową tegoż
trunku. Z kolei w Indiach kuszeni będziemy różnorodnymi przyprawami i herbatami,
dywanami i kamieniami szlachetnymi. W Amsterdamie odwiedzimy szlifiernię
diamentów i oczywiście zaopatrzony dobrze sklep. I tak dalej, i tak dalej.
Zazwyczaj jednak te komercyjne wstawki nie dominują nad programem wycieczki
jako takiej. Ot, zdarzają się dwie lub
trzy w trakcie jednej imprezy. Wyjątkiem potwierdzającym tę regułę są Chiny.
Tutaj praktycznie nie ma dnia, aby zorganizowany turysta nie był postawiony
przed dylematem: kupić czy nie kupić. Biura turystyczne wraz z lokalnymi kontrahentami
układają programy w ten sposób, że nie można ominąć „cudownych” okazji. Nie są to bowiem
fakultatywne imprezy, na które można wykupić bilet lub też z nich zrezygnować.
My zaczęliśmy zwiedzanie Chin od herbaciarni w
Pekinie. Wysłuchaliśmy najpierw wykładu o nieskończonej ilości gatunków herbat.
Zdołałem z tego zapamiętać tylko tyle, że herbaty dzielimy na sześć podstawowych
grup: zieloną, białą, czerwoną, żółtą, oolong i czarną. Dalej to już czarna magia…
Potem był pokaz parzenia poszczególnych gatunków i degustacja z malutkich
czarek. A na końcu, rzecz jasna, sklep z półkami uginającymi się pod ciężarem
herbat i ich cen. Nieco później w sklepiku mieszczącym się w bocznej uliczce natknąłem
się na te same herbaty, tyle że trzykrotnie tańsze.
W Pekinie uwagę zwracają czyste ulice. Każdy
papierek jest natychmiast podnoszony przez czujnych pracowników, a kurz
neutralizowany przez jeżdżące niemal na okrągło polewaczki.
Z
herbaciarni udajemy się na słynny Plac Tiananmen. Przed wejściem szczegółowa
kontrola. Na samym placu i wokół niego pełno funkcjonariuszy różnych służb. Na
tym największym na świecie placu miało miejsce wiele ważnych wydarzeń, m.in.
proklamowanie przez Mao Zedonga CHRL w
1949 roku. Jednakże Brama Niebiańskiego
Spokoju, bo to znaczy po chińsku Tiananmen, zapisała się w powszechnej świadomości
w związku z protestami w 1989 roku. Co
prawda sama masakra (dokładna liczba ofiar do dzisiaj nie jest znana) miała
miejsce poza placem, ale pozostał on jej niemym symbolem. Nie znajdzie się tu
bowiem żadnej tablicy pamiątkowej czy nawet symbolicznego znicza. Ten temat
jest tabu. Na tym ogromnym placu (800 x 300 m) stoją tylko dwa obiekty:
mauzoleum Mao Zedonga i kolumna z pomnikiem Bohaterów Ludu.
Idąc w kierunku północnym przechodzimy do
Zakazanego Miasta. Nad bramą wisi tu 6-metrowy portret Mao Zedonga. Tutaj
również czeka nas szczegółowa kontrola. Nie wolno wnieść nawet zapalniczki, co
zresztą w Chinach jest normą we wszystkich obiektach publicznych, nawet w
pociągach. Do pałacowego kompleksu, bo tym w istocie jest Zakazane Miasto,
ciągną tłumy turystów. Dlatego ograniczono dzienną sprzedaż biletów do 75
tysięcy. Kolejne pałacowe pawilony
pokazują nam historię miejsca będącego rezydencją aż 24 cesarzy z dynastii Ming
i Qing. Uwagę zwracają kunsztowne zdobienia dachów i innych elementów tych budowli.
Za cesarskimi ogrodami znajduje się Park
Jingshan ze Wzgórzem Węglowym pośrodku. Z tego ostatniego jest doskonały widok nie
tylko na Zakazane Miasto, ale też na nowoczesne dzielnice Pekinu. Niegdyś w tym
parku odpoczywali cesarze wraz ze swoimi świtami. Obecnie w dawnych pawilonach
cesarskich znajduje się biblioteka i szkoła muzyczna, a park służy jako miejsce
rekreacji.
Godzinę później jesteśmy już w Pałacu Pokoju i
Harmonii. Jest to jedna z najważniejszych i największych świątyń buddyzmu
tybetańskiego. Przed każdym pawilonem stoją metalowe pojemniki, w których spala
się trociczki. Wokół unosi się gryzący w nozdrza dym. Dobrze, że chociaż
papierosów nie pozwala się tu palić. Jak w każdej świątyni lamaistycznej, znajdziemy
tu modlitewne młynki i thanki (malowane
lub haftowane obrazy o tematyce religijnej). W Pawilonie Wiecznej Szczęśliwości (jednym z
pięciu na terenie obiektu) znajduje się posąg Buddy Maitreji o wysokości 18
metrów, wyrzeźbiony z pnia sandałowca o łącznej długości 26 m (część wkopana
jest w ziemię).
