Krynica-Zdrój i okolice

 


Środa, 06.08.25

Do pociągu Intercity „Karpaty” wsiadłem wczoraj o 20.25. Niemal od razu pojawił się konduktor. Sprawdził bilety i obiecał wyłączyć ogrzewanie, bo w przedziale był ukrop niczym na pustyni. Nie wiem czy wyłączył od razu, czy po jakimś czasie, ale lekki chłodek zacząłem odczuwać dopiero około północy. Współpasażerowie na długiej trasie z Gdańska do Krynicy Zdroju zmieniali się. Najpierw było nas pięcioro, potem troje, następnie czworo, znów troje, a wreszcie od Tarnowa  zostałem sam w sześciomiejscowym przedziale pierwszej klasy. Mogłem zatem wygodnie położyć się i rozprostować stare kości.

Po dwunastoipółgodzinnej jeździe  dotarłem wreszcie  na stację końcową. Deszcz, który padał niemal całą noc, ustał i pojawiło się słońce. Z przyjemnością więc przespacerowałem się do zabukowanej wcześniej wilii „Na Stoku”. Na zakwaterowanie nie mogłem co prawda liczyć o tak wczesnej porze, ale recepcjonistka zgodziła się przyjąć mój plecak na przechowanie. Teraz mogłem już swobodnie realizować kolejne punkty zaimprowizowanego planu. Przede wszystkim udałem się do biura Turystycznego „Jaworzynka” przy ul. Pułaskiego, żeby zakupić wycieczki na najbliższe dni.   I tak udało mi się zarezerwować:

na jutro Jezioro Rożnowskie  za 90 zł,

na piątek słowacki Hrebienok za 170 zł,

na sobotę Starą Lubownię za  110 zł,

na wtorek Szlak Łemkowszczyzny za 50 zł.

Nie udało mi się natomiast zarezerwować wycieczki do Wieliczki, bo ta została odwołana ze względu na niską frekwencję.  Natomiast na poniedziałek próbowałem zapisać się na wyjazd do Tylicza w biurze PTTK, ale nie jest ona jeszcze potwierdzona, a więc niekoniecznie musi dojść do skutku.

W Krynicy byłem po raz ostatni 45 lat temu, a i to przejazdem. Nie mogłem więc  być na jednej z jej największych atrakcji, czyli na Górze Parkowej. Uzupełniłem ten brak dzisiaj. Nie skorzystałem z kolejki na szczyt (28 zł bilet normalny i 22 zł ulgowy w jedną stronę), lecz wszedłem tam błotnistą ścieżką. Nie jest to zresztą żaden wyczyn, bo sama góra jest niska (742 m n.p.m), a podejścia łagodne. Na wierzchołku Parkowej trwa właśnie budowa wieży widokowej. Czynna jest restauracja i kawiarnia, a dla dzieci zjeżdżalnia pontonowa i tzw. rajskie ślizgawki. Na dużej polanie z widokiem na Beskid Sądecki można odpocząć na ławeczkach i pokontemplować  krajobraz.  Do centrum Krynicy zszedłem inną drogą, tym razem wyłożoną betonowymi kostkami.  Po drodze zatrzymałem się przy  małym Sanktuarium Matki Boskiej Królowej Krynickich Zdrojów. Historia jego powstania związana jest z legendą  o miłości  muszyńskiego rycerza i miejscowej biednej pasterki oraz diable chcącym przygnieść życiodajny zdrój ciężkim głazem, znanym jako Diabelski Kamień ze zbocza Jaworzyny Krynickiej. Tak czy owak, wiele osób wierzy w uzdrowienia dokonujące się za wstawiennictwem wspomnianej Królowej Zdrojów Krynickich. W tym miejscu modlili się także kardynał Stefan Wyszyński i biskup Karol Wojtyła (obecnie jeden błogosławiony a drugi święty).

Będąc w Krynicy, trudno nie natknąć się na ślady słynnego malarza prymitywisty Nikifora Krynickiego (faktycznie nazywał się Epifaniusz Drowniak). Upamiętnia go między innymi pomnik na skwerze nieopodal ulicy Nowotarskiego.  Nikifor przedstawiony jest na nim w pozycji siedzącej, z pędzlem w ręku, a obok niego leży pies.

Jeszcze tylko drobne zakupy w Delikatesach  i już przed trzynastą mogłem odebrać klucz do pokoju w  willi „Na Stoku”. Pensjonat zgodnie z nazwą położony jest na zboczu, z którego doskonale widać Górę Parkową. Pokój słoneczny, z balkonem i łazienką. Na piętrze dobrze wyposażony aneks kuchenny.

Przed siedemnastą dojechali Sławek z Danką. Na początku byli bardzo niezadowoleni z pokoju w pensjonacie „Jak w PRL” i chcieli nawet szukać innego miejsca noclegowego. Ostatecznie jednak zostali. Prawdę mówiąc, ich pokój jest mały i dość ascetycznie wyposażony, ale ma balkon i jest w miarę czysty. Zresztą, czego można wymagać od przybytku o takiej nazwie i w cenie 90 zł za noc od osoby?

 

Czwartek, 07.08.25

Po śniadaniu przeszedłem się do Słotwin, aby obejrzeć tamtejszy chodnik w koronach drzew i drewnianą wieżę widokową. Z willi „Na Stoku” jest to około dziewięciu tysięcy kroków. Z centrum Krynicy idzie się ul. Piłsudskiego, a na jej końcu trzeba skręcić w lewo w ulicę Słotwińską. Spod  starej  po łemkowskiej cerkwi (Cerkiew Opieki Bogurodzicy) widać już wyciąg krzesełkowy i wieżę. Rezygnuję z wygodnego wjazdu wyciągiem i wspinam się na szczyt stacji narciarskiej Słotwiny (896 m n.p.m.) po dość stromym stoku.  Za bilet na chodnik w koronach drzew i wejście na wieżę widokową (49,5 m) płacę jako emeryt 79 zł (bilet normalny kosztuje 99 zł). Nie jest to tanio. Niejako na pocieszenie do biletu dołączona jest paczka paluszków ze zdjęciami bliźniaczych wież widokowych w Słotwinie i w Kurzej Górze. Drewniana konstrukcja jest solidnie wykonana, a spiralne wejście na szczyt wieży jest łatwe do pokonania nawet dla osób o nieco słabszej kondycji.  Widoki przy dobrej pogodzie, a dzisiaj taka była, są rewelacyjne. W najbliższej okolicy w oczy rzuca się Jaworzyna Krynicka, Góra Parkowa i Góra Krzyżowa. Dalej są inne szczyty Beskidu Sądeckiego i pasma gór po słowackiej stronie. Nieopodal wieży znajduje się tężnia, restauracja oraz wypożyczalnia rowerów. A propos wspomnianego wczoraj Nikifora, to właśnie ze Słotwiny próbowano go wysiedlić w ramach akcji „Wisła”. On jednak był uparty i trzykrotnie wracał z przymusowego przesiedlenia.

W drodze powrotnej nabyłem buty za 170 zł, bo w starych miałem już tak cienką podeszwę, że robiły mi się odciski na stopach.

Po południu wyjazd nad Jezioro Rożnowskie. Bardzo urozmaicona trasa widokowa, wiodąca przez Nowy Sącz. Po drodze mijaliśmy Łosie, gdzie mieszka i produkuje sery znany niegdyś biznesmen, twórca Optimusa – Roman Kluska. Kto dziś pamięta jeszcze jego perypetie z urzędami skarbowymi i w ogóle całym aparatem państwowym? Z kolei w Nowym Sączu widzieliśmy wytwórnię lodów braci Koral, a na obrzeżach miasta tak zwaną Rafę Koralową, czyli wzgórze na którym ci przedsiębiorcy wybudowali swoją posiadłość. Nieco dalej utknęliśmy w korku przy zakładach Waśniowskiego. Tu ciekawostka -  w Nowym Sączu jest najwyższy odsetek milionerów na tysiąc mieszkańców.

Sztuczny zbiornik na Dunajcu najpierw objechaliśmy dookoła, a potem odbyliśmy po nim godzinny rejs statkiem wycieczkowym należącym do firmy Rak, która ma tam również smażalnię ryb. Zalew jest bardzo urokliwy. Na zalesionych brzegach widać sporo domków, ale też przyczep kampingowych i namiotów. Po wodzie pływają turyści na rowerach wodnych, supach i małych żaglówkach. Sama zapora na Dunajcu ma długość 550 m i wysokość 49 m, zaś cały akwen ma długość 22 km i maksymalną szerokość 1,3 km. Na pewno warto tu przyjechać na wypoczynek.

 

Piątek, 08.08.25

Dzisiaj całodzienna wycieczka na Słowację, a konkretnie do podnóża Tatr Wysokich. Z ramienia biura turystycznego „Jaworzyna” naszą grupą opiekował się przewodnik Konrad Komarnicki – elokwentny, znający góry i mimo wieku zbliżonego do mojego, cieszący się dobrą kondycją.[1] Z autokaru wysiedliśmy w Starym Smokowcu, po czym udaliśmy się do na stację naziemnej kolejki szynowo-torowej. Dzięki niej w siedem minut przemieściliśmy się z poziomu 1010 m na 1285 m n.p.m. (bilet w obie strony kosztuje 13,5 Euro). Przed nami lśniły w słońcu szczyty: Łomnica i Sławkowski. Nie one jednak były celem naszej wycieczki. Obawiam się zresztą, że z naszej pięćdziesięcioosobowej grupy  weszłoby na któryś z tych szczytów zaledwie kilkoro z nas. Tak czy owak, my mieliśmy w planie odwiedzenie trzech wodospadów w Dolinie Zimnej Wody: Długiego, Grandu i Skośnego. Szlak był dość kamienisty, ale technicznie łatwy do przejścia (mimo to Sławek musiał wycofać się po pierwszym odcinku). Przy każdym z wymienionych wodospadów robiliśmy krótką przerwę. Nieco dłuższa była przy Rainerowej Chacie (najstarsze schronisko w Tatrach Słowackich). Na przełęcz Hrebenok wróciliśmy płaskim fragmentem Magistrali Tatrzańskiej i zjechaliśmy kolejką do Smokowca. Tu zatrzymaliśmy się na chwilę przed kościołem, przed którym znajduje się tablica z cytatem  Jana Pawła II: „Słowaków i Polaków Tatry nie dzielą, ale wznoszą ku Panu Bogu”.

Kolejnym punktem naszej wycieczki było Szczyrbskie Pleso. Jezioro to, piąte co do wielkości w Tatrach, znajduje się na poziomie 1346 m n.p.m. (byłem już tu 5 lat temu, ale  zimą). Jechaliśmy tam piękną trasą widokową zwaną Drogą Wolności.  Z parkingu nieopodal stacji kolejowej  do jeziora prowadzi wygodna i szeroka ścieżka. Tak więc tu spokojnie może spacerować nawet ktoś z zerową kondycją. Samo jezioro to właściwie taki większy staw, ale bardzo ładnie komponujący się z okolicznymi szczytami gór. Nad jego brzegiem znajduje się hotel Patria, który moim skromnym zdaniem zakłóca widok pięknej przyrody. Zresztą nie tylko hotel, bo kompleks skoczni narciarskich też powoduje pewