Pływające wioski

 


Siem Reap to nie tylko świątynie dawnego Imperium Angkoru. Będąc tutaj warto także obejrzeć pływające wioski na jeziorze Tonle Sap. Mieszkają w nich głównie Wietnamczycy, którzy jako imigranci bez obywatelstwa Kambodży nie mają prawa do nabycia ziemi w tym kraju. Samo jezioro jest największym akwenem śródlądowym na Półwyspie Indochińskim. Jego wielkość jest zmienna.  Od 2,5 tysiąca km2  w porze suchej do 15 tysięcy km2  w porze deszczowej. Występuje tutaj wiele gatunków ryb, dzięki czemu możliwy jest rozwój rybołówstwa, co z kolei zapewnia utrzymanie  paru milionom osób.

Po drodze do przystani nad jeziorem Tonle Sap zatrzymaliśmy się przy jednej z plantacji lotosu. Dzięki temu dowiedziałem się, że roślina ta ma nie tylko ładne liście i kwiaty, ale też jadalne nasiona. Miałem okazję ich skosztować i mogę zapewnić, że są smaczne.

Wracając do wiosek na wodzie, to dzielą się one na te, w których domki stoją na palach i te, gdzie domy buduje się  bezpośrednio na tratwach, np. z beczek. My odwiedziliśmy tę ostatnią. Popłynęliśmy do niej wynajętą łodzią motorową. Soczysta zieleń drzew ostro kontrastowała z buro żółtą wodą wysychającego jeziora (jest właśnie pora sucha).  Ze względu na niski poziom wody nie  wszędzie mogliśmy dopłynąć. Zdołaliśmy jednak obejrzeć szereg mniej lub bardziej okazałych domków, kościół, szkołę oraz farmę krokodyli połączoną ze sklepem z pamiątkami. W tym ostatnim miejscu zatrzymaliśmy się nieco dłużej. Krokodyle wygrzewały się w słońcu i niespecjalnie się nami interesowały. Z wyjątkiem jednego, który wstał, poczłapał parę kroków pod ścianę, wypiął się i po prostu załatwił się na moich oczach. Potem podszedł bliżej mnie i ponownie się położył, ale tym razem z rozdziawioną paszczą, pełną ostrych zębów.

W ramach dzisiejszej wycieczki fakultatywnej zwiedziliśmy także trzy kolejne świątynie: Bakong, Banteay Samre i Banteay Srey. Ta ostatnia była najpiękniejsza. Dodatkową atrakcję stanowiły brodzące w wodzie bawoły. A już w drodze powrotnej mieliśmy okazję zobaczyć jak powstaje cukier palmowy oraz spróbować zrobionych z niego cukierków. 
























 

Phnom Penh i Angkor

 


Środa, 01.02.23

Śniadanie zjedliśmy w hotelowej restauracji mieszczącej się na dachu hotelu. Z poziomu siódmego piętra rozciągała się ładna panorama na Phnom Penh, ze szczególnym uwzględnieniem pałacu królewskiego oraz rzeki  Tonle Sap.

Przed hotelem ujrzeliśmy spory targ, po którym  wczoraj po południu nie  było ani śladu. Dzisiaj zaś stało tu mnóstwo prowizorycznych straganów z warzywami oraz mięsem. To ostatnie leżało na drewnianych stolikach, niczym nie przykryte. Tymczasem rano było 27 stopni C i temperatura ciągle rosła.  Trochę się dziwiliśmy, a sprzedawcy dziwili się naszemu zdziwieniu. Wszak oni robią to codziennie od lat, a my tu wpadliśmy tylko na chwilę…

Zwiedzanie Phnom Penh rozpoczęliśmy od najstarszej świątyni w tym mieście, Wat Phnom. Położona jest ona na sztucznym wzgórzu o wysokości 27 metrów. Ta buddyjska świątynia  symbolizuje nazwę Phnom Penh i stanowi miejsce historyczne, będące częścią narodowej tożsamości Khmerów. Wat Phnom ma całkowitą wysokość 46 metrów i nosi imię Lady Penh.  Według legendy w 1372 roku zamożna dama o imieniu Penh odkryła cztery wizerunki Buddy wewnątrz pnia drzewa  unoszącego się w rzece. Poprosiła okolicznych mieszkańców, aby wznieśli przed jej domem wzgórze, które nazywało się Phnom Don Penh. Potem na szczycie zbudowano sanktuarium, w którym umieszczono obrazy, a w  1434 roku król Ponhea Yat założył tu miasto.

Wchodzimy do wnętrza pagody bez butów i w maseczkach. Zdjęcia można robić, aczkolwiek z wyczuciem, aby nie przeszkadzać miejscowym, którzy oddają się modłom i ceremonialnemu paleniu kadzidełek.

Spod świątyni Wat Phnom jedziemy do pobliskiego Pałacu Królewskiego. Króla Norodoma Sihamoniego  akurat nie ma, bo przebywa na leczeniu w Chinach. Zresztą i tak byśmy go nie ujrzeli, bo jego apartamenty są odgrodzone od części udostępnionej do zwiedzania. Salę tronową oglądamy tylko przez otwarte drzwi. Inne wnętrza możemy co prawda  obejrzeć od środka, ale bez możliwości robienia zdjęć. Pałac nie jest jakimś szczególnym zabytkiem, gdyż zbudowano go dopiero w dziewiętnastym wieku. Pochwalić należy czyste toalety i miły gest wręczania turystom wody w butelkach z nadrukiem „Royal Palace”.

W Phnom Penh zwiedzamy także Muzeum  Ludobójstwa Tuol Sieng. Miejsce to upamiętnia ofiary reżimu  Czerwonych Khmerów pod wodzą Pol Pota.  Znajdowało się tutaj więzienie S 21.  W latach 1975-1979 więziono tu – w zależności od szacunków – od 17 do 20 tysięcy ludzi. Zazwyczaj przez dwa lub trzy miesiące poddawano ich tutaj strasznym torturom, a potem mordowano przy użyciu motyk lub maczet. Z podanej wyżej liczby więźniów znanych jest tylko 12 osób, które przeżyły to piekło na ziemi. Po innych zostały tylko zdjęcia i stosy ubrań.

Do odległego o ponad 300 kilometrów Siem Reap jedziemy prawie siedem godzin. Oczywiście nie non stop, gdyż mieliśmy w tym czasie dwie przerwy. Poza tym w Kambodży nie ma autostrad, więc trudno przyspieszyć. Na postojach mogliśmy spróbować lokalnego jedzenia i nabyć pamiątki. Co do potraw to nie zauważyłem, żeby ktoś z naszej grupy zamawiał smażone pająki czy inne owady, ale taka możliwość  oczywiście była. Po drodze obserwowaliśmy charakterystyczne dla tego kraju domki na palach. Są one bardzo funkcjonalne, bo z jednej strony chronią podłogę przed wilgocią, z drugiej zaś zapewniają cień i dodatkową przestrzeń.

Na najbliższe trzy noce zostajemy zakwaterowani w  hotelu Angkor Holiday. Otrzymujemy duży narożny pokój z oknami wychodzącymi na dwie różne ulice. Standard całkiem przyzwoity: dwa telewizory (jeden w sypialni, drugi w salonie), aneks kuchenny, osobno kabina prysznicowa i wanna, że o szlafrokach czy kapciach nie wspomnę.

Wieczorem udajemy się na pobliski bazar. Ceny są przystępne, a i potargować się można. W jednej z licznych budek z jedzeniem zamawiamy danie o nazwie Pho Bom. Jest to rodzaj gęstej zupy z makaronem, warzywami i kawałkami wołowiny. Porcja jest pokaźna i kosztuje zaledwie dwa dolary.

 

Czwartek, 02.03.23

Wczesnym rankiem, bo już o 6.30 opuszczamy hotel i udajemy się do punktu, w którym sprzedawane są bilety do kompleksu  świątyń Angkor. Nie jest to jednak taka zwykła transakcja jak w innych tego typu miejscach. Tu robią nam najpierw zdjęcia, które następnie są wydrukowane na biletach. Coś jak dokument tożsamości. Zapobiega to przekazywaniu biletów innym po zakończeniu zwiedzania. Trzydniowy bilet kosztuje 62 dolary.

Po przejściu bramy  zwiedzanie rozpoczynamy od buddyjskiej świątyni Bajon. Jest jeszcze wcześnie, więc nie ma tłoku, no i jest chłodniej (czyli nie 35, a tylko 27 stopni C). Świątynia ma 37 wież i zbudowana jest z bloków piaskowca, bez używania jakiejkolwiek zaprawy. Uwagę zwracają liczne reliefy przedstawiające zarówno sceny z życia świeckiego, jak i  ilustrujące hinduistyczne podania. Następnie oglądamy świątynię Baphuon. Do jej wnętrza wchodzi się po dość stromych schodach. Obok rosną drzewa kapokowe. Stąd udajemy się do Pałacu Królewskiego, z którego tak naprawdę niewiele pozostało. Zachowała się tylko jedna świątynia, brama oraz tarasy: Słoni i Trędowatego Króla. Ciekawie natomiast prezentuje się Ta Prohm Temple. Jest to chyba najbardziej znana świątynia z całego kompleksu. Tu zacytuję Wikipedię: „W odróżnieniu od większości kamiennych budowli kompleksu Angkor, Ta Prohm zachowała się w stanie zbliżonym do tego, w jakim została odnaleziona. Malownicze połączenie korzeni drzew porastających ruiny świątynne w środku dżungli powoduje, że Ta Prohm jest jedną z najczęściej odwiedzanych atrakcji całego kompleksu Angkor”.

Po kilkugodzinnym dreptaniu nieco zgłodnieliśmy, więc o 11.30 wybraliśmy się na lunch. A oto co nam zaserwowano: kurczak curry, sałatka z kwiatu bananowca z kurczakiem, ryba smażona z ziołami, żurek wieprzowy, ryż i zestaw owoców tropikalnych. Rzecz jasna, wszystko w niewielkich porcjach, bo inaczej nie dalibyśmy rady tego pochłonąć.

Po lunchu pojechaliśmy do największej na świecie świątyni, czyli Angkor Wat. Słońce nieźle przypiekało, ale wystarczyło nam sił na dwugodzinne oglądanie tego ogromnego kompleksu. Nie będę tutaj go opisywał, bo uczyniono tu już wielokrotnie i każdy zainteresowany może znaleźć mnóstwo materiałów o nim. Nadmienię tylko, że Angkor Wat najlepiej oglądać o wschodzie słońca lub wczesnym popołudniem. W tym ostatnim przypadku mamy bowiem możliwość zrobienia zdjęć z odbiciem świątyni w wodzie.

Do hotelu wróciliśmy wyjątkowo wcześnie, bo już o piętnastej.




















Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty