Skok ze spadochronem


AN-2

Kilka zdań na gorąco po skoku ze spadochronem. Po pierwsze, skoro to piszę, to znaczy, że skok był udany. W innym wypadku to inni pisaliby o mnie. Ale dość czarnego humoru…

Do aeroklubu w Pruszczu Gdańskim przyjechałem przed piętnastą. Na wstępie dowiedziałem się, że skok odbędzie się nie z wysokości czterech kilometrów, lecz z pułapu mniejszego o kilometr. W ramach rekompensaty otrzymałem banknot stuzłotowy z przeznaczeniem na wino po udanym skoku, jak zasugerowała pracownica aeroklubu. Szczerze mówiąc, nawet się ucieszyłem. Nie tyle z powodu tej setki, ale z perspektywy krótszego czasu swobodnego spadania. Obawiałem się bowiem nieco bezwładnego opadania przez około minutę. Nie dość bowiem, że człowiek spada jak kamień, to w dodatku dokucza zmiana ciśnienia i zimno.

Następnie wypełniłem formularz z danymi osobistymi, po czym poznałem instruktora, z którym miałem skoczyć w tandemie. Bartek od razu zaproponował skrócenie dystansu i przejście na ty. Sprawił na mnie pozytywne wrażenie. Skacze już od 1997 roku i ma na koncie prawie dwa tysiące skoków. Nie wszystkie były udane, bo jak przyznał, bywał już połamany. Ale to już specyfika tego zawodu.

Bartek przyniósł mi kombinezon, po czym poinstruował, jak mam zachowywać się podczas poszczególnych faz skoku, czyli opuszczenia pokładu samolotu, swobodnego spadania i lądowania. W tej pierwszej fazie należy ugiąć kolana, odchylić maksymalnie do tyłu głowę, wypiąć do przodu klatkę piersiową, chwycić się rękoma za pasy uprzęży i… polecieć w przepaść. Potem trzeba zrobić „banana”, czyli wygiąć grzbiet, zapleść z tyłu podniesione nogi i rozłożyć ręce. W fazie lądowania natomiast wystarczy unieść maksymalnie do góry kolana i podnieść nogi. Proste? W teorii jak najbardziej…

Wysłużony AN-2 (z 1965 roku) miał dzisiaj sporo roboty. Przez ostatnie tygodnie skoki z różnych przyczyn nie odbywały się, więc trzeba było nadrobić zaległości. Mój lot rozpoczął się tuż przed szesnastą. Na pokład weszło kilkunastu skoczków (niektórzy skakali samodzielnie). W moim przypadku oprócz mnie i instruktora był jeszcze operator kamery. Wnętrze popularnego transportowego Antka było więcej niż surowe. Ot, kilkanaście składanych metalowych krzesełek po bokach pokładu i metalowa rurka do trzymania się. O pasach nikomu się tu nie śniło.

Na pułap trzech tysięcy metrów wzbijaliśmy się mozolnie przez pół godziny (swoją drogą szybko to zleciało). Z okien samolotu doskonale widać było zarówno Gdańsk, jak i zatokę oraz Półwysep Helski. Na wysokości 1200 metrów drzwi boczne zostały otwarte. Chwilę później wyskoczył przez nie młody adept spadochroniarstwa. Skakał sam, ale z taśmą, czyli że zaraz po oddzieleniu się od samolotu jego spadochron został otwarty. Trzysta metrów wyżej pokład opuściło kolejnych dwóch skoczków. My zaś dalej wznosiliśmy się w górę.

Kiedy do trzech kilometrów było już niedaleko, Bartek polecił mi, żebym wstał z krzesełka. Następnie ustawił się za moimi plecami, sprawdził dokładnie moją uprząż, po czym przypiął się do mnie. Jeszcze raz przypomniał mi procedurę i polecił iść do przodu…

Drzwi otworzyły się. Pod nogami ujrzałem przepaść. Nie powiem, że nie zrobiło to na mnie wrażenia. Psychicznie do tego skoku przygotowywałem się przez prawie pół roku. Nie da się jednak całkowicie pozbyć emocji. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami skuliłem się (żeby nie zahaczyć głową o obramowanie drzwi) i wychyliłem do przodu…

Pęd powietrza zatkał mi usta. Wydawało mi się, że lecę głową w dół. Poczułem dotknięcie dłoni instruktora na barku. Przypomniałem sobie, że oznaczało ono, że mam rozłożyć ręce i zapleść uniesione do góry nogi. Zrobiłem to, ale uświadomiłem sobie, że mimowolnie zamknąłem oczy. Wtedy przypomniałem sobie, że razem z nami wyskoczył operator. Czym prędzej otworzyłem więc oczy, żeby nie wyglądać głupio na filmie. Operator rzeczywiście pojawił się przede mną. Pomachał mi, ja jemu, a zaraz potem rozdzieliliśmy się. Poczułem uczucie zimna i zacząłem niecierpliwie oczekiwać momentu otwarcia się spadochronu.