Po południu odwiedzamy tradycyjne chińskie domostwo
w dzielnicy hutongów (stare parterowe domy o zwartej zabudowie, wąskie uliczki).
Właściciel, starszy mężczyzna z długimi farbowanymi włosami, sygnetem na palcu
i cygarem w ustach z pobłażaniem patrzył jak nasza 31 osobowa grupa bez opamiętania
obfotografowywała jego włości. Oczywiście, był już do tego przyzwyczajony. No
i, nie ukrywajmy, nie gościł nas bezinteresownie. Pośród mebli i rozmaitych bibelotów uwagę zwracał
wiszący na ścianie obraz z wizerunkami pięciu postaci, bez których nie
istniałby komunizm: Marks, Engels, Lenin, Stalin i oczywiście Mao Zedong.
Wizytę w hutongach zakończyliśmy
kilkunastominutową przejażdżką rikszami.
Po kolacji
pojechaliśmy do Czerwonego Teatru na przedstawienie „Legenda Kung fu”
(30 USD). To trwające 70 minut barwne widowisko opowiada historię młodego
mnicha, który z biegiem czasu staje się mistrzem Kung fu i Zen. Spektakl jest
zarazem fantastycznym pokazem wschodnich sztuk walki.
Tak na marginesie, chińska publiczność ma zwyczaje
nieco odbiegające od europejskich. Wielu Chińczyków przemieszcza się po teatrze
podczas przedstawienia, konsumuje jakieś
przekąski albo po prostu chrapie. Na koniec zaś, zanim jeszcze aktorzy
wyjdą ukłonić się, chińscy widzowie już tłoczą się przy wyjściach.
Drugi dzień zwiedzania Pekinu rozpoczął się od
wizyty w obiekcie o szumnej nazwie Świat Pereł. Tradycyjnie najpierw odbył się krótki
wykład o hodowli pereł słodkowodnych (w Chinach prowadzi się ją dopiero od lat
siedemdziesiątych ub. wieku). Dowiedzieliśmy się więc, że małżom słodkowodnym
wszczepia się kawałek nabłonka, z którego potem wytwarza się woreczek perłowy z
perłą w środku. Pouczono nas też o sposobach odróżniania pereł prawdziwych od
podrabianych. Otóż w przypadku oryginalnych pereł po zarysowaniu nie zostaje
szrama. Prawdziwe są też wtedy, gdy nie ściemnieją
w ogniu lub gdy po próbie nadgryzienia zgrzytają w zębach.
Skoro już byliśmy wyedukowani, to zaproszono nas
do sklepu. W ogromnej hali znajdowało się mnóstwo gablot i stolików z wyrobami
z pereł. Były nie tylko naszyjniki, bransoletki czy kolczyki. Oferowano także szeroką
gamę kosmetyków wytworzonych na bazie pereł (najtańszy krem 100 juanów,
czyli 57 zł)). Ba, zachęcano do ich
zakupu opowieścią o cesarzowej Cixi , która miała spożywać perłowy proszek,
dzięki któremu zachowała młody wygląd. Potwierdzać to miał wiszący na ścianie
portret, który wykonano jej w wieku 70 lat. Osobiście nie przekonało mnie to do
żadnego zakupu.
Kilkadziesiąt kilometrów od Pekinu znajduje się Dolina
Mingów, na terenie której są grobowce 13
z 16 cesarzy tej dynastii. Po przyjeździe przeszliśmy kilkusetmetrowy odcinek
tzw. Drogi Duchów. Wzdłuż niej ustawiono 12 par posągów różnych zwierząt. Są wśród
nich realne, jak słonie, wielbłądy i konie oraz mityczne (qilin, xiezhi). Dalej
mijamy 12 posągów mandarynów i dochodzimy do marmurowej Bramy Smoka i Feniksa. Święta
droga otoczona jest szpalerem drzew, zieleniejących się właśnie wiosennymi
listkami. Wchodząc do pawilonu Stałych Łask
przekraczamy bardzo wysokie progi.
Napotkamy je jeszcze w wielu innych świątyniach
i pałacach. Miały one zapobiegać przedostawaniu się złych mocy.
Grobowiec
cesarza dzieli się na strefy sacrum i profanum. W pawilonie
kolumny i sufity wykonane są z drzewa
sandałowego.
Wczesnym popołudniem dojeżdżamy do Badaling (ok.
70 km od Pekinu). Tutaj udostępniony jest do zwiedzania fragment wielkiego muru
chińskiego. Zbudowany został około 1505 roku, a odrestaurowany ponad 60 lat temu. Rocznie odwiedza go ponad
100 milionów osób. Niektóre odcinki są płaskie, inne zaś pną się stromo w górę.
Wielu turystów kurczowo trzyma się barierek przy schodzeniu z co bardziej ostro
nachylonych schodów. Mur usytuowany jest na wysokości około tysiąca metrów.
Wokół rozciągają się góry. Słoneczna aura umożliwia podziwianie widoków, a
lekki wiatr skutecznie chłodzi spocone nieco po wspinaczce czoło. Łącznie
spaceruję po murze przez 1,5 godziny. Miłym zaskoczeniem są toalety w pobliżu
jednej ze strażnic. Zresztą w kwestii publicznych toalet Chiny wywarły na mnie
bardzo pozytywne wrażenie; jest ich wszędzie dużo i są bezpłatne.
Co do samego Wielkiego Muru Chińskiego, to
narosło wokół niego wiele legend, choćby ta o jego widoczności z kosmosu. Nie
do końca jasna jest też jego długość. Jedne źródła mówią, że ma 21 kilometrów,
inne zaś wspominają o 8851 km. Różnice te wynikają też ze sposobów liczenia. Jedni
uwzględniają naturalne przeszkody (rzeki, grzbiety górskie), inni liczą tylko fizyczne
odcinki muru.
Kolację zjadamy w Grand Hotelu, a zaraz po niej
wybieramy się na wieczorne zwiedzanie Pekinu (koszt 25 USD). Najpierw
przejeżdżamy cztery przystanki metrem, a potem spacerujemy przez pełne
szklanych wieżowców centrum biznesowe. Po drodze mijamy wielki ekran (długi na
250 metrów) zawieszony na wysokości mniej więcej piątego piętra nad ziemią.
Wyświetlane są na nim reklamy i krótkie
filmiki. Na chwilę wchodzimy też do wielkiego domu towarowego. Na koniec
odwiedzamy dzielnicę handlową, gdzie przy jednej z uliczek znajdują się
stragany z tzw. polnym ptactwem. Można tu popróbować pieczonych ptaków, żółwi,
skorpionów, owadów i tp. Wcześniej jednak degustujemy wódkę ryżową, którą
miejscowy przewodnik nalewa do plastikowych kubków bezpośrednio na ulicy. Dość
mocna.
Wracamy do hotelu autokarem, przejeżdżając
między innymi obok placu Tiananmen. Przewodnik
włącza nam muzykę. Melodie wydają się znane, choć słów nie można
zrozumieć. Tak, tak! To chińska wersja discopolowych przebojów zespołu Bayer
Full.
Dzisiaj przeszedłem
łącznie 22 400 kroków.
Po
trzech nocach opuszczamy hotel Dafang.
Od przewodnika nabywamy cztery butelki likieru
żeńszeniowego po 100 juanów za jedną.
Przyjeżdżamy
do Świątyni Nieba. W oczy rzuca się ogromna przestrzeń, na której mieści się
kompleks sakralnych budowli taoistycznych. Odwiedzali go cesarze z dynastii
Ming i Qing podczas dorocznych ceremonii, podczas których modlono się o obfite
plony.
Na parking wychodzi się przez drewniany tunel.
Jest on pokryty oryginalnymi malowidłami. W tunelu starsi Chińczycy grają
w karty lub w madżonga. Kobiety coś haftują lub szydełkują. Inni
uprawiają tai chi.
Przed
południem przyjeżdżamy do centrum tradycyjnej medycyny chińskiej. O jej zaletach opowiada nam miejscowy profesor
(przynajmniej tak go tytułują). Co ciekawe, całkiem nieźle mówi po polsku.
Dysponuje również slajdami w naszym języku. Dowiadujemy się zatem, że medycyna
chińska stosuje leki z lukrecji przeciwko AIDS. Są one podobno trzykrotnie
skuteczniejsze niż amerykańskie. Inną
ciekawostką jest operacja zaćmy, którą w 1976 roku przeprowadził w ciągu pięciu
minut prof. Tang Youzhi. Użył przy tym tylko złotej igły. Pacjentem był sam Mao
Zedong. Według naszego profesora lekarze specjalizujący się w chińskiej
medycynie tradycyjnej są w stanie postawić diagnozę na podstawie czterech
parametrów: obserwacji, zapachu i słuchania, zadawania pytań oraz analizy
pulsu. Na potwierdzenie tych słów na
salę wchodzi kilkoro profesorów (dziwnie młodych jak na taki stopień naukowy) i
diagnozuje chętnych z naszej grupy. Bezpłatnie. Płaci się tylko za przepisane
zioła. W niektórych przypadkach, gdy sam badany opowie o swoich chorobach, przyznają
iż medycyna chińska jest bezradna. W tym samym czasie rehabilitanci wykonują
masaż stóp za jedyne 30 juanów. Potem proponują zakup olejków i kremów. Za
dodatkową opłatą chcą też masować barki. W wypadku odmowy wyraźnie okazują
swoje niezadowolenie.
W
południe odwiedzamy ZOO, a konkretnie pawilon z pandami wielkimi. Te do niedawna zagrożone wyginięciem zwierzęta mają się
obecnie dobrze. Podobno zaczęły się rozmnażać po tym, gdy umożliwiono im
oglądanie filmów pornograficznych. Możliwe, bo ogólnie są bardzo leniwe.
Zazwyczaj tylko śpią i obżerają się pędami bambusa.
O czternastej przyjeżdżamy do Pałacu Letniego usytuowanego
nad jeziorem Kunming pod Pekinem. Cały
kompleks pałacowy nazywany jest Ogrodem Naturalnej Harmonii. Rzeczywiście,
urzeka on przepychem i rozmachem. Nad
brzegiem jeziora zbudowany jest zadaszony ganek o długości jednego kilometra.
Pokryty jest on, podobnie jak ten przy Świątyni Nieba, tysiącami malowideł. Wychodząc
z tego niby tunelu natrafiamy na marmurową łódź, tkwiącą nieruchomo przy brzegu
jeziora. Wybudowano ją na zlecenie cesarzowej Cixi (tej od sproszkowanych pereł).
Podobnie jak w innych miejscach, jest tu wielu
turystów. Głównie Chińczyków. Niektórzy z nich przyjeżdżają z odległych prowincji,
w których rzadko można ujrzeć Europejczyka. Jesteśmy więc dla nich sporą
atrakcją. Niektórzy robią nam zdjęcia z ukrycia, inni natomiast proszą o
pozowanie.
Po
powrocie do Pekinu odwiedzamy obiekty olimpijskie z czasów IO w 2008 roku. Spacerujemy
po błoniach i oglądamy stadion w kształcie ptasiego gniazda, wieżę telewizyjną
i znicz olimpijski.
Na kolację otrzymujemy między innymi kaczkę po pekińsku.
Są to cieniutkie plasterki kaczych piersi zawijane w małe naleśniki. Do tego podawane są pokrojone w wąskie paski
warzywa, które można maczać w sosie. Porcje raczej symboliczne. Na szczęście
były też inne potrawy.
O godzinie 20.40 wsiadamy do pociągu i
odjeżdżamy do Xi’an. Przy wejściu
na dworzec przechodzimy przez kontrolę biletów, bagażu i paszportów. Bilety są
sprawdzane ponownie przy wejściu na peron i do pociągu. W każdym przedziale są cztery łóżka. Do dyspozycji pasażerowie mają
kapcie i wrzątek. Każdy wagon ma dwie toalety: europejską i azjatycką (tu
załatwia się w stylu alpejskim). Niestety, brak papieru toaletowego.
Druga część relacji: kliknij tutaj
|
Herbaciarnia |
|
Plac Tiananmen |
|
Pomnik Bohaterów Ludu na pl. Tiananmen |
|
Tiananmen |
|
Brama Zakazanego Miasta |
|
Tiananmen |
|
Zakazane Miasto |
|
Zakazane Miasto |
|
Widok ze Wzgórza Węglowego |
|
Zakazane Miasto ze Wzgórza Węglowego |
|
Widok ze Wzgórza Węglowego |
|
Widok ze Wzgórza Węglowego |
|
Wzgórze Węglowe |
|
Przed Pałacem Pokoju i Harmonii |
|
Młynek modlitewny |
|
Posąg Buddy Maitreji |
|
Chińskie domostwo |
|
Tych nie trzeba chyba podpisywać... |
|
Uliczny widoczek |
|
Legenda Kung fu |
|
Legenda Kung fu |
|
Legenda Kung fu |
|
Świat pereł |
|
Portret cesarzowej Cixi |
|
Dolina Mingów |
|
Droga Duchów |
|
Wielki Mur Chiński |
|
Pekin nocą |
|
Ekran ledowy |
|
Polne ptactwo |
|
Świątynia Nieba |
|
Świątynia Nieba |
|
Przed masażem stóp |
|
centrum medycyny chińskiej |
|
Panda wielka |
|
Pałac Letni |
|
Marmurowa łódź |
|
Stadion IO |
|
Znicz IO 2008 |
|
kaczka po pekińsku |