Czarnomorska mozaika - od Warny do Jassów


Zamek w Bran

Flixbus do Warszawy prawie pusty. Mieliśmy mały problem z wejściem, gdyż zamiast biletu wydrukowałem tylko fakturę zakupu. Kierowca zaś nie mógł znaleźć nas na liście. Udało mu się to dopiero po powtórnym zalogowaniu się do systemu. W tym czasie zresztą ja też znalazłem emaila z biletem elektronicznym. Dalsza podróż, łącznie z przelotem Boeingiem 737-800 linii Enter Air, odbyła się bez przeszkód.

Pierwszą noc spędzamy w hotelu Adamo na peryferiach Warny. W pokoju śmierdzą stare wykładziny, a w łazience brakuje suszarki. Telewizor co prawda przedpotopowy, ale działa. Jest też Wi-Fi. Z okna widać i słychać pędzące samochody ciężarowe i jeżdżące pociągi. Dopiero na trzecim planie ukazuje się fragment zatoki Morza Czarnego. Śniadanie serwowane, bardzo skromne.

Rano poznajemy naszą pilotkę. Nazywa się Agnieszka Bielecka-Ongori. Bułgarski kierowca ma na imię Michaił. Jedziemy w kierunku granicy z Rumunią. Po drodze psuje się pogoda. Jest coraz bardziej pochmurno i deszczowo. Przejeżdżamy przez pełne brzydkich socjalistycznych bloków miasto Ruse, a następnie przez  graniczny most nad Dunajem zwany Mostem Przyjaźni. Przechodzimy kontrolę graniczną (Bułgaria i Rumunia nie należą do strefy Shengen) i drogą E85 jedziemy przez równiny Wołoszczyzny w kierunku stolicy Rumunii. Mijamy rozległe pola kukurydzy i słoneczników. Pogoda poprawia się.

Po drodze pilotka zbiera po 125 euro na bilety wstępu, przewodników lokalnych i na napiwki. Płacimy też za fakultatywne imprezy: kolacja rumuńska 30 euro, kolacja mołdawska 25 euro i rejs po delcie Dunaju 40 euro. Potem uczymy się niektórych zwrotów po rumuńsku, np.: pierdut - zgubić się, trup - ciało, casa de toleranca - dom publiczny.

W Bukareszcie poznajemy przewodniczkę, która będzie nam towarzyszyć przez najbliższe trzy dni. Nazywa się Iulia Gheliuc i świetnie mówi po polsku. Naszego języka uczyła się równolegle z angielskim. Od wielu lat jest tłumaczem przysięgłym. Iulia jest w takim wieku, że nie tylko pamięta, ale też uczestniczyła w tzw. rumuńskiej rewolucji w 1989 roku. Tamte wydarzenia, zakończone rozstrzelaniem Eleny i Nicolae Ceausescu, nazywa zresztą zamachem stanu.

Zatrzymujemy się przed teatrem. Zanim jednak zaczniemy zwiedzanie miasta, posilamy się ciepłymi placintami z mięsnym nadzieniem a'la 4 leje sztuka (ok. 4 zł) oraz pysznymi preclami (covrig) po 1 l. Niektórzy mówią, że są lepsze od krakowskich obwarzanków.

Bukareszt określa się mianem Paryża Bałkanów lub Małym Paryżem. Coś w tym jest. Spacer rozpoczynamy od ulicy, przy której znajduje się między innymi główna biblioteka uniwersytecka i muzeum narodowe. W pobliżu widać też dawny gmach komitetu centralnego partii komunistycznej. Nieopodal jest Ateneum, czyli główna sala koncertowa i  siedziba Orkiestry Filharmonii "George Enescu". 

Największą atrakcją Bukaresztu jest bez wątpienia monumentalny gmach parlamentu. Jest on jednym z największych i najcięższych budynków na świecie. Zdaje się, że tylko Pentagon jest od niego większy. Konkurs na jego budowę wygrała mająca wówczas 27 lata architekt Anna Petrescu. Podobno czynnikiem decydującym o wyborze jej projektu był fakt, że przedstawiła makietę a nie rysunki techniczne. A ponieważ Ceausescu, jak większość partyjnych bonzów, nie był człowiekiem przesadnie wykształconym (ukończył zaledwie cztery klasy szkoły podstawowej), to bardziej przemawiały do jego wyobraźni obrazy niż skomplikowane wyliczenia i schematy.