Nastąpiło to po półtorakilometrowym  spadaniu z prędkością 220 km/h. Poczułem gwałtowne szarpnięcie, po czym nastąpiła cisza i wolne opadanie. Instruktor zapytał mnie, jak się czuję. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że w porządku, ale uwiera mnie coś w klatce piersiowej. Bartek poluźnił więc uprząż. Mimo to czułem pewien dyskomfort. Nie byłem pewny, czy spowodowane było to zmieniającym się ciśnieniem, ową uprzężą czy może jakimiś sercowymi sensacjami. Skupiłem się jednak na podziwianiu krajobrazu. Ten zaś, trzeba to przyznać, jest w tych okolicach niezwykle urokliwy. Z jednej strony morze i Gdańsk, z drugiej Żuławy.

Samo lądowanie odbyło się niezwykle łagodnie, czyli na… tyłkach. Na koniec otrzymałem certyfikat wykonania skoku.

A teraz przyznam się,  że taki skok  był moim marzeniem, gdy miałem kilkanaście lat. Wtedy każdy jest przecież odważny. Potem mi przeszło. Nie mogłem jednak zrezygnować z prezentu od synów na sześćdziesiątkę. Dziękuję Wam Andrzeju i Piotrze!
Certyfikat skoku


Przed skokiem

Po skoku z instruktorem


Diabelski Kamień i ekologiczne spalanie


Diabelski Kamień

Wraz z trzema innymi członkami grupy Zryw (Darek, Heniek i Romek) pojechałem dzisiaj na wycieczkę rowerową do  Źródła Marii. Według pierwotnego założenia  mieliśmy stamtąd zawrócić do Gdańska. Darek przypomniał sobie jednak o dniu otwartym w Elektrociepłowni Gdynia i zaproponował przedłużenie trasy.

Spod dworca we Wrzeszczu wyjechaliśmy zaraz po dziesiątej. Pierwszy krótki postój wypadł przy Sanktuarium Matki Boskiej Brzemiennej w Matemblewie. Akurat trwała tam msza święta.  Dalej pojechaliśmy Matemblewską i Kleszą Drogą. Z tej ostatniej skręciliśmy w Drogę Węglową. Tu tradycyjnie już zatrzymaliśmy się przy Diabelskim Kamieniu, żeby zrobić parę fotek. Stamtąd już bez zbędnego zatrzymywania się pojechaliśmy przez Owczarnię nad Jezioro Wysockie w Osowej. Nikt jednak nie miał ochoty na kąpiel, a zatem ruszyliśmy wprost do Źródła Marii.

Bywałem tam już kilkakrotnie, ale nie wiedziałem, że znajdująca się w tym miejscu figurka Matki Boskiej jest już piątą z kolei. Pierwsza postawiona została w 1922 roku jako wotum za brak ofiar śmiertelnych w wypadku podczas budowy linii kolejowej z Gdyni do Kokoszek. Ostatnia zaś ma dopiero 11 lat.

Dalsza droga z Wielkiego Kacka wiodła nas przez Karwiny, Kacze Łęgi (tu troszkę pobłądziliśmy na leśnych duktach), Chylonię i Meksyk.

W gdyńskiej elektrociepłowni spędziliśmy około godziny. O profilu jej działalności opowiadał nam najpierw dyrektor ds. produkcji, a następnie w towarzystwie przewodnika zwiedzaliśmy poszczególne obiekty tego przedsiębiorstwa. Naszą uwagę zwracano przede wszystkim na proekologiczny aspekt działalności firmy. Rzeczywiście, mimo spalania około dwóch ton dziennie węgla, zanieczyszczenia z elektrociepłowni dzięki systemowi specjalistycznych filtrów, są śladowe. Jest to widoczne nawet dla laika. Wystarczy bowiem spojrzeć na kolor dymu z komina: jest niemal biały. A jaki wychodzi z komina przeciętnego domu czy lokalnej kotłowni?

Na koniec skosztowaliśmy gorącej grochówki, napiliśmy się kawy i wyruszyliśmy w drogę powrotną. W okolicy terminalu promowego zgubiłem gdzieś kolegów i dalszą drogę do Gdańska pokonałem samotnie.

Dystans 69 km. Mile spędzona sobota.
Matemblewo




Jezioro Wysockie

Źródło Marii

Elektrociepłownia Gdynia


Kot w elektrociepłowni






Pod wulkanem Teide

  W niedzielę rano pojechaliśmy autostradą TF-1 do stolicy Teneryfy i zarazem jednej z dwóch stolic Wysp Kanaryjskich – Santa Cruz De Tene...

Posty