Na pokładzie "Costa Pacifica": Gibraltar, Lizbona, Kadyks, Malaga, Marsylia, Savona, Genua, Barcelona

 


Niedziela, 19.10.25

Dzisiaj o szesnastej, po siedemnastu godzinach od wyjścia z domu, zaokrętowaliśmy się w Barcelonie na statek wycieczkowy Costa Pacifica. Co zajęło nam tyle czasu? Najpierw była podróż pociągiem Ustronie z Gdańska do Warszawy, a następnie lot samolotem rejsowym PLL „Lot” do stolicy Katalonii. W obu środkach komunikacji spędziliśmy zaledwie sześć i pół godziny. Reszta to czekanie. Najdłużej, bo ponad pięć godzin pomiędzy przyjazdem do Warszawy a odlotem. Poza tym ponad dwie godziny oczekiwaliśmy na zaokrętowanie (Embarkation). Wcześniej, bo na Okęciu, poznaliśmy naszego pilota z ramienia Unique Moments. Jest nim młody i – póki co – sympatyczny Norbert Wnękowski.

Otrzymaliśmy kabinę nr 7301 na siódmym pokładzie, niemal w samym środku statku. Restaurację a’la carte New York mamy na czwartym pokładzie, ale będziemy raczej korzystać z La Paloma Buffet Restaurant na dziewiątym. Jest tam może mniej elegancko, ale wybór dań podobny i nie trzeba czekać na obsługę. W porcie obok nas stoi jeszcze kilka wycieczkowców, w tym Costa Smeralda oraz 360.metrowy Allure Of The  Seas. Dla porównania, nasza Costa Pacifica ma tylko 290 metrów długości. Dzisiaj o dwudziestej wypływamy w stronę Cieśniny Gibraltarskiej. W Gibraltarze mamy zacumować we wtorek rano. Pogoda na razie dopisuje, humory również, choć po blisko dobie bez snu, odczuwamy nieco zmęczenie.

 Poniedziałek, 20.10.25

Wczoraj wieczorem obejrzeliśmy jeszcze w teatrze fragmenty Wizualnego Show Tanecznego „Nieskończony Błękit” w wykonaniu grupy eVolution Dance Theater. Nie zgłosiliśmy się natomiast na miejsce zbiórki z kapokami, żeby potwierdzić zapoznanie się z procedurami bezpieczeństwa na statku. Dlatego dzisiaj rano otrzymaliśmy żółtą notę z ostrzeżeniem, podpisaną przez samego kapitana Alba Nicolo. Po południu zaś wrzucono do naszej skrzynki notę z czerwonym obramowaniem. Ale spokojnie!. Tę ostatnią wystarczy podpisać i wrzucić do skrzynki obok recepcji. Ot, taki myk dla leniwych…

Nie wspomniałem jeszcze, że wczoraj wraz z bagażem udało mi się przemycić na pokład nieco alkoholu: whisky w butelce po Coli oraz rum w butelce po wodzie. Nie ma się czym chwalić, ale odnotowuję gwoli ścisłości.

Po śniadaniu pomoczyliśmy się nieco w jacuzzi. Nieopatrznie jednak wszedłem tam ze smartwatchem na ręku. Zapomniałem już, że cztery lata temu w podobny sposób straciłem zegarek w Morzu Martwym. Tym razem stało się to samo. Głupich nie sieją, sami się rodzą…

Pogoda słoneczna, morze spokojne. Płyniemy ze średnią prędkością 17 knots. Po prawej stronie widać skaliste wybrzeża Hiszpanii. Korzystając z wolnego czasu zwiedzamy zakamarki statku: sklepy, kasyno, restauracje i bary, teatr, baseny i pokłady z leżakami do opalania. Degustujemy też specjały przygotowane przez szefów kuchni. Nie pijemy jedynie Sangrii, gdyż ta oferowana jest po 8,80 Euro za szklankę.

Wieczorem słuchamy w teatrze  najsłynniejszych przebojów Whitney Houston, Lady Gagi i Cher w ramach koncertu „Women on World”. Wykonuje je z gracją, mimo nieco korpulentnej postury, Francesca Aureli. Jej występ poprzedza prezentacja kadry zarządzającej na statku „Costa Pacifica”, czyli całkiem sporej gromady menadżerów  odpowiedzialnych za poszczególne działy. Później przenosimy się na piąty pokład, gdzie w Welcome Atrium jest możliwość zrobienia sobie zdjęcia z kapitanem Alba. Tak na marginesie, to mój trzeci kapitan na koncie. Dopiero. Bo trudno mi równać się z   Wojciechem Dąbrowskim, który fotografował się już z bodajże 46 kapitanami….

 Wtorek, 21.10.25

W Gibraltarze zacumowaliśmy o siódmej. Słońce jeszcze nie wzeszło. Z ustępującej powoli ciemności wyłaniała się słynna Skała (The Rock). Tuż pod nią jaśniały światła budzącego się miasta. Obok naszej jednostki na terminalu stał już jakiś mały wycieczkowiec z Malty. Po śniadaniu udaliśmy się spacerkiem do dolnej stacji kolejki linowej (reszta grupy wybrała transport busem). Maszerowaliśmy przez miasto, jakieś dwa kilometry. Towarzyszył nam pilot Norbert. Jego pomoc okazała się nieoceniona przy zakupie biletów na kolejkę. Nie miałem bowiem przy sobie funtów brytyjskich, a ustawienia mojej karty kredytowej nie pozwalały na płatności poza krajami UE. Zmienić ich w aplikacji bankowej nie mogłem, gdyż nie było dostępu do internetu.  Norbert zapłacił więc za nasze bilety 34 funty - ze zniżką senioralną,  normalne kosztowały 38 funtów (oddałem mu tę kwotę przelewem blikiem na telefon, gdy tylko złapałem zasięg sieci internetowej). W kolejce do kasy, a następnie do wagonika kolejki oczekiwaliśmy przez godzinę. Nie mieliśmy więc zbyt wiele czasu na zwiedzanie, bo na statku musieliśmy zameldować się najpóźniej o trzynastej (o 13.30 Costa Pacifica odpływała do Lizbony). Nie zobaczyliśmy więc jaskini św. Michała, Mostu Windsor, Memoriału Sikorskiego  ani nie zajrzeliśmy do sieci tuneli wykutych niegdyś w skale przez żołnierzy. Mieliśmy jednak na tyle czasu, żeby obejrzeć i sfotografować wspaniałe widoki rozciągające się z wierzchołka skały gibraltarskiej. Pogoda dopisała, więc i powietrze było na tyle przejrzyste, żeby dojrzeć w oddali brzegi Afryki. Na każdym kroku towarzyszyły nam oczywiście tutejsze małpy. Wbrew niektórym relacjom, które gdzieś tam kiedyś przeczytałem, makaki nie były jednak w żaden sposób uciążliwe ani agresywne. Wręcz przeciwnie – raczej znudzone fotografującymi je turystami. No, może z wyjątkiem jednej, która wystraszyła turystów, wskakując przez otwarte okienko do wnętrza wagonika. Szybko się zresztą wycofała.

Już w trakcie odpływania w głąb Cieśniny Gibraltarskiej zauważyłem krótki pas tutejszego lotniska. Tego samego, z którego w ostatni w życiu lot 82 lata temu wystartował generał Sikorski.

Popołudniu odebrałem zdjęcia, które zrobiliśmy sobie wczoraj z kapitanem. Za zestaw trzech fotografii w formacie A4 oraz miniaturki z magnesem zapłaciłem 25 Euro. Przy okazji obejrzałem (teatr jest na tym samym poziomie, co punkt Foto) finał konkursu  The Voice of the Sea. Wystąpiło sześcioro wykonawców (tylko jedna kobieta), m.in. z Peru i Gwatemali. Zwyciężył Włoch Benedetto, który odznaczał się nie tylko silnym głosem, ale też potężną posturą. W nagrodę otrzymał z rąk uroczej przedstawicielki Costa statuetkę z logo tej firmy.

Wieczorem posłuchałem w Grand Barze nieśmiertelnych przebojów Abby.

Dzisiaj płyniemy z prędkością 19,2 knots.

 Środa, 22.10.25

Przed dziewiątą zacumowaliśmy na terminalu w Lizbonie. Jest ciepło, ale pochmurnie. Obok naszej jednostki stoją także MV Ventura z floty P&O Cruises oraz MS Europa 2 obsługiwany przez niemiecką  firmę Hapag-Lloyd Cruises. To nasza druga wizyta w stolicy Portugalii. Poprzednio przebywaliśmy tutaj przed dwunastoma laty. Miło jest jeszcze raz pospacerować po znanych zakątkach miasta i powspominać zakupy w Pingo Doce czy smak słodkich pastei de nata.

Zagłębiamy się w wąskie uliczki Alfamy i wspinamy powoli na wyższe punkty. Podziwiamy elewacje domów pokryte kolorowymi azulejos, ozdobne kołatki do drzwi, liczne murale oraz wizytówkę Lizbony – słynny tramwaj linii 28. Z punktu widokowego Sophia de Mello Breyner Andresen  spoglądamy na pobliską twierdzę św. Jerzego, ale nie dochodzimy do niej. Raz, że trzeba byłoby najpierw schodzić w dół, a potem ponownie wspinać się w górę, czego moja żona nie lubi, a dwa, że już ją odwiedziliśmy podczas poprzedniego pobytu w Lizbonie. Spacerujemy więc po ogrodzie Machado, zaglądamy do kościoła Matki Bożej    Łaskawej, a potem przechodzimy obok Narodowego Panteonu z charakterystyczną kopułą, doskonale widoczną ze statków cumujących na nabrzeżu Tagu. Po krótkim odpoczynku na statku wyruszamy na kolejny spacer, tym razem przez Plac do Comercio do Rua Augusta rozpoczynającej się Łukiem Triumfalnym. Tu, jak zawsze, pełno jest turystów, ulicznych grajków, sprzedawców t-shirtów oraz licznych punktów gastronomicznych. Coś jak na gdańskiej Długiej w szczycie sezonu.  W pobliżu placu Rossio (Plac de D. Pedro IV) jakiś młody człowiek pytająco szepnął mi nad uchem: „kokaina? haszysz?”. Czyżbym wyglądał na potrzebującego? We wspomnianym już Pingo Doce (odpowiednik naszej Biedronki) nabywamy  parę butelek wina. Bardzo taniego w porównaniu z cenami w naszych marketach. Na statek przemycamy je w bardzo prosty sposób, czyli w butelkach po wodzie. Wydaje mi się, że pracownicy obsługujący skanery bagażu doskonale znają te triki, lecz po prostu przymykają oko na takie drobne naruszenia regulaminu obowiązującego na statkach wycieczkowych.

Według programu w Lizbonie mieliśmy przebywać przez dwa dni. Jednak z powodu ogłoszonego na jutro ogólnokrajowego strajku pracowników administracji w Portugalii, opuścimy to miasto już dzisiaj wieczorem. W sumie dobrze, bo tak naprawdę nie wiedziałbym, co robić z jutrzejszym dniem. Co do dzisiejszego, to zakończyłem go wynikiem 28 358 kroków, co daje  około dwudziestu kilometrów.

 Czwartek, 23.10.25

Dzień słoneczny i ciepły. Tafla morza gładka jak stół. Lizbonę opuściliśmy wczoraj o godzinie 23. Płyniemy do Kadyksu. Czas upływa na błogim lenistwie, choć rozrywek na statku nie brakuje. Można poopalać się na pokładach z leżakami, można posiedzieć w jacuzzi, choć te są mocno oblężone. Można też oddać się konsumpcji, bo praktycznie przez cały czas jest serwowane coś do jedzenia, ale to ostatnie nie jest dobrym pomysłem, jeśli chce się zachować w miarę szczupłą sylwetkę. Poza tym  można wziąć udział w lekcjach tańca czy też nauczyć się sztuki przyrządzania drinków. Mówię tu oczywiście tylko o bezpłatnych atrakcjach. Nie brak bowiem na statku propozycji premium, np. 75.minutowy masaż całego ciała za jedyne 129 Euro…

Do Kadyksu dopłynęliśmy ponad godzinę przed planowanym czasem. Nie mogliśmy jednak zacumować wcześniej, więc spędziliśmy ten czas na redzie portu. Kiedy wreszcie o osiemnastej „Costa Pacifica” przybiła do nabrzeża, musieliśmy czekać jeszcze 45 minut na wyjście ze statku. Na szczęście centrum Kadyksu jest bardzo blisko, więc zdążyliśmy zrobić krótki rekonesans po tym urokliwym mieście, nie bez kozery zwanym perłą Andaluzji. Najważniejsze miejsca i obiekty, jakie dziś zobaczyliśmy to: Pomnik Konstytucji z 1812 roku na placu Hiszpańskim, Dom Czterech Wież, kościół del Carmen, Park Genoves, gmach Gran Teatro Falla i kościół św. Antoniego Padewskiego na placu imienia tegoż patrona. O sklepach i sklepikach już nie wspominam, bo to nudne. Oczywiście tylko z mojego punktu widzenia, bo żona jest dokładnie odwrotnego zdania. Spacerek zakończyliśmy na urokliwej promenadzie nad brzegiem Atlantyku, kończącej się pozostałościami murów obronnych z  armatami wycelowanymi w potencjalnych najeźdźców.

Wieczorem zajrzałem do Grand Baru na piątym pokładzie. Sporo pasażerów słucha tu muzyki, pije drinki oraz tańczy. Jest miło i przyjemnie, ale – jeżeli ktoś chce degustować jakieś alkohole – dość drogo. Przykładowo 0.4 l Carlsberga kosztuje 7.48 Euro.

 Piątek, 24.10.25

Po śniadaniu wyruszyliśmy na bardziej gruntowne zwiedzanie urokliwego Kadyksu.   To najstarsze miasto  - nie tylko Hiszpanii, ale też całej Europy Zachodniej – charakteryzuje się wąskimi brukowanymi uliczkami, pięknymi plażami oraz licznymi zabytkowymi obiektami, głównie sakralnymi. Dzisiaj obejrzeliśmy w kolejności: pomnik Segismundo Moreta (premiera i polityka z przełomu XIX i XX wieku), usytuowany w otoczeniu palm, Plac św. Jana z okazałym ratuszem miejskim, nadmorską promenadę i szeroką plażę  La Caleta, Bramę Ziemi, stanowiącą niegdyś część fortyfikacji miejskich, barokowy kościół św. Józefa  z XVIII wieku, 114.metrową wieżę telekomunikacyjną Torre Tavira II i katedrę Św. Krzyża, zwaną też Nową Katedrą. Tę ostatnią budowano ponad sto lat. Dlatego łączy ona mieszankę stylów barokowego, rokokowego i neoklasycznego. Ponadto zajrzeliśmy do kilku parków oraz sklepów. Ceny są porównywalne do naszych, choć nie dotyczy to owoców. Te są bowiem wyraźnie droższe. Tanio natomiast, podobnie jak w Lizbonie, można kupić wino, bo już od 2,05 Euro za butelkę (w Carrefourze). Przez kilka godzin przeszliśmy łącznie 15 kilometrów, ciesząc się ciepłem (25 stopni C) i pięknymi widokami.  Z czystym sumieniem mogę polecić to miasto każdemu wrażliwemu turyście.

O dziewiętnastej wypływamy do Malagi. Towarzyszy nam stado mew. Nie tyle nas żegnają, co liczą na wyrzucane z balkonów resztki jedzenia. Piękny zachód słońca.

Wieczorem w teatrze pokaz muzyki i tańca flamenco w wykonaniu Luces de Bohemia. We właściwym miejscu i czasie, bo jesteśmy przecież w Hiszpanii.

 Sobota, 25.10.25

W nocy ponownie przepłynęliśmy przez Cieśninę Gibraltarską i znów znaleźliśmy się na Morzu Śródziemnym.  Na terminalu w Maladze „Costa Pacifica” zacumowała o godzinie siódmej. Od rana pięknie świeciło słońce, a temperatura w szczytowej porze dnia dochodziła do 27 stopni C. Dopiero w momencie opuszczania tego hiszpańskiego klejnotu, jak zwane jest to andaluzyjskie miasto na wybrzeżu Costa del Sol, pojawiła się znienacka gęsta mgła.

Do zabytkowego centrum idzie się z portu około dwadzieścia  minut. Już z daleka widać otaczające miasto góry oraz  świetnie zachowaną twierdzę Maurów – Alcazaba.  Wyróżnia się też na tle innych budowli wieża  budowanej przez 250 lat katedry. Po drodze mijamy ekskluzywne jachty, w tym okazałą „Zenobię” należącą do syryjsko-saudyjskiego biznesmena (Wafic Said) oraz białą latarnię morską. Maszerujemy wśród szpaleru palm daktylowych, mijając po prawej stronie plażę de la Malagueta, a po lewej kolejne jednostki pływające. W pierwszym napotkanym Markecie Express ze zdziwieniem zobaczyliśmy mnóstwo polskich produktów, w tym różne rodzaje piwa (Perła Miodowa – 1,35 Euro), słodycze, a nawet kiszoną kapustę w słoikach. Były też produkty z nazwami w języku rosyjskim, np. indyjska herbata „Maharadji” z dopiskiem „krepkij czaj” (1 kg/15,75 Euro).

Dalej wędrowaliśmy brukowanymi i wąskimi uliczkami,  podobnymi do tych w Kadyksie, podziwiając piękne kamienice i budynki użyteczności publicznej, jak np. Teatro Cervantes czy Muzeum Pabla Picasso. W końcu doszliśmy do placu de la Merced, na rogu którego stoi dom, w którym urodził się wspomniany już Picasso. Plac zatłoczony jest turystami, wśród których daje się usłyszeć wielu Polaków. Stąd już tylko parę kroków do mauretańskiej Alcazaby, potężnej twierdzy na wzgórzu Gibralfaro. W tym miejscu moja żona decyduje się na odpoczynek, a zatem wspinam się dalej sam krętą kamienną ścieżką wzdłuż murów obronnych. Dochodzę w końcu do punktu widokowego, skąd rozpościera się wspaniała panorama na morze i na niemal całą Malagę. Szczególnie dobrze widoczny jest amfiteatr z czasów rzymskich, zbudowany u podnóża  Gibralfaro. W oczy rzuca się też oczywiście ogromna katedra z charakterystyczną wieżą. Do tej ostatniej dochodzimy po pewnym czasie, ale podziwiamy ją tylko z zewnątrz. Nie mamy bowiem czasu na stanie w kolejce za biletami, a jest ona bardzo długa, podobnie jak przed Muzeum Picassa. Tymczasem nasz statek odpływa dzisiaj wyjątkowo wcześnie, bo już o szesnastej. Szkoda, bo w tym pięknym mieście chciałoby się zostać nieco dłużej.

Wieczorem posłuchaliśmy w teatrze największych hitów zespołu Queen. W ponad półgodzinnym show, czteroosobowy zespół wykonujący ponadczasowe przeboje legendarnej już grupy, rozgrzał licznie zgromadzoną publiczność. Mnie szczególnie przypadł  do gustu artysta odtwarzający postać lidera Queen. Wypisz, wymaluj – wykapany Freddie Mercury. Przypominał go zarówno wyglądem fizycznym, strojem (słynny biały t-shirt), jak i charakterystycznymi gestami oraz żywiołową energią na scenie. A propos samego Mercury’ego, to w jednym z ostatnich numerów „Angory” przeczytałem szerokie omówienie książki o nim, opartej na przekazanych autorce zapiskach artysty przez jego jedyną córkę. Warto zapamiętać tytuł: „Kocham Freddie. Sekretne życie i miłość Freddiego Mercury’ego”.

Nieco później w Sunset Bar na dwunastym pokładzie oglądaliśmy pokaz robienia drinków. Te ostatnie były tylko pretekstem do żonglerskich popisów barmana, które – przyznać trzeba – miał opanowane do perfekcji. Niestety, na degustację dymiących koktajli nie załapałem się, bo otrzymało je tylko trzech szczęśliwców z licznej grupy obserwatorów.

Przed nami dwie noce i jeden dzień na morzu.

 Niedziela, 26.10.25

Ze statkowych ciekawostek: w klasie ekonomicznej soki dostępne są tylko przy śniadaniu, a kawa i herbata również w godzinach 16.30-17.30. Cały dzień natomiast można korzystać z dystrybutorów wody i lodu. Co do soków, to można oczywiście zgromadzić sobie rano zapas na cały dzień. Wszak w kabinach są lodówki, więc nie ma problemu z przechowaniem.

Około godziny dziesiątej przepływamy obok Ibizy i wpływamy na Morze Balearskie. Jest pochmurno i raczej chłodno, co nie zachęca do przebywania na odkrytych pokładach. Tym bardziej więc tętni życie wewnątrz statku, gdzie odbywają się lekcje tańca, quizy i tp. Można też moczyć się w basenach i jacuzzi pod dachem lub buszować po sklepach ewentualnie degustować coś mocniejszego w barach. Dla skrajnie leniwych pozostaje leżenie w kabinie i oglądanie programów telewizyjnych. Niestety, głównie w języku włoskim. Dobrze, że jest chociaż BBC po angielsku…

Po kolejnych czterech godzinach mijamy Majorkę. Jej brzegi są jednak słabo widoczne, bo zachmurzyło się na dobre i pada deszcz. Morze lekko faluje, podobnie jak pokład pod nogami. Nawet bez drinka można czuć się trochę zawianym.

Przed wieczorem przejaśnia się. W samą porę, żeby można było zrobić zdjęcia ładnego zachodu słońca. Dzisiaj wcześniejszego o godzinę, bo ostatniej nocy mieliśmy zmianę czasu na zimowy.

O osiemnastej idziemy do teatru. Odbywa się  tutaj impreza dla członków  C Club, czyli posiadaczy niebieskich, brązowych, srebrnych, złotych i platynowych kart Costy (ja dorobiłem się dopiero brązowej). Zaproszenia są sprawdzane przy wejściu. Na wstępie usłyszeliśmy kilka  piosenek przy akompaniamencie fortepianu. Potem na scenę wyszedł konferansjer z charakterystycznym czubem na głowie i zaprosił kapitana Nicolo Alba oraz trzy menadżerki. Wymienieni przywitali przybyłych w kilku językach, a następnie wręczyli wybranym osobom z poszczególnych kategorii kart bony na różne kwoty pieniężne. Zwieńczeniem spotkania był występ  poznanej już wcześniej wokalistki (Francesca Aureli), która tym razem zaprezentowała utwory Adel.

Godzinę później, również w teatrze, odbył się pokaz wspaniałych akrobacji w wykonaniu pary pochodzącej z Ukrainy. Akrobaci zaprezentowali widzom poszczególne numery zarówno w duecie, jak też solo. Występ miał ciekawą oprawę muzyczną i graficzną. Całość show była zatytułowana „Seasons of Love”.  Nie był to oczywiście koniec dzisiejszych atrakcji. O 20.45 w Grand Barze rozpoczął się bowiem Bal Oficerski, a równoległe w sali obok trwał International Hits Piano. Z kolei o 23.15. odbyła się impreza pod nazwą „Magnifica Buffet”, w trakcie której szefowie kuchni z „Costa Pacifica” zaprezentowali swoje umiejętności w  układaniu i dekorowaniu różnych potraw. Od siebie dodam, że smakowitych, bo – rzecz jasna – nie odmówiłem sobie mimo późnej pory spróbowania tego i owego.

 Poniedziałek, 27.10.25

W nocy troszkę bujało, bo prędkość wiatru przekraczała 80 km/h. Mimo to w Marsylii zacumowaliśmy  blisko godzinę przed planowanym czasem. Z informacji przekazanych przez pilota wynikało, że do miasta można dostać się taksówką (25 Euro)  lub polecanym przez niego Costa Goround Transport za 19 Euro w obie strony.  Osobiście byłem gotów przejść się do odległego o jakieś 6 km centrum na piechotę. Jednakże już po kilkuset metrach natknęliśmy się na przystanek, z którego odchodziły darmowe Shuttle Busy. Wsiedliśmy więc do jednego z nich i dojechaliśmy w pobliże ulicy La Republica. Stąd było już niedaleko do placu przy Starym Porcie. Po drodze wstąpiliśmy do jednej z galerii handlowych, gdzie ze zdumieniem zobaczyliśmy płatne toalety. Co prawda tylko 60 centów, ale u nas podobnych praktyk jeszcze nie widzieliśmy. Na placu stało kilka straganów ze świeżymi rybami, a w przylegającej do niego marinie zimowało setki, jeśli nie tysiące mniejszych i większych jednostek pływających. Temperatura nie przekraczała 17 stopni C, a wiatr wiał na tyle mocno, że po raz pierwszy na tej wycieczce ubrałem bluzę z kapturem. Na ulicach widać sporo żebraków i bezdomnych. Ci ostatni często rozkładają swoje posłania wprost na chodnikach.

Idąc wzdłuż nabrzeża minęliśmy po lewej stronie Teatr Narodowy La CrieE. Przed nami zaś widniały mury cytadeli z jednej strony i fort  Saint-Jean z drugiej. Oba obiekty obejrzeliśmy tylko z zewnątrz. Zasadniczym celem naszego spaceru była bowiem Bazylika Notre-Dame de la Garde. Wznosi się ona na 160. metrowym wzgórzu, z którego rozciąga się zapierający dech w piersiach widok na port i niemal całą stolicę Prowansji. Z tym „dechem w piersiach” nie przesadzam, bo wdrapanie się do podnóża świątyni wymaga w miarę dobrej kondycji. Tak czy owak, do bazyliki doszedłem sam… Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wjechać na górę specjalną kolejką „Petit-train- Marseille”. Ja jednak preferuję piesze spacery i skrupulatnie odnotowuję ilość kroków. Dzisiaj było ich nieco ponad 26 tysięcy. Ot, taka nieszkodliwa mania…

Na terminalu, nieopodal  naszej „Pacificy”, stała też inna jednostka z floty Costy: „Toscana”. Wyższa i dłuższa od naszej o 47 metrów („Pacifica” ma 290 metrów długości). Oba statki opuszczały Marsylię o osiemnastej, tuż po zachodzie słońca, pozdrawiając się wzajemnie donośnymi sygnałami dźwiękowymi. Na dłużej zaś został w Marsylii wycieczkowiec MSC „Seaside”.

Wieczorem w teatrze można było pośmiać się przy okazji występu niejakiego Terrego: żonglera, komika i magika w jednym. Nie była to sztuka wysokich lotów, ale coś w sam raz do zabicia czasu.

 Wtorek, 28.10.25

W nocy dopadła mnie gorączka, ból gardła i katar. Co za fatum! Na Dominikanie też zachorowałem pod koniec pobytu. Mam nadzieję, że tym razem przejdę łagodniej przez te dolegliwości.

W Savonie zacumowaliśmy przed dziewiątą. Nie mieliśmy jednak czasu na zwiedzanie tego miasta, gdyż już wcześniej wykupiliśmy wycieczkę do Genui, stolicy Ligurii, odległej o około 50 kilometrów. Pojechaliśmy tam wynajętym busem. Podróż zajęła nam 55 minut, mimo iż jechaliśmy drogą szybkiego ruchu. Jednak po drodze było wiele tuneli i sporo rond (w miastach), spowalniających ruch. Na miejscu czekała nas polska przewodniczka Agata. Zwiedzanie rodzinnego miasta Kolumba i Paganiniego rozpoczęliśmy od punktu widokowego przy  Via Gaetano Colombo. Rozciąga się stamtąd wspaniała panorama na port i stare miasto. Do tego ostatniego schodziliśmy w dół wąskimi uliczkami. Po drodze przewodniczka pokazała nam jedną z ciekawostek. Otóż na fasadzie jednego z domów  widoczne było kilka okien. Sęk w tym, że tylko niektóre były prawdziwe. Pozostałe zaś były bardzo zręcznie namalowane. Genueńczycy słynęli bowiem od zawsze z zamiłowania do oszczędności, a czasem wręcz sknerstwa. Następnie mijaliśmy wspaniałe pałace, tzw. rolle. Wiele z nich jest wpisanych na listę UNESCO. Na co dzień są niedostępne, jednak przez parę dni w roku można  je zwiedzać. My nie mieliśmy tego rodzaju możliwości. Mieliśmy za to szczęście do pogody, bo jak powiedziała przewodniczka, wczoraj padało i od jutra znowu ma padać.

Trudno tu wymieniać wszystkie odwiedzone dzisiaj obiekty, bo dla postronnych osób może to być nudne, ale wspomnę, że zajrzeliśmy do katedry San Lorenzo, obejrzeliśmy z zewnątrz pałac dożów na Piazza Meridiana i zaszliśmy do portu. Tempo zwiedzania było powolne, bo w grupie było trochę starszych osób, które  z natury rzeczy są raczej zwolennikami siedzenia niż chodzenia.

W Savonie byliśmy z powrotem  godzinie piętnastej, zaś półtorej godziny później wypłynęliśmy do Barcelony. Przed nami ostatnia noc na Costa Pacifica.

 Środa, 29.10.25

Kabinę w Costa Pacifica opuściliśmy o godzinie dziesiątej, ale jeszcze do 14.30 przebywaliśmy na pokładzie. Właściwie to dopiero dzisiaj, po raz pierwszy od początku rejsu, poleżałem dłużej na leżaku przy basenie.

Barcelona, do której przybyliśmy kolejny raz po 11 latach, przywitała nas deszczem. Na szczęście niezbyt gwałtownym i stosunkowo krótkim. Wycieczkę po mieście mieliśmy wykupioną w pakiecie. Zwiedzanie zaczęliśmy od wjechania na wzgórze Montjuc (172 m). Rozciąga się stąd ładna panorama na port oraz na miasto. Oczywiście przy dzisiejszej aurze widoki były raczej marne. Następnie udaliśmy się na stare miasto, po którym oprowadzał nas mieszkający tutaj od dziesięciu lat przewodnik Mariusz.  Wcześniej z okien busa popatrzyliśmy na stadion oraz dwie kamienice zaprojektowane przez Gaudiego. Mijaliśmy też arenę, w której niegdyś odbywały się walki byków oraz halę, przed którą stało w deszczu setki fanów Lady Gagi, oczekujących na otwarcie bram przed koncertem tej gwiazdy. Przespacerowaliśmy się przez plac Santa Maria, obejrzeliśmy płonący znicz, który upamiętnia odnalezione w tym miejscu ciała ofiar wojny trzynastoletniej oraz mury z czasów rzymskich. Ponadto widzieliśmy katedrę św. Eulalii oraz bazylikę Santa Maria del Mar, zwaną inaczej „ludową katedrą”, najkrótszą uliczkę Carrer De Lanisadeta, sklepik z figurkami znanych ludzi w pozycji defekowania, pałac królewski i mural autorstwa Picassa. Wisienką na torcie była oczywiście Sagrada Familia, do której dotarliśmy dopiero po zmroku. Tu ciekawostka: najwyższa wieża tej budowanej  od 143 lat świątyni ma mieć 172 metry, czyli dokładnie tyle ile wspomniane wzgórze Montjuc.

W sumie widzieliśmy niewiele, bo tempo zwiedzania było bardzo ślamazarne. Ale taki jest urok zorganizowanych wycieczek…

Na nocleg pojechaliśmy do Sagrada Familia Hotel. Pokój mały i bez widoków z okna, ale na jeden nocleg może być.





























 

 


Krynica-Zdrój i okolice

 


Środa, 06.08.25

Do pociągu Intercity „Karpaty” wsiadłem wczoraj o 20.25. Niemal od razu pojawił się konduktor. Sprawdził bilety i obiecał wyłączyć ogrzewanie, bo w przedziale był ukrop niczym na pustyni. Nie wiem czy wyłączył od razu, czy po jakimś czasie, ale lekki chłodek zacząłem odczuwać dopiero około północy. Współpasażerowie na długiej trasie z Gdańska do Krynicy Zdroju zmieniali się. Najpierw było nas pięcioro, potem troje, następnie czworo, znów troje, a wreszcie od Tarnowa  zostałem sam w sześciomiejscowym przedziale pierwszej klasy. Mogłem zatem wygodnie położyć się i rozprostować stare kości.

Po dwunastoipółgodzinnej jeździe  dotarłem wreszcie  na stację końcową. Deszcz, który padał niemal całą noc, ustał i pojawiło się słońce. Z przyjemnością więc przespacerowałem się do zabukowanej wcześniej wilii „Na Stoku”. Na zakwaterowanie nie mogłem co prawda liczyć o tak wczesnej porze, ale recepcjonistka zgodziła się przyjąć mój plecak na przechowanie. Teraz mogłem już swobodnie realizować kolejne punkty zaimprowizowanego planu. Przede wszystkim udałem się do biura Turystycznego „Jaworzynka” przy ul. Pułaskiego, żeby zakupić wycieczki na najbliższe dni.   I tak udało mi się zarezerwować:

na jutro Jezioro Rożnowskie  za 90 zł,

na piątek słowacki Hrebienok za 170 zł,

na sobotę Starą Lubownię za  110 zł,

na wtorek Szlak Łemkowszczyzny za 50 zł.

Nie udało mi się natomiast zarezerwować wycieczki do Wieliczki, bo ta została odwołana ze względu na niską frekwencję.  Natomiast na poniedziałek próbowałem zapisać się na wyjazd do Tylicza w biurze PTTK, ale nie jest ona jeszcze potwierdzona, a więc niekoniecznie musi dojść do skutku.

W Krynicy byłem po raz ostatni 45 lat temu, a i to przejazdem. Nie mogłem więc  być na jednej z jej największych atrakcji, czyli na Górze Parkowej. Uzupełniłem ten brak dzisiaj. Nie skorzystałem z kolejki na szczyt (28 zł bilet normalny i 22 zł ulgowy w jedną stronę), lecz wszedłem tam błotnistą ścieżką. Nie jest to zresztą żaden wyczyn, bo sama góra jest niska (742 m n.p.m), a podejścia łagodne. Na wierzchołku Parkowej trwa właśnie budowa wieży widokowej. Czynna jest restauracja i kawiarnia, a dla dzieci zjeżdżalnia pontonowa i tzw. rajskie ślizgawki. Na dużej polanie z widokiem na Beskid Sądecki można odpocząć na ławeczkach i pokontemplować  krajobraz.  Do centrum Krynicy zszedłem inną drogą, tym razem wyłożoną betonowymi kostkami.  Po drodze zatrzymałem się przy  małym Sanktuarium Matki Boskiej Królowej Krynickich Zdrojów. Historia jego powstania związana jest z legendą  o miłości  muszyńskiego rycerza i miejscowej biednej pasterki oraz diable chcącym przygnieść życiodajny zdrój ciężkim głazem, znanym jako Diabelski Kamień ze zbocza Jaworzyny Krynickiej. Tak czy owak, wiele osób wierzy w uzdrowienia dokonujące się za wstawiennictwem wspomnianej Królowej Zdrojów Krynickich. W tym miejscu modlili się także kardynał Stefan Wyszyński i biskup Karol Wojtyła (obecnie jeden błogosławiony a drugi święty).

Będąc w Krynicy, trudno nie natknąć się na ślady słynnego malarza prymitywisty Nikifora Krynickiego (faktycznie nazywał się Epifaniusz Drowniak). Upamiętnia go między innymi pomnik na skwerze nieopodal ulicy Nowotarskiego.  Nikifor przedstawiony jest na nim w pozycji siedzącej, z pędzlem w ręku, a obok niego leży pies.

Jeszcze tylko drobne zakupy w Delikatesach  i już przed trzynastą mogłem odebrać klucz do pokoju w  willi „Na Stoku”. Pensjonat zgodnie z nazwą położony jest na zboczu, z którego doskonale widać Górę Parkową. Pokój słoneczny, z balkonem i łazienką. Na piętrze dobrze wyposażony aneks kuchenny.

Przed siedemnastą dojechali Sławek z Danką. Na początku byli bardzo niezadowoleni z pokoju w pensjonacie „Jak w PRL” i chcieli nawet szukać innego miejsca noclegowego. Ostatecznie jednak zostali. Prawdę mówiąc, ich pokój jest mały i dość ascetycznie wyposażony, ale ma balkon i jest w miarę czysty. Zresztą, czego można wymagać od przybytku o takiej nazwie i w cenie 90 zł za noc od osoby?

 

Czwartek, 07.08.25

Po śniadaniu przeszedłem się do Słotwin, aby obejrzeć tamtejszy chodnik w koronach drzew i drewnianą wieżę widokową. Z willi „Na Stoku” jest to około dziewięciu tysięcy kroków. Z centrum Krynicy idzie się ul. Piłsudskiego, a na jej końcu trzeba skręcić w lewo w ulicę Słotwińską. Spod  starej  po łemkowskiej cerkwi (Cerkiew Opieki Bogurodzicy) widać już wyciąg krzesełkowy i wieżę. Rezygnuję z wygodnego wjazdu wyciągiem i wspinam się na szczyt stacji narciarskiej Słotwiny (896 m n.p.m.) po dość stromym stoku.  Za bilet na chodnik w koronach drzew i wejście na wieżę widokową (49,5 m) płacę jako emeryt 79 zł (bilet normalny kosztuje 99 zł). Nie jest to tanio. Niejako na pocieszenie do biletu dołączona jest paczka paluszków ze zdjęciami bliźniaczych wież widokowych w Słotwinie i w Kurzej Górze. Drewniana konstrukcja jest solidnie wykonana, a spiralne wejście na szczyt wieży jest łatwe do pokonania nawet dla osób o nieco słabszej kondycji.  Widoki przy dobrej pogodzie, a dzisiaj taka była, są rewelacyjne. W najbliższej okolicy w oczy rzuca się Jaworzyna Krynicka, Góra Parkowa i Góra Krzyżowa. Dalej są inne szczyty Beskidu Sądeckiego i pasma gór po słowackiej stronie. Nieopodal wieży znajduje się tężnia, restauracja oraz wypożyczalnia rowerów. A propos wspomnianego wczoraj Nikifora, to właśnie ze Słotwiny próbowano go wysiedlić w ramach akcji „Wisła”. On jednak był uparty i trzykrotnie wracał z przymusowego przesiedlenia.

W drodze powrotnej nabyłem buty za 170 zł, bo w starych miałem już tak cienką podeszwę, że robiły mi się odciski na stopach.

Po południu wyjazd nad Jezioro Rożnowskie. Bardzo urozmaicona trasa widokowa, wiodąca przez Nowy Sącz. Po drodze mijaliśmy Łosie, gdzie mieszka i produkuje sery znany niegdyś biznesmen, twórca Optimusa – Roman Kluska. Kto dziś pamięta jeszcze jego perypetie z urzędami skarbowymi i w ogóle całym aparatem państwowym? Z kolei w Nowym Sączu widzieliśmy wytwórnię lodów braci Koral, a na obrzeżach miasta tak zwaną Rafę Koralową, czyli wzgórze na którym ci przedsiębiorcy wybudowali swoją posiadłość. Nieco dalej utknęliśmy w korku przy zakładach Waśniowskiego. Tu ciekawostka -  w Nowym Sączu jest najwyższy odsetek milionerów na tysiąc mieszkańców.

Sztuczny zbiornik na Dunajcu najpierw objechaliśmy dookoła, a potem odbyliśmy po nim godzinny rejs statkiem wycieczkowym należącym do firmy Rak, która ma tam również smażalnię ryb. Zalew jest bardzo urokliwy. Na zalesionych brzegach widać sporo domków, ale też przyczep kampingowych i namiotów. Po wodzie pływają turyści na rowerach wodnych, supach i małych żaglówkach. Sama zapora na Dunajcu ma długość 550 m i wysokość 49 m, zaś cały akwen ma długość 22 km i maksymalną szerokość 1,3 km. Na pewno warto tu przyjechać na wypoczynek.

 

Piątek, 08.08.25

Dzisiaj całodzienna wycieczka na Słowację, a konkretnie do podnóża Tatr Wysokich. Z ramienia biura turystycznego „Jaworzyna” naszą grupą opiekował się przewodnik Konrad Komarnicki – elokwentny, znający góry i mimo wieku zbliżonego do mojego, cieszący się dobrą kondycją.[1] Z autokaru wysiedliśmy w Starym Smokowcu, po czym udaliśmy się do na stację naziemnej kolejki szynowo-torowej. Dzięki niej w siedem minut przemieściliśmy się z poziomu 1010 m na 1285 m n.p.m. (bilet w obie strony kosztuje 13,5 Euro). Przed nami lśniły w słońcu szczyty: Łomnica i Sławkowski. Nie one jednak były celem naszej wycieczki. Obawiam się zresztą, że z naszej pięćdziesięcioosobowej grupy  weszłoby na któryś z tych szczytów zaledwie kilkoro z nas. Tak czy owak, my mieliśmy w planie odwiedzenie trzech wodospadów w Dolinie Zimnej Wody: Długiego, Grandu i Skośnego. Szlak był dość kamienisty, ale technicznie łatwy do przejścia (mimo to Sławek musiał wycofać się po pierwszym odcinku). Przy każdym z wymienionych wodospadów robiliśmy krótką przerwę. Nieco dłuższa była przy Rainerowej Chacie (najstarsze schronisko w Tatrach Słowackich). Na przełęcz Hrebenok wróciliśmy płaskim fragmentem Magistrali Tatrzańskiej i zjechaliśmy kolejką do Smokowca. Tu zatrzymaliśmy się na chwilę przed kościołem, przed którym znajduje się tablica z cytatem  Jana Pawła II: „Słowaków i Polaków Tatry nie dzielą, ale wznoszą ku Panu Bogu”.

Kolejnym punktem naszej wycieczki było Szczyrbskie Pleso. Jezioro to, piąte co do wielkości w Tatrach, znajduje się na poziomie 1346 m n.p.m. (byłem już tu 5 lat temu, ale  zimą). Jechaliśmy tam piękną trasą widokową zwaną Drogą Wolności.  Z parkingu nieopodal stacji kolejowej  do jeziora prowadzi wygodna i szeroka ścieżka. Tak więc tu spokojnie może spacerować nawet ktoś z zerową kondycją. Samo jezioro to właściwie taki większy staw, ale bardzo ładnie komponujący się z okolicznymi szczytami gór. Nad jego brzegiem znajduje się hotel Patria, który moim skromnym zdaniem zakłóca widok pięknej przyrody. Zresztą nie tylko hotel, bo kompleks skoczni narciarskich też powoduje pewien dyskomfort dla oczu spragnionych surowego piękna gór.

 

Sobota, 09.08.25

Dzisiaj rozpoczyna się w Krynicy 58. Festiwal im. Jana Kiepury. Postanowiłem zatem odnaleźć najbardziej wyraźny ślad, który ten wybitny tenor zostawił po sobie w tym mieście. Chodzi oczywiście o  hotel Willa „Patria” przy ul. Pułaskiego 35. Aktualnie znajduje się w tym gmachu sanatorium, ale podobizny śpiewaka i aktora umieszczone na oknach parteru nie pozwalają zapomnieć, kto był fundatorem tego budynku.  Popularyzatorem twórczości Kiepury i jego żony Marty Eggerth był Bogusław Kaczyński, który po  śmierci doczekał się pomnika w Krynicy. Nie mogłem zatem odmówić sobie przyjemności zajęcia miejsca na jednym z dwóch krzeseł obok posągu tego wybitnego prezentera i zrobienia sobie obciachowego selfie. A co, nie wolno?

Ciekawego odkrycia dokonałem przy okazji zakupów w Delikatesach Centrum, które należą do firmy Rogala z Bobowej. Otóż ekspedientka zapytała mnie, czy posiadam kartę Centrum. Zaprzeczyłem, a wtedy dopytała o Kartę Biedronki. Tę akurat miałem. Jak się okazało, dzięki jej posiadaniu mogłem nabyć banany z rabatem. Kto by pomyślał, że są sklepy honorujące karty lojalnościowe innej sieci…

Po południu znowu pojechałem na Słowację. Tym razem zwiedzaliśmy zamek w Starej Lubowli na Spiszu. Jest to najlepiej zachowany obiekt tego typu na Słowacji. Ciekawostką jest fakt, że przez 360 lat zamkiem tym zarządzali Polacy, między innymi Lubomirscy i Zamojscy, choć przecież wybudowali go Węgrzy. Jednak stanowił on zastaw za pożyczkę, której Jagiełło udzielił  Zygmuntowi Luksemburczykowi. Zamek jest widoczny z daleka, gdyż usytuowany jest na dość wysokim wzgórzu. Przed jego zwiedzaniem obejrzeliśmy pokaz tresury sokołów. Ot, taka zanęta dla turystów.

Z zamku pojechaliśmy do pobliskiego Nestville Park, gdzie znajduje się browar rzemieślniczy oraz pierwsza na Słowacji destylarnia whisky oraz pijalnia czekolady. Restauracja przy tych obiektach była jednak dzisiaj zamknięta z powodu dwóch przyjęć weselnych. Pozostało nam więc ograniczyć się do degustacji czekolady lub  zrobić zakupy w pobliskim sklepie z lokalnymi produktami, w tym ze wspomniana whisky.

W drodze do Starej Lubowli przejeżdżaliśmy przez Andrzejówkę. Wieś tę wspominam ze względu na to, że 45 lat temu miałem tam dziewczynę. Nazywała się Ewa Maślanka, a zapoznał mnie z nią nieżyjący już Jacek Komoń.


Niedziela, 10.08.25

Kiedy trzy dni temu patrzyłem na Jaworzynę Krynicką z wieży widokowej w Słotwinie wydawało mi się, że ten szczyt jest bardzo blisko. Dzisiaj przekonałem się, że jednak nie tak całkiem blisko. Z Willi na Stoku do wierzchołka  Jaworzyny wyszło mi 8,49 kilometra, z czego 41 procent to był marsz pod górę. Wyszedłem żółtym szlakiem spod poczty i skierowałem się w stronę Góry Krzyżowej (812 m n.p.m.). Po drodze zatrzymałem się na chwilę przy starym cmentarzu żydowskim przy ul Polnej. Znajduje się na nim kilkadziesiąt kamiennych macew. Góra Krzyżowa  stanowi szczyt grzbietu oddzielającego doliny Kryniczanki i Czarnego Potoku. Stoi tam wysoki metalowy krzyż, a obok wyciąg krzesełkowy Henryk. Przez Przełęcz Krzyżową zszedłem zielonym szlakiem do podnóża Jaworzyny Krynickiej.  Minąłem stację początkową kolejki gondolowej i rozpocząłem wspinaczkę. Nade mną co chwilę bezszelestnie przesuwała się kolejna gondola z turystami. Słońce przygrzewało coraz mocniej, a tym samym  intensywniej spływał pot z moich pleców. Gdzieś w połowie góry, w miejscu gdzie znajduje się górna stacja wyciągu krzesełkowego, wszedłem na szlak czerwony. Ścieżka była bardzo wąska, ale miała tę zaletę, że wiodła przez las. Miałem zatem pod dostatkiem cienia. Na chwilę stanąłem przed charakterystycznie ukształtowaną skałą w formie grzyba. Skała ta nazywana jest Diabelskim Kamieniem, znanym z legendy o miłości rycerza i biednej pasterki (pisałem o tym przy okazji zwiedzania Góry Parkowej). Na szczyt Jaworzyny Krynickiej (1114 m n.p.m.) dotarłem  po dwóch godzinach od wyjścia z pensjonatu. Szczerze mówiąc, gdyby nie widoki na okoliczne pasma górskie, to nie ma tam nic ciekawego. Owszem, jest  sporo punktów gastronomicznych, ale te z zasady mnie nie interesują. Po paru minutach ruszyłem więc w drogę powrotną. Tym razem nie schodziłem do stacji początkowej kolejki gondolowej, lecz poszedłem do Czarnego Potoku. Stąd zaś wdrapałem się na Górę Krzyżową. Dosłownie, bo zgubiłem szlak i szedłem pod górę na azymut przez las. Do centrum Krynicy zszedłem wzdłuż wyciągu Henryk. Cała wycieczka zajęła mi 4,5 godziny (20,5 km). Niemal w ostatniej chwili doszedłem do Nowych Łazienek Mineralnych, gdzie schroniłem się przed krótką, lecz gwałtowną burzą.

 

Poniedziałek, 11.08.25

Dzisiaj dość luzacki dzień. Trochę spacerów po Krynicy (zaledwie 19 289 kroków), a wieczorem biesiada góralska. Ale po kolei… Podczas przedpołudniowego spaceru zobaczyłem willę „Romanówkę”, w której mieści się muzeum poświęcone Nikiforowi Krynickiemu (w poniedziałki nieczynne). Po południu zaś zaszedłem do cerkwi św. Włodzimierza, przy której znajduje się cmentarz, na którym pochowany jest wspomniany Nikifor. Na kamiennej płycie nagrobnej umieszczona jest inskrypcja po polsku „Nikifor Krynicki” oraz  napis cyrylicą „Nikifor Epifan Drowniak” i daty urodzin i śmierci (21.V.1895 – 10.X.1968). Nad nią leży wiązanka sztucznych kwiatów w barwach ukraińskich.

Po południu zamierzałem jechać na wycieczkę do Tylicza. Jednak nie doszła ona do skutku ze względu na małą ilość chętnych. W zamian Biuro Turystyczne PTTK zaproponowało mi udział w biesiadzie   góralskiej. Uczestniczyłem już  w podobnych imprezach w Szczawnicy oraz w Wiśle. Generalnie wszystkie one są – mówiąc kolokwialnie – na jedno kopyto.  A konkretniej? Kiełbaska pieczona nad ogniskiem, alkohol własny lub zakupiony na miejscu oraz  pakiet melodii biesiadnych w wykonaniu zespołu góralskiego, okraszonych równie starymi dowcipami. Nie da się ukryć, że ma to jednak swój urok. W każdym z nas drzemie przecież odrobina sentymentalizmu, a poza tym, jak mówi stare powiedzenie: najbardziej lubimy to co znamy. Swoistym urozmaiceniem dzisiejszej biesiady był konkurs tańca pań i panów. Zwycięzcy w poszczególnych kategoriach otrzymali odpowiednio: kobieta – góralską chustę, mężczyzna – takiż kapelusz. A propos górali, to występująca dzisiaj kapela składała się z dwóch reprezentantów Lachów Sądeckich i dwóch przedstawicieli Czarnych Górali. Ci ostatni wcale nie są tacy czarni, jakby sugerowała nazwa. Po prostu noszą czarne spodnie…

Po powrocie do centrum Krynicy zerknąłem jeszcze na pokaz grających fontann.

 

Wtorek, 12.08.25

Ostatnie wędrówki po Krynicy. Dzisiaj w klapkach, bo tylko po chodnikach, jako zwykły globtrotuar (tę nazwę wymyślił znajomy podróżnik Antoni Filipkowski). Zacząłem od spaceru do Parku Słotwińskiego nad Kryniczanką. Niestety, pijalnia wód „Słotwinka” była zamknięta z powodu bliżej niezidentyfikowanych trudności technicznych. Po parku snuło się zaledwie parę osób, co stanowiło ogromny kontrast z tłumami na deptaku. No, ale nie każdemu chce się chodzić gdzieś na skraj uzdrowiska. Ja też długo tutaj nie zabawiłem, bo poszedłem do - nomen omen – Muzeum Zabawek. Mieści się ono w górnej części ulicy Pułaskiego. Wstęp kosztuje 30  zł za bilet normalny i 25 zł za ulgowy. Na dwóch kondygnacjach zgromadzone jest aż sześć tysięcy eksponatów: lalki, kolejki, pluszaki, modele samolotów i statków, samochodziki, klocki lego i tp. Na mnie jednak największe wrażenie zrobiła ekspozycja przedstawiająca klasę szkolną z lat PRL. Dokładnie taką samą,  w jakiej spędzałem lata podstawówki: drewniane ławki z otworami na kałamarz i z podłużnymi wgłębieniami na pióra i ołówki, nad tablicą godło państwowe otoczone portretami Gomułki i Cyrankiewicza, tekturowe tornistry.

Po południu odwiedziłem dwie cerkwie. Pierwszą pod wezwaniem św. Piotra i Pawła w Krynicy. Jest to największa murowana świątynia grekokatolicka w  tych stronach. Turystów przyciąga do niej głównie fakt, że tutaj ochrzczony został Nikifor Krynicki. Na dziedzińcu znajduje się pomnik, a  na murze płaskorzeźba z  podobizną malarza oraz liczne reprodukcje jego prac.  Drugą  cerkwią, najstarszą drewnianą na terenie Karpat, była ta pod wezwaniem św. Jakuba w Powroźniku.  Długo i szczegółowo opowiadał nam o niej  opiekujący się od szesnastu lat tym zabytkiem wpisanym na listę UNESCO Paweł Kącki. Aktualnie świątynia ta należy do kościoła rzymskokatolickiego, dlatego tradycyjny ikonostas jest przepołowiony.

Końcowym etapem wycieczki była wizyta w przygranicznym słowackim sklepie w Ruskiej Woli. Można tu było nabyć za euro lub złotówki wszelkiego rodzaju alkohole, tudzież słodycze. Szczególnym powodzeniem cieszyły się produkty z dodatkiem marihuany. Nie ma to, jak dobry chwyt marketingowy…

W podsumowaniu pobytu w Krynicy i okolicach dodam, że był on dla mnie owocny we wrażenia i ogólnie udany. W ciągu tygodnia zobaczyłem sporo nowych miejsc, odświeżyłem też wspomnienia, a przede wszystkim spaliłem sporo kalorii, pokonując łącznie  118 km na nogach.



[1] Również przedsiębiorczy. Robił nam zbiorowe zdjęcia przy każdej okazji, które oferował po 8 zł od sztuki. Sam zamówiłem 5 sztuk…































 

Na pokładzie "Costa Pacifica": Gibraltar, Lizbona, Kadyks, Malaga, Marsylia, Savona, Genua, Barcelona

  Niedziela, 19.10.25 Dzisiaj o szesnastej, po siedemnastu godzinach od wyjścia z domu, zaokrętowaliśmy się w Barcelonie na statek wycie...

Posty