Gmach parlamentu budowano przez 13 lat. Wcześniej zburzono na terenie siedmiu kilometrów kwadratowych 30 tysięcy mieszkań, 19 cerkwi, 6 synagog i 3 kościoły. O ogromie inwestycji świadczą też takie liczby: 20 tysięcy robotników, milion metrów sześciennych marmuru, 1100 pomieszczeń. Megalomania "Słońca Karpat" mogła być zaspokojona, ale jak wiadomo, nie dożył on chwili ukończenia budowy.

 Kontrola przed wejściem do parlamentu przypomina tę stosowaną na lotniskach. Godzina zwiedzania to zaledwie 3 procent całości. Widać przepych, ale też znaki czasu. Taki moloch jest kosztowny w utrzymaniu, a wpływy z biletów od turystów (ok. dwustu tysięcy rocznie) nie wystarczą na konserwację. Przyznać jednak trzeba, że ten przykład gigantomanii wywołuje na każdym duże wrażenie. Jedni podziwiają rozmach i wyobraźnię architektów, inni wytykają brak funkcjonalności i ogromny koszt budowy (trzy miliardy dolarów!).

Po wyjeździe z parlamentu spacerujemy jeszcze przez stare miasto. Mijamy knajpy,  duże banki i pasaże. Podziwiamy eklektyczną zabudowę, gdzieniegdzie zaś  wdychamy odór moczu. Niestety, ten problem dotyczy nie tylko Bukaresztu. Odwiedzamy też bardzo elegancką księgarnię Cărtureşti Carusel. Zlokalizowana jest ona na sześciu piętrach specjalnie zaadaptowanego budynku z XIX wieku. W ofercie ma pięć tysięcy płyt i dwa razy tyle książek.

Nocujemy w hotelu Phoenicia Ekspress pod Bukaresztem. Cztery gwiazdki, ale rumuńskie. W pokoju część gniazdek nietypowa. Telewizor chyba z epoki Caeusescu. Śniadanie w formie bufetu. Dość obfity wybór potraw. Brakuje jedynie czarnej herbaty, ale w Rumunii to rzecz normalna, gdyż ten napój mało kto tu pija, a jeżeli już to w wypadku choroby.

W drodze do Transylwanii Iulia opowiada o historii Rumunii, wplatając co rusz informacje o czasach współczesnych. Kiedy na przykład mijamy pasące się stada owiec, mówi o tym, że tutejsi pasterze nie dali się złamać dyrektywom z UE. Unia chciała, aby pasterzowi pomagał tylko jeden pies. Tymczasem tutejszą tradycją jest pilnowanie owiec przez trzy psy. Podobnie rzecz ma się w przypadku pasteryzacji mleka. Rumuńscy pasterze nadal wyrabiają sery z mleka niepasteryzowanego. Są one zresztą o wiele smaczniejsze od tych pasteryzowanych.

Mijamy miasto Sinaia nad rzeką Prahowa. Niestety, z powodu jakichś remontów wjazd do centrum jest zamknięty. Nie możemy więc obejrzeć królewskiego pałacu Peleş. Miejscowość ta słynie  z tego, że urodziło się tutaj dwóch króli rumuńskich (Michał I i Karol II). W Sinaia zginął też w zamachu premier  Ion Duca. Dodać warto, że w tym kurorcie znajduje się ładna stacja kolejowa

Niedaleko zlokalizowany jest inny kurort - Busteni. Słynie on z tego, że w otaczających go górach Bucegi znajdują się - jak twierdzą niektórzy badacze - ślady jakiejś nieznanej cywilizacji. Ponoć są tu jakieś tunele, z których wydziela się tajemnicza energia. Mówi się, że odnotowano przypadki dwutygodniowej bezsenności wśród okolicznych mieszkańców. Ale tak naprawdę najwięcej jest domysłów i legend, a te z kolei generują ruch turystyczny. Rzekomo Watykan i Stany Zjednoczone nalegają, aby Rumunia nie informowała o tych sprawach opinii publicznej. Tak czy owak, same góry Bucegi są warte polecenia.

Jednym z punktów programu naszego zwiedzania w tym dniu był zamek w Branie. Jego budowę rozpoczęto w XIV wieku.  Kiedyś pełnił funkcje obronne, a od 1920 roku stanowił letnią rezydencję królowej Marii. Obecnie mieści się w nim muzeum historyczne. Zamek w Branie powszechnie nazywany jest siedzibą Draculi.  Oczywiście każdy wie, że wampir o tym imieniu jest postacią fikcyjną, wykreowaną przez Brama Stokera w powieści "Dracula". Ba, podobno nawet Wład Palownik, rzekomy pierwowzór tej postaci, nigdy w tym zamku nie mieszkał, ale turyści chętnie tu przyjeżdżają. U podnóża zamku stoją stragany z pamiątkami, serami, winami, regionalnymi koszulami i bluzkami. Ponoć można nabyć też domową tuicę (bimber), ale ta ostatnia nie jest wystawiana na widok publiczny.

Próbujemy różnych serów. Są smaczne, więc kupujemy chyba ze dwa kilogramy różnych gatunków. Nabywam też małą butelkę wiśniówki za 20 lei oraz dwulitrową butlę mołdawskiego wina za 12 lei (to ostatnie w sklepie, a nie na straganie). Mimo niskiej ceny jest całkiem przyzwoite, o czym przekonuję się właśnie teraz, degustując je podczas pisania tej relacji.

Jedziemy przez Rasnov do Braszova (dawniej Stalin). Z drogi bardzo dobrze widoczny jest zamek na wzniesieniu obok tej pierwszej miejscowości. Służył on jako schronienie okolicznym chłopom podczas najazdów. Nigdy nie został zdobyty w walce. Jedynie raz został on poddany z powodu braku wody.

W Braszowie spacer zaczynamy od muzeum najstarszej szkoły rumuńskiej.  Opowiada o niej i oprowadza nas po salach zażywny niski staruszek. Siadamy najpierw w ciasnych drewnianych ławkach z otworami na kałamarze. "Profesor" demonstruje nam tabliczki do pisania (tablety), liczydła (komputer) i drewniany kij (pomoc naukowa). Na koniec dzwoni ręcznym dzwonkiem. Na piętrze pokazuje prasę drukarską oraz liczne księgi sprzed kilku stuleci.

Przechodzimy przez Bramę Katarzyny, mijamy synagogę ukrytą we wnęce po prawej stronie i po chwili dochodzimy do  "czarnego kościoła". Skąd ta nazwa? Ano z powodu wielkiego pożaru, który spustoszył  Braszów w 1689 roku i zostawił sadzę na murze kościoła.  Przed kościołem stoi pomnik Johannesa Honteriusa, reformatora wprowadzającego tutaj luteranizm. Na nasz widok pojawia się brodaty młodzian, ubrany w strój z epoki. Wciela się w rolę Honteriusa i opowiada o jego dokonaniach. Towarzyszy mu równie młoda kobieta, ale w stroju z XIX wieku. We wnętrzu kościoła nie można robić zdjęć ani filmować. A to ze względu na cenne kobierce z tureckiej Anatolii, wiszące wysoko pod oknami świątyni. Niegdyś darowali je kościołowi kupcy.

Braszów (inaczej Kronstadt) posiada bardzo ładny rynek i ratusz. Widać tu wyraźnie wpływy saskie. Niegdyś bowiem charakter rozwojowi miasta nadawali głównie sprowadzeni tu Sasi. Z rynku widać dobrze górę Tampa (955 m) z ogromnym napisem "Brasov" pod szczytem. Można na nią wejść, ale znacznie szybciej wjedzie się specjalną kolejką.

Wieczorem udajemy się na tradycyjną kolację rumuńską do restauracji Cerbul Carpatin, zlokalizowanej przy rynku. Przy wejściu wita nas dwóch młodzieńców ubranych w regionalne stroje rumuńskie. Jeden podaje nam chleb i sól, drugi zaś wydmuchuje sygnał na długiej trombicie. Schodzimy po schodkach do piwnicy z winami. Do degustacji otrzymujemy trzy rodzaje wina i drobne przekąski w postaci sera, orzechów, oliwek i jabłek. Przygrywa nam zespół złożony z akordeonisty, saksofonisty i skrzypka. Na koniec wysłuchujemy opowieści o winnych regionach Rumunii, popartych ich demonstrowaniem na ściennej mapie.

Na właściwą kolację idziemy do długiej sali na górze. Otrzymujemy najpierw porcję salata de vinete, czyli pastę z grillowanych bakłażanów z pomidorami i chlebem. Do tego po butelce wina na dwie osoby. Tu też przygrywa zespół muzyczny, ponadto występuje grupa tancerzy w ludowych strojach. Najpierw tańczą sami, potem wciągają gości do wspólnej zabawy. Na drugie danie kelnerki przynoszą nam sarmale (gołąbki z mięsem w liściach z kwaszonej kapusty) z mamałygą, kapustą, kawałkiem gotowanego boczku i dwoma pieczonymi kiełbaskami. Przyznam, że nie jadłem wcześniej mamałygi i miałem o niej mylne wyobrażenie. Tymczasem jest dość smaczna. Co do deseru, to było to papanasi (coś w rodzaju pączka, ale na bazie białego sera) polane konfiturą i jakimś sosem. Dwie charakterystyczne kulki do złudzenia przypominają kobiecy biust, więc niektórzy mówią, że to cycek.

Nocleg w hotelu Q Brasov niedaleko centrum. Śniadanie w formie bufetu.

Z Braszowa jedziemy do Jassów. Przejeżdżamy między innymi przez tereny zamieszkałe przez węgierskojęzycznych Seklerów. Tu warto wspomnieć, że Rumunia jest państwem wielonarodowościowym, a Węgrzy są drugą co wielkości grupą narodową. Ku mojemu zdziwieniu Romowie stanowią jedynie 2,5 procent populacji Rumunii. Wcześniej sądziłem, że jest ich więcej.

Na dłuższy postój zatrzymujemy się przy Lacu Rosu (Jezioro Czerwone). Jego barwa nie ma co prawda nic wspólnego z czerwienią, ale faktem jest, że powstało w 1838 roku w wyniku trzęsienia ziemi i zawalenia się zbocza górskiego. Osobliwością jeziora są skamieniałe kikuty zalanych niegdyś drzew. Znajduje się tutaj wypożyczalnia łódek, którymi turyści chętnie wypływają na niezbyt rozległe wody jeziora. Są też punkty gastronomiczne (ciorba de burta, czyli zupa z flaków wołowych na kwaśno za 6 lei).

Pomiędzy Lacu Rosu a Bicaz, na pograniczu Siedmiogrodu i rumuńskiej Mołdawii, znajduje się malowniczy wąwóz nazwany Bicaz od nazwy ostatniej miejscowości. Jest to jeden z największych wąwozów w Europie. Jego ściany mają do 300 metrów wysokości. Największa skała nazywa się Piatra Altarului. Na jej szczycie znajduje się krzyż, który zastąpił zainstalowaną tu w minionym ustroju gwiazdę. Dnem wąskiego kanionu wije się rzeczka i wąska szosa. Od czasu do czasu można znaleźć jakąś zatoczkę, gdzie można zaparkować auto. W sezonie letnim bywa tu bardzo tłoczno. Teraz, we wrześniu,  łatwiej jest zatrzymać się, aby porobić zdjęcia i spokojnie kontemplować naturę.

Jadąc dalej, już na terenie Bukowiny, docieramy do klasztoru Agapia. Ten siedemnastowieczny zespół monastyczny wart jest obejrzenia głównie ze względu na freski Nicolae Grigorescu. Niestety, w środku nie wolno robić zdjęć. Nie można też fotografować mniszek, o czym przekonuję się, gdy próbuję robić zdjęcie stojącej przed muzeum ikon zakonnicy. Natychmiast zasłania ręką twarz i krzyczy "Nu!".

Zabudowania zespołu klasztornego są ładnie utrzymane. Wszędzie widać pełno kwiatów i starannie pielęgnowanych trawników. Przebywa tu około pół tysiąca mniszek. Zajmują się uprawą ogrodów, tkaniem dywanów, haftowaniem, pisaniem ikon i tp. Przed wejściem do klasztoru po raz pierwszy podczas tej podróży widzę żebrzących Romów. Nieco dalej natykam się na tradycyjny wóz taborowy, do którego zaprzęgnięty jest chudy konik.

Tuż przed wieczorem docieramy do Jassów, czyli byłej stolicy Hospodarstwa Mołdawskiego. Miasto położone jest niczym Rzym - na siedmiu wzgórzach. Podczas krótkiego spaceru oglądamy między innymi nowoczesny gmach hotelu Unirea i zabytkowy, ale luksusowy Trajan Grand Hotel. Ciekawostką jest, że ten ostatni zbudowany został w 1882 roku przez samego Gustawa Eiffla. Odwiedzamy też katedrę metropolitarną i dawny pałac rządowy, obecnie będący Pałacem Kultury.

Nocleg w hotelu Dorobanti niedaleko centrum. Śniadanie serwowane, brak gniazdek w pokoju, bez windy (do 4 piętra nie ma obowiązku). Pilot do telewizora wydawany w recepcji. Za to trafia się nam apartament: salon ze skórzanymi kanapami, lodówką i telewizorem oraz sypialnia na trzy osoby. Również z telewizorem!
Część druga relacji tutaj

Bukareszt -Ateneum

Kto jest na tym muralu?

Gmach parlamentu w Bukareszcie

Wnętrza parlamentu








Piec w zamku Bran

Zamek w Bran

Zamek Rasnov


Muzeum najstarszej szkoły rumuńskiej w Braszow r


Czarny kościół w Braszow

Johannes Honterus jak żywy

Ratusz w Braszow


Braszow

Restauracja Cerbul Carpatin w Braszowie



Jezioro Czerwone

Wąwóz Bicaz

Klasztor Agapia



Jassy -Grand Hotel Trajan

Jassy - Pałac Kultury

Jassy - wnętrze Pałacu kultury

Kartka z dziennika - rower, Wilno, KOD i piwo bez paragonu


Przed południem przejechałem się rowerem do Pruszcza Gdańskiego i Straszyna. Wyszło 45 kilometrów. Z pewnym zdziwieniem zobaczyłem pod Pruszczem Gdańskim pole kwitnącego rzepaku. Do tej pory myślałem, że ta roślina kwitnie tylko w maju (ozimy) i w lipcu (jary).

Po południu spacer przez Targ Węglowy i ulicę Długą. Na tym pierwszym odbywa się doroczny Jarmark Wileński. Impreza ta organizowana jest w ramach Festiwalu Wilno już po raz 15. Na stoiskach handlowych nabyć można m.in. grubą słoninę wędzoną,  sękacze, wędliny, miody, chałwę, czarny chleb, wyroby z bursztynu, wełniane pledy i futrzane czapki. Można też spróbować kiszonej kapusty, serów i innych produktów. O dziwo, w tym roku nie zauważyłem litewskiego piwa. Był natomiast kwas chlebowy po 5 zł za plastikowy kubek.

Na Długiej "stojący Grzegorz" (brodaty mim w niebieskim wdzianku) zbiera się na przerwę. Odstawia pod bramę podest, na którym zwykle tkwi godzinami bez ruchu, wykonując jakiekolwiek gesty jedynie w przypadku wrzucenia przez przechodniów jakiegoś datku do kubka, po czym idzie odpocząć. Niedaleko zaś siedzi gość w płaszczu, koszuli z krawatem i w kapeluszu. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że ów kapelusz spoczywa nie na głowie, lecz wisi tuż na kołnierzykiem koszuli. Dlatego też napis na tekturowej tabliczce brzmi: "Zbieram na nową głowę". Grunt to pomysłowość!

Przy fontannie Neptuna stoisko KOD. Kilka pań śpiewa stare szlagiery, żeby przyciągnąć uwagę publiczności. Inni działacze rozprowadzają białe koszulki, na których od ręki nanoszą przy pomocy szablonu napis "Konstytucja". Na stoisku ulotki i informacje o łamaniu konstytucji przez prezydenta RP. Jest też jakaś lista do podpisania, ale nie interesowałem się tym bliżej. Zainteresowanie przechodniów średnie.
Zazwyczaj po spacerze wpadam na piwo do baru Kapsel. Niepozorna budka zlokalizowana jest na skraju Targu Węglowego, nieopodal budynku LOT. Obok niej ustawiono jednak 6 parasoli z logo "Specjala" i kilkanaście stolików, przy których jednorazowo może zmieścić się nawet sto osób. Ruch jest spory. Półlitrowy kubek zimnego "Specjala" kosztuje 6 zł. Pewnie mam pecha, ale jeszcze nigdy nie otrzymałem paragonu za kupiony napój chmielowy. A zaglądam tam już od co najmniej  15 lat...
Rzepak we wrześniu

Chałwa wileńska

Chleb litewski

Sękacz

Bursztyn


Wędzona słonina z Wilna


miody wileńskie


KOD

KOD

Przykłady łamania konstytucji wg KOD

Bar Kapsel

Zdrowe garnki i chore ceny Philipiaka

Przed pokazem Philipiaka

Od dość dawna nie byłem na żadnym pokazie. Skorzystałem zatem z zaproszenia od firmy Philipiak Milano. Zanim opowiem o przebiegu prezentacji, wspomnę o samym procesie werbowania na spotkanie. Trzy tygodnie wcześniej odebrałem telefon z nieznanego numeru. Rozmówca zachęcał mnie do wzięcia udziału w pokazie, kusząc atrakcyjnymi prezentami za sam fakt obecności. Dałem się namówić, choć z doświadczenia wiedziałem, że nie dowiem się niczego nowego. Ciekaw jednak byłem, czy nadal stosowane są te samy metody wciskania towaru, z którymi miałem do czynienia na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy to sam parałem się tym zajęciem. Po paru dniach nadeszło kolorowe zaproszenie. Dla czterech osób! Trzy dni przed pokazem zadzwoniła konsultantka, aby upewnić się, że na pewno przyjdę. Usilnie przy tym namawiała, abym wykorzystał pozostałe trzy miejsca, namawiając do przyjścia na spotkanie znajomych.
Przyjrzałem się dokładnie kuponom dołączonym do zaproszenia. Napisane było tam, że zgody na przetwarzanie danych osobowych oraz na używanie  numeru telefonu do celów marketingu bezpośredniego są dobrowolne. Jednakże linijkę niżej zaznaczono, że warunkiem otrzymania prezentu w trakcie pokazu jest wyrażenie zgody na powyższe.
Prowadzący był doskonale przygotowany. Twierdził, że pracuje dla Philipiaka już od osiemnastu lat. Na sali  obecnych było 45 osób, głównie w podeszłym wieku. A co ciekawe, 13 z nich deklarowało, iż posiada już naczynia Philipiaka. Obejrzeliśmy najpierw materiały filmowe, w których pokazano Annę Lewandowską i Karola Okrasę. Oczywiście oboje byli zachwyceni produktami Philipiaka. Z innego filmiku mogliśmy dowiedzieć się o procesie technologicznym produkcji garnków. Dopiero potem rozpoczęła się właściwa prezentacja. Prowadzący dużo mówił najpierw o tym, jak bardzo ważny jest zdrowy tryb życia, a zwłaszcza właściwe odżywianie. Było więc trochę o szkodliwości smażenia na tłuszczu czy gotowania warzyw w wodzie, nadużywaniu soli i tp. Dla równowagi prezentowane były zalety soków z wyciskarki i walory potraw gotowanych na parze. Nie obeszło się też bez powoływania się na dietę dr Ewy Dąbrowskiej. Wszystko to brzmiało racjonalnie i trudno byłoby do czegoś się doczepić.
Po kilkudziesięciu minutach teoretycznego przygotowania nadszedł czas na zaprezentowanie produktów mających pomóc nam w zachowaniu dobrego zdrowia. Pierwsza informacja była dość szokująca - komplet garnków Philipiaka kosztuje 9870 zł. Kolejne też nie nastrajały optymistycznie: wyciskarka do soków - 3500 zł, patelnia diamentowa - dwa lub trzy tysiące zł (w zależności od wielkości), rondle po tysiąc złotych, gęsiarka - 4600 zł. Oczywiście - jak zapewniał prowadzący - wszystkie te wyroby wyprodukowane są ze stali chirurgicznej, więc ich cena musi być wysoka. Zresztą, co znaczy wysoka? Czy zdrowie ma cenę? A czy nie wydajemy więcej na papierosy i inne używki? A garnki objęte są gwarancją na ćwierć wieku! Poza tym można nabyć je na raty, których RRSO wynosi jedynie 7%.
Potem przyszła pora na rozdawanie wizytówek. Po ich rozdaniu prowadzący ogłosił losowanie. Jeżeli ktoś na wizytówce miał taki sam numer, jaki wyczytał prezenter, to miał okazję nabyć komplet garnków nie za 9870 zł, lecz za 6970 zł. Do tego zupełnie za darmo patelnię diamentową małą (cena 2000), wyciskarkę do soków (cena 3500) plus gęsiarkę (cena 4600). Jak łatwo wyliczyć, potencjalny nabywca zyskiwał aż 13 000 zł.
Były też inne promocje, np. kupon uprawniający do zniżki w wysokości 40 procent, jeżeli ktoś zdecyduje się na zakup w podczas pokazu lub 10 procent, gdy podejmie decyzję o zakupie w ciągu siedmiu dni.
Oferowane prezenty za udział w prawie trzygodzinnym spotkaniu to żelazko, wkrętarka lub blender - wszystko kiepskiej jakości. W zaproszeniu była mowa jeszcze o plecakach, kijkach Nordic Walking i parasolach, ale ja nie widziałem tych gadżetów.
Trzeba jednak przyznać, że prowadzący nie był namolny. Owszem, stosował różne sztuczki marketingowe, ale nikogo do niczego nie zmuszał. Dziwię się więc trochę osobom narzekającym na różnych forach, że ktoś wcisnął im garnki - jak piszą - a oni potem nie mogą ich zwrócić. Z drugiej strony biorę poprawkę na podeszły wiek klientów i związane z nim dolegliwości: wolniejsze przetwarzanie informacji i podatność na sugestie. Niestety, to właśnie ta grupa wiekowa jest targetem dla wszystkich firm organizujących podobne pokazy.
Może zabrzmi  to brutalnie, ale po co człowiekowi u schyłku życia drogie garnki z 25-letnią gwarancją?

Prezenty od Philipiaka



Burzenie biurowca i okręt niemiecki


Oker

Piękny słoneczny dzień. Wykorzystuję go oczywiście na rowerową przejażdżkę. Tym razem jadę przez Wrzeszcz, Letnicę, Nowy Port, Brzeźno, Jelitkowo, Sopot i Oliwę. Dystans - 35 km. Po drodze obserwuję wyburzanie dawnego biurowca Hydrobudowy. Przez dziesiątki lat na jego parterze mieścił się bar Żuławski. Pamiętam go doskonale jeszcze z czasów mojej pracy w PSS "Społem", a było to w latach 1983-87. W miejscu biurowca powstanie kolejna część Galerii Bałtyckiej.  Ciekaw jestem swoją drogą, ile jeszcze galerii handlowych da się upchać w Gdańsku? Gdzieś chyba musi być punkt krytyczny.

Z kolei przy nabrzeżu w Nowym Porcie zobaczyłem zacumowany  niemiecki okręt rekonesansowy Oker A253. Jednostka ta ponad rok temu przepływała w pobliżu rosyjskiej fregaty Admirał Makarow. Rosjanie twierdzili wtedy, że to polski okręt zwiadowczy zanadto zbliżył się do kursu fregaty. Incydent ten był wówczas szeroko wałkowany w mediach. Teraz zaś mało kto zwraca uwagę na cumujący okręt pomocniczy niemieckiej floty.
Biurowiec Hydrobudowy

Oker A 253




Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty