|
Wielka Pagoda Dzikiej Gęsi w Xi'an |
O 8.30 przyjeżdżamy do Xi,an. Za nami 1184 km przejechane w 11 godzin i 43 minuty. Większość tego czasu przespałem. Xi’an przez
1300 lat było stolicą Chin. Obecnie liczy około 10 milionów mieszkańców, co
przy Szanghaju czy Pekinie czyni je niewielkim miastem. Szczyci się najdłuższymi
murami miejskimi w Chinach (14 km). Uchodzi za początek jedwabnego szlaku.
Zatrzymujemy się w hotelu Tianyou. Pokój jest duży. Do dyspozycji osobne łóżka, 4 gniazdka i przeszklone ściany łazienki.
Zanim udamy się do muzeum armii terakotowej,
czeka nas najpierw wizyta w zakładzie produkcji terakoty. Oczywiście nie jest
to typowy zakład produkcyjny, lecz jego namiastka, skrojona pod turystów. Ot, garstka gliny w kącie i kilka pracownic
markujących wyrabianie. Za to za ścianą obrazy niczym w mitycznym sezamie.
Wyroby z terakoty są niewątpliwie ładne, ale niesamowicie drogie, np. replika czterech
żołnierzy armii terakotowej kosztuje tutaj 450 juanów. Ponadto można tu nabyć meble, dywany,
biżuterię i masę mniej lub bardziej przydatnych bibelotów. Oczywiście cały czas
słyszymy, że tylko tutaj można kupić oryginalne przedmioty, a w innych
miejscach na pewno wcisną nam podróbki.
Docieramy wreszcie do mauzoleum wielkiej armii terakotowej. Liczy ona około 8 tysięcy figur. Zostały
odkryte w 1974 roku podczas kopania studni, po przeszło dwóch tysiącach lat od
zakopania. Do zwiedzania udostępniono je już w 5 lat później. Mamy tu trzy pawilony, muzeum i sklep z pamiątkami. Tłumy turystów. Bilet kosztuje
120 juanów. Przy wejściu podwójna
kontrola. Pracownicy sami wkładają bilety do automatu. Zwiedzamy przez 2
godziny. Część terakotowych figur nie
jest jeszcze odkopana i spoczywa w ziemi od czasu pogrzebu pierwszego cesarza
Qin Shi.
W okolicy piękne ogrody z kwitnącymi różami.
Z mauzoleum
przemieszczamy się na mury miejskie, gdzie spędzamy prawie godzinę. Po drodze widzieliśmy rowerzystę z rozwaloną głową, leżącego na
ulicy w kałuży krwi. Tu trzeba zaznaczyć,
że sporo Chińczyków przemieszcza się na skuterach i rowerach. Generalnie jeżdżą
płynnie i bezpiecznie, ale rzadko który ma na głowie kask.
Na
kolację zaserwowano nam 16 rodzajów
pierogów. Wystarczyło zjeść po jednym z każdego talerza, aby poczuć się
sytym. Po tej pierogowej uczcie udaliśmy się autokarem na wieczorne zwiedzanie
Xi’an (25 USD). Najpierw pojechaliśmy
nad jezioro Południowe, nad którym pięknie odbijały się w wodzie fasady podświetlonych
budynków. Następnie bajecznie oświetlonym
deptakiem podążyliśmy w stronę Wielkiej Pagody Dzikiej Gęsi. Co kilkadziesiąt
metrów spotykaliśmy grające zespoły lub pojedynczych muzyków, śpiewaków i mimów.
Wśród przewalających się tłumów nie było widać osób pijanych czy też
narkomanów. Za narkotyki zresztą w tym kraju można zarobić czapę.
Zatrzymaliśmy się przed
wspomnianą wyżej pagodą, żeby obejrzeć pokaz tańczących fontann. Podobne show
widziałem już w Pradze oraz w Barcelonie. Wszędzie przyciągało tłumy widzów.
Opuszczamy
hotel o dziewiątej i jedziemy do muzeum Xi’an. Przechodzimy przez park obok
Małej Pagody Dzikiej Gęsi. Spotykamy tu kilka osób ćwiczących tai chi przy dźwiękach muzyki.
Po krótkiej wizycie w muzeum Xi’an zostajemy zaproszeni na lekcję kaligrafii. Siadamy w ławkach. Na pulpitach przed nami
leży papier ryżowy, obok stoi kałamarz z tuszem i pędzelkiem. Przy tablicy zaś
oczekuje nas nauczycielka. Wprowadza nas pokrótce w tajniki języka i znaków.
Jest to oczywiście bardzo skomplikowane, bo w Chinach obok urzędowego
mandaryńskiego jest wiele innych języków, które nazywa się dialektami. Tak czy owak,
zanim zacznie się poważną naukę, trzeba opanować 201 podstawowych znaków. My
mamy za zadanie wykaligrafować tylko jeden. Bo też nie chodzi o to, żeby nas
czegoś nauczyć, ale - o czym
przekonujemy się za chwilę – pokazać ornamenty wychodzące spod pędzelka
kolejnego profesora. Podobno tworzy je za darmo, ale należy zapłacić za materiały.
Jakby nie patrzeć, za kartkę z kwiatuszkami i znakami symbolizującymi szczęście
lub miłość trzeba wybulić 100 juanów.
W samo południe docieramy do dzielnicy ludu Hui.
Ta mniejszość muzułmańska wywodzi się
prawdopodobnie z Persów i Arabów przybyłych tu przed wiekami jedwabnym
szlakiem. Oglądamy z zewnątrz drewniany meczet, bo do środka nie wolno wchodzić,
po czym udajemy się na muzułmański bazar. Robimy tu trochę mniej lub bardziej
potrzebne zakupy, np. herbatę, figi czy przyprawy.
Tuż przed siedemnastą wyjeżdżamy szybkim pociągiem do Luoyang. Bilety oczywiście z imieniem i
numerem paszportu. Ogromna hala
dworcowa. W pociągu wagony z dwoma rzędami
siedzeń, po 3 z jednej i po 2 z drugiej strony przejścia.
Prędkość 300 km/h osiągamy w 7 minucie jazdy. Pociąg jest prawie
bezszelestny. Stewardessy niemal bez przerwy chodzą z napojami i jedzeniem. Mijamy jakieś góry, kilka tuneli. Na polach widzimy gęsto
rozsiane kopczyki grobów. W chińskim miastach ciała zmarłych obowiązkowo poddaje
się kremacji, a urnę z prochami można zabrać do domu. Natomiast na wsiach
tradycyjnie chowa się bliskich na własnych poletkach. 333 km pokonujemy w półtorej godziny.
Luoyang
był stolicą jeszcze przed Xi,an. Obecnie
liczy 6,4 mln mieszkańców. Symbolem
miasta są peonie. Niż zatem dziwnego, że nasz hotel nazywa się Peony Plaza.
Otrzymujemy pokój na 20 piętrze.
Śniadanie podawane jest na 25
piętrze. Restauracja przypomina te znajdujące się w wieżach telewizyjnych – z panoramicznym
widokiem.
O dziewiątej wyruszamy w kierunku Grot Longmen,
zwanych inaczej Grotami Smoczych Wrót lub Grotami Dziesięciu Tysięcy Buddów. Po
raz pierwszy podczas naszego pobytu w Chinach dzień jest raczej chłodny i
pochmurny.
Pierwsze
posągi w Grotach Smoczych Wrót pojawiły się już w V wieku, gdy cesarz Xiaowen przeniósł stolicę do Luoyang. W klifie
nad rzeką Yi He wykuto 1300
jaskiń, w których mieściło się prawie 10
tyś. posągów. Z parkingu jedziemy meleksem.
Potem wędrujemy schodami od jednej jaskini do drugiej. W każdej znajdują się
małe figurki Buddy wykonane z wapienia.
Najlepiej widać panoramę grot z drugiej strony rzeki.
Na obrzeżach Luoyang znajduje się najstarsza
buddyjska świątynia Białego Konia. Docieramy do niej wczesnym popołudniem. Obok
niej ustawiono repliki świątyń z Tajlandii, Birmy i Indii. Wygląda to trochę
kiczowato.
Na niewielkim bazarze w pobliżu parkingu próbuję
wina z peonii. Smakuje mi, więc kupuję półlitrową porcję za 18 juanów.
Przez kolejną godzinę spacerujemy po starówce w
Luoyangu. Tutaj nie widać jeszcze zbyt wielu turystów. Nie ma więc jeszcze
wszechobecnej komercji. W małych sklepikach można nabyć wyroby z peonii.
Zwracamy uwagę na charakterystyczne ubranka
małych dzieci. Otóż dwu-trzylatki chodzą w spodniach ze specjalnie wyciętą
dziurą w kroczu. Niektóre mają pod spodniami pampersa, inne zaś beztrosko świecą
gołą pupą. Trzeba przyznać, że ten sposób ma swoje dobre strony, jeśli chodzi o
szybkie załatwianie się.
Przewodnik proponuje skorzystanie z godzinnego
masażu. Masażysta za usługę wraz z dojazdem do hotelu liczy sobie 150 juanów.
Niektórzy z naszej grupy korzystają z tej oferty. Ja nie odczuwam takiej
potrzeby.
Wieczorem odbywamy spacer do domu towarowego. Jest dość drogo. W małym
spożywczaku nabywam piwo Laoshan (3,1%- 3 juany) i Tsingtao (4% - 6 juanów).
Rano
wyjeżdżamy do klasztoru Shaolin (wybudowany
w 495 r.). Droga wiedzie przez
zaniedbane wioski, pod koniec staje się wąska i dziurawa. Pojawiają się też serpentyny. Popularność
klasztoru Shaolin związana jest ze sztukami walk wschodnich. Obecnie w jego
okolicach działa mnóstwo szkół z internatami, w których ćwiczą adepci tychże
sztuk. Dzięki nabytym tu umiejętnościom
łatwiej będzie im o pracę w wojsku czy policji.
Ogólnie rzecz ujmując, współczesny Shaolin to
typowa maszynka do zarabiania pieniędzy. Podobno jest tutaj tylko 50
prawdziwych mnichów, a pozostałych 350 stanowią mężczyźni zatrudnieni na etacie.
Dla turystów (przybywa ich tu około miliona rocznie) organizuje się pokazy
akrobacji i współczesnego wushu. Pokazy te niewiele mają wspólnego z
prawdziwymi walkami. Ot, taka teatralna akrobatyka. Po obejrzeniu „Legendy Kung
fu” w Pekinie można powiedzieć, że to tylko popłuczyny po tamtym
przedstawieniu.
Po pokazie
turyści zachęcani są do kupna pamiątek na
kilkudziesięciu straganach.
Zwiedzanie klasztoru. Długi
szereg pawilonów z posagami Buddy. W pobliżu znajduje się Las Pagód. Jest ich 248. Wąskie i wysokie stoją wśród drzew. Na okolicznych boiskach i drogach tysiące adeptów
sztuk walki w czerwonych bluzach
i czarnych spodniach z białymi lampasami. Jedni ćwiczą, inni maszerują i
biegną ze śpiewem na ustach..
Kolację
zjadamy w przydrożnej restauracji, po czym jedziemy do hotelu Shanshui w Zhengzhou.
Nie będziemy zwiedzać tego miasta, ale wjeżdżamy do niego z racji tego, że
stanowi ono ważny węzeł komunikacyjny. My zaś następnego dnia mamy jechać
kolejnym szybkim pociągiem do Nankinu. Póki co oglądamy w drodze film „Zawieście
czerwone latarnie”. Łącznie przejeżdżamy tego dnia 173 kilometry, co z powodu
licznych korków zajmuje nam prawie 5 godzin.
W hotelu Shanshui jest bardzo mała sala
restauracyjna. Brakuje talerzy i chleba. Plastikowe kubki do kawy i herbaty.
Zdecydowanie najgorsze dotychczas
śniadanie.
Na oddalony
o 15 kilometrów od hotelu dworzec kolejowy wyjeżdżamy o godzinie dziewiątej. Na stacji
bardzo dokładne sprawdzanie
bagażu, czego ofiarą padł mój osiemnastoletni scyzoryk. Na stacjach w Pekinie i w Xi'an jakoś mi się
udało. Tutaj jednak trafiłem na gorliwą funkcjonariuszkę, która bez cienia
litości zarekwirowała mojego ulubionego Victorinoxa. Czepiała się też naszej
żeńszeniówki, że niby bez banderoli, ale ostatecznie odpuściła. Za to wpuszczono naszą grupę do pociągu poza kolejką. Trzeba przyznać, że
był to pomocny gest ze względu na
nasze duże bagaże i ograniczoną ilość
miejsca w wagonie. Dodać trzeba, że z półek nad siedzeniami nie mogą zwisać
nawet paski od plecaków. Siedmiuset
kilometrową trasę do Nankinu pokonaliśmy w trzy godziny i 17 minut. Tuż
przed miastem przejeżdżaliśmy przez most nad rzeką Jangcy (najdłuższa w Azji i
trzecia po Amazonce i Nilu na świecie).
Ciekawostką jest fakt, że Nankin również był
stolicą Chin. I to aż trzykrotnie na przestrzeni XIV – XX wieku. Zaraz po
przyjeździe udaliśmy się do muzeum pamięci ofiar masakry nankińskiej. Na przełomie roku 1937
i 1938 Japończycy dokonali tu masakry jeńców wojennych oraz ludności cywilnej.
Pamiątkowa tablica mówi o 300 tysiącach ofiar, ale ich dokładna ilość jest
trudna do ustalenia. Wikipedia podaje na przykład, że śmierć poniosło od 50 do
400 tysięcy osób. Niewątpliwie jednak zarówno rzeź jak i gwałty oraz grabieże
miały tu miejsce. Japończycy oczywiście starają się wybielać. Wycofali nawet ze
szkolnych podręczników informacje o tej zbrodni.
To miejsce pamięci odwiedza wielu Chińczyków.
Dopiero tutaj zwróciłem uwagę, że prawie wszyscy chodzą z termosami. Okazuje
się, że Chińczycy lubią rozgrzewać się od środka. Niekoniecznie herbatą, często
jest to sam wrzątek.
Z
muzeum masakry jedziemy na starówkę, do mieszczącej się w odbudowanym w 1984 roku kompleksie
Fuzi Mao Świątyni Konfucjusza. Przed wejściem stoją kulisi z ręcznymi rikszami.
Na okolicznych uliczkach olbrzymie tłumy ludzi. Jest sobota, więc trudno się
dziwić. Wszechobecne korki. Na nasz autokar czekamy przez 40 minut. W mieście
niespotykana plątanina estakad,
przypominająca kłębowisko węży.
Nasz hotel
nazywa się Excemon Jiangsu New Century. Oprócz kapci, szlafroków, herbaty, grzebieni,
szczoteczek do zębów, pasty i wody na
gości oczekuje także
Od pilota
Tomka dowiadujemy się, że w Chinach publiczne wysmarkiwanie nosa uchodzi za nietaktowne. Natomiast mlaskanie, dłubanie
w nosie, siorbanie i plucie jest jak najbardziej w porządku
Udajemy się rano
nad rzekę Jangcy. Jest słaba
przejrzystość powietrza, ale drugi brzeg dzisiaj widać.
Jedziemy
w stronę gór Szkarłatnego Złota lub inaczej
Purpurowych. Znajduje się tutaj mauzoleum
dr Sun Jat-sena, pierwszego prezydenta Republiki Chińskiej. Do zamkniętych drzwi komory
grobowej z trumną polityka i
rewolucjonisty trzeba wspiąć się po 392 schodach. Ogrom turystów. Na samym szczycie biały posąg Sun Jat-sena. Czy było warto wspinać
się? Owszem, dla pięknych widoków i poprawienia kondycji.
Przez
kolejne trzy godziny jedziemy do Wuxi. Konkretnie nad jezioro Tai (trzecie pod
względem wielkości w Chinach), po którym odbywamy 40-minutowy rejs statkiem
wycieczkowym. Oglądamy stojące na kotwicach dżonki. Czas umila nam śpiewem i
grą na instrumencie z bambusa członkini załogi. Wcześnie poczęstowała nas
herbatą.
Przed
kolacją dojeżdżamy do Suzhou - miasta
ogrodów, jedwabiu, haftu i
kanałów. Suzhou przez kilka lat było też stolicą państwa Wu (w epoce Trzech
Królestw). Dzisiaj przejechaliśmy 280 km, co zajęło nieco ponad 6 godzin. Zostajemy
zakwaterowani w hotelu Central. Jest bardzo czysty i dobrze wyposażony.
„Rano deszczowo. Śniadanie bardziej europejskie. Zatkana muszla” –
napisałem w swoich notatkach. O co chodzi z tą muszlą? Otóż w chińskich
toaletach w większości są rury odpływowe o małych średnicach. Wystarczy więc na
chwilę o tym zapomnieć i wrzucić zużyty papier toaletowy do sedesu zamiast do
stojącego obok kosza, a nieszczęście gotowe.
Dzień pod
znakiem parków i ogrodów. Najpierw jedziemy do parku centralnego, gdzie
oglądamy Chińczyków ćwiczących Tai chi. Niektórzy z nas, z lepszym lub gorszym
skutkiem, przyłączają się do poszczególnych grup.
W Suzhou,
podobnie zresztą jak i w innych chińskich miastach, przy ulicach rośnie mnóstwo
platanów.
Z parku jedziemy do Ogrodu Lwi Zakątek. Prawda,
że te chińskie nazwy są ciekawe? A dlaczego akurat lwi? Ano dlatego, że pośród
różnych skalnych figur rozlokowanych w całym ogrodzie jedna do złudzenia
przypomina lwa. Znajduje się tu kilka pawilonów ze starymi meblami, obrazami i
rzeźbami. Są skalne labirynty, bambusy, kwiaty, a także oczko wodne.
W Suzhou
produkcją jedwabiu zajmowano się już w XIV wieku. Jedziemy zatem do tak zwanej
fabryki jedwabiu. Na początku, podobnie jak w innych tego typu miejscach, zapoznajemy
się pokrótce z historią jedwabnictwa. W Chinach wytwarzano go podobno już 3600
lat przed naszą erą. Jak powstaje? Najkrócej rzecz ujmując – larwy jedwabnika zjadają
liście morwowe lub dębowe. Następnie owijają się w kokon. Ten zaś wrzuca się do
wrzątku, po czym wyłuskuje się kolejne nici i nawija na szpule. Cały ten proces
obserwujemy w specjalnie zaaranżowanej pracowni. Dowiadujemy się też, że
prawdziwy jedwab pali się na popiół, gdy na przykład poliester topi się.
Po tym teoretycznym przygotowaniu wchodzimy do
ogromnego sklepu. Czego tu nie ma?! Kołdry, poduszki, apaszki, koszule, bluzki itp. Są nawet obrazy malowane
na jedwabnej tkaninie. Owszem, piękne. Ceny też są ładne, np. 350 tyś. juanów za
widoczek z kwitnącymi kwiatami. Kołdra King o wymiarach 240 x 220 cm kosztuje 850
juanów (w sklepie w Luzhi widziałem podobną za 450 juanów).
Kolejnym odwiedzonym przez nas ogrodem jest
Ogród Mistrza Sieci. Jest on najmniejszy ze wszystkich 69 ogrodów zachowanych w
Suzhou, ale niewątpliwie najbardziej urokliwy. Zajmuje tylko 0,4 ha
powierzchni. Kiedyś był to obiekt mieszkalno-wypoczynkowy. Mamy tutaj osobno
pawilon męski i kobiecy. Jest też pracownia malarska, w której mistrz z
upodobaniem malował tygrysy, a jednego nawet hodował. Poza tym podziwiać można
małą sadzawkę i bonzai. Jak w każdej atrakcji turystycznej nie brakuje tu też sklepu z pamiątkami.
W tym samym dniu wizytujemy też miejsce zwane Instytutem Jedwabnictwa i Haftu.
Tu także, jak wszędzie w tego typu miejscach, czeka nas krótki wykład. Dowiadujemy się, że w
Suzhou znajduje się jedna z czterech głównych szkół haftu w Chinach. Największym jej osiągnięciem jest haft dwustronny,
polegający na tym, że z dwóch stron powstają różne obrazy. Sztuka haftowania
jedwabną nicią, która jest cieńsza od włosa, wymaga benedyktyńskiej wręcz
cierpliwości i dobrego wzroku. Możemy się o tym przekonać obserwując pracę
dwóch artystek, które żmudnie przeplatają cieniutką nitkę na satynowej osnowie.
Obrazy przedstawiające zwierzęta, kwiaty, krajobrazy,
scenki rodzajowe czy ludzkie twarze są naprawdę piękne. Niestety, nie wolno ich
fotografować. Nie mogłem jednak oprzeć się chęci uwiecznienia wyhaftowanego portretu księżnej Diany. Jest
on wręcz zjawiskowy. Takie i podobne arcydzieła powstają podczas tysięcy godzin
wytężonej pracy. Siłą rzeczy nie mogą
więc być tanie. Jeden z wystawionych haftów, który powstawał przez 5 lat i
wykonywały go dwie hafciarki, wyceniono na 3,5 miliona juanów. Jednakże w
sąsiedniej sali, do której nas wkrótce zaprowadzono, były też małe obrazki, haftowane
przez adeptów tej trudnej sztuki. Te były już dostępne cenowo dla
przeciętnego turysty (300 – 600 juanów).
Po zaliczeniu ogrodów, jedwabiu i haftu
przyszedł czas na czwartą atrakcję Suzhou, czyli kanały. Jest ich tutaj 16. Nie
bez kozery więc miasto to nazywane jest Wenecją Wschodu. Odbywamy spacer nad
jednym z nich zabytkową uliczką Shantang. Jej długość wynosi niecałe 4
kilometry. Nazywana jest jednak siedmiomilową, bo tyle wychodzi według
tradycyjnej chińskiej miary li. W okolicy jest mnóstwo sklepików rozmaitych
branż. Dominuje niska zabudowa. Jest sporo lampionów i suszącej się przed
oknami bielizny. Za fasadami, w głębi podwórek, widać ubogie i zaniedbane
domki.
Piwo Tsingtao: 0,33 l - 4 juany; 05 l - 6
juanów (w małym sklepie
właściciel chciał 10).
Kolejnego dnia jedziemy do Szanghaju. Po drodze
zatrzymujemy się w Luzhi, zabytkowej wiosce (teraz już chyba mieście) z 1400 letnią
historią. Wcześniej przejeżdżamy przez tunel wybity pod jeziorem. Luzhi
ma sporo kanałów, a jeszcze więcej kamiennych mostów. Odbywamy półgodzinny rejs
łódkami. Sternikami i jednocześnie wioślarkami (nietypowe obrotowe wiosło z tyłu
łodzi) są kobiety. Podczas przepływania wąskim kanałem wzdłuż równie wąskich
uliczek, pełnych sklepików i zakładów usługowych, umilają nam czas śpiewem.
Potem mamy godzinny spacer po starówce. Nabywamy plecak za 60 i torbę za 30 juanów.
Do Szanghaju pozostało nam już tylko 93
kilometry. Pokonujemy je w dwie godziny i 47 minut. Przy wjeździe zadziwia nas
widok mnóstwa bielizny suszącej się pod oknami wieżowców.
Zwiedzanie rozpoczynamy od Świątyni Nefrytowego Buddy pochodzącej z 1882 r. Otacza
ją las wieżowców. W bocznych pawilonach świątyni znajdują się dwa posągi Buddy.
Tego leżącego można fotografować, natomiast siedzącej postaci nie wolno.
Dlaczego? Generalnie Chińczycy niechętnie patrzą na robienie zdjęć posągom. W
niektórych przypadkach zabraniają więc uwieczniania
ważnych dla nich postaci.
Tego popołudnia odwiedziliśmy jeszcze Muzeum Szanghajskie oraz Bund, czyli nabrzeże
rzeki Huang Pu. Jest to doskonały punkt widokowy na dwie części miasta. Z
jednej strony widać budowle utrzymane w stylu kolonialnym, zaś z drugiej
nowoczesne wieżowce z Perłą Orientu na czele. Jest to piąta pod względem
wysokości wieża telewizyjna na świecie - 468 m. n.p.m.
Nasz siódmy i ostatni hotel nazywa się Kingtown.
Mieszkamy na dwudziestym piętrze z panoramą na starą dzielnicę
i nowoczesne wieżowce. Hotel jest
zapyziały i stary. W sąsiedztwie
katolicki kościół, jedyny jaki widzieliśmy podczas pobytu w Chinach.
Gdyby nie krzyż na frontowej ścianie, nie można byłoby odróżnić go od
buddyjskich świątyń..
O
dziewiętnastej wyruszamy na wieczorny rejs po Huang Pu Bilet kosztuje 120
juanów, ale my płacimy 30 USD. Różnicą dzielą się zapewne lokalni kontrahenci z
naszym biurem. Płyniemy przez 40 minut. Ze wszystkich stron zmysł wzroku
atakują przepięknie podświetlone budynki. Widoki są naprawdę niesamowite. Na
statku tłumy Chińczyków. My jesteśmy chyba jedynymi Europejczykami.
Rano jedziemy na przeciwległy do Bundu brzeg
Huang Pu, czyli Pudong. Tutaj właśnie wzniesiono w 1994 roku wspomnianą wieżę
telewizyjną. Przechodzimy podwójną kontrolę (nawet zapalniczka się nie
prześlizgnie), po czym szybką windą wjeżdżamy na poziom 263 metrów. Z mieszczącej się tutaj przeszklonej kopuły
rozciąga się widok na wszystkie strony Szanghaju. Niestety, smog ogranicza
widoczność. Po jakimś czasie schodzimy schodami na poziom 259 m. Tu można pospacerować
po szklanej tafli, pod którą jest już tylko powietrze i ziemia. Nie odczuwam jednak
żadnego dreszczyku emocji. Wolałbym skywalking z efektem pękającej szyby.
Po zjeździe na dół odwiedzamy Muzeum Szanghaju.
Moim zdaniem jest ono znacznie ciekawsze od tego, w którym byliśmy wczoraj.
Przeczytałem gdzieś, że wejście do muzeum jest w cenie biletu na wieżę. Może
kiedyś tak było. Teraz kosztuje to 25 juanów.
Po wyjściu z Perły Orientu jedziemy na ogromny
podziemny bazar. Spędzamy tu dwie godziny. Wybór towarów jest przebogaty. Ceny
oczywiście z sufitu. Trzeba ostro się targować, aby w końcu nabyć dany przedmiot
za jedną trzecią lub nawet jedną czwartą ceny wywoławczej. W ten sposób
nabywamy walizkę podróżną za 200 juanów, plecak za 225 i parę innych
drobiazgów.Po południu spacer po odbudowanej starówce. Po
raz pierwszy dopada nas deszcz. Jednak w Szanghaju jest to podobno normą.
Zaliczamy jeszcze deptak przy handlowej ulicy Nankińskiej, przy której pełno
jest markowych i drogich sklepów. I w zasadzie to już koniec naszej wycieczki…
|
Muzeum Terakotowej Armii |
|
Mury mieskie w Xi'an |
|
Jedna z kolacji |
|
Xi'an nocą |
|
Xi'an - w tle Wielka Pagoda Dzikiej Gęsi |
|
Mała Pagoda Dziej Gęsi w Xi'an |
|
Tai chi |
|
Kaligrafia |
|
Bazar w Xi'an |
|
Groty Longmen |
|
Groty longmen |
|
Świątynia Białego Konia |
|
Shaolin |
|
Shaolin |
|
Las Pagód |
|
Shaolin |
|
Shaolin |
|
w pociągu do Nankinu |
|
W muzeum masakry nankińskiej |
|
Konfucjusz |
|
Nankin |
|
Schody do mauzoleum Sun Jat-sena |
|
Sun Jat-sen |
|
Na jeziorze Tai |
|
Dżonka |
|
Lwi Zakątek |
|
Ogród Mistrza Sieci |
|
Wyhaftowany portret księnej Diany |
|
Luzhi |
|
Luzhi |
|
Szanghaj - Pudong |
|
Perła Orientu |
|
Muzeum Szanghaju |
|
Groty longmen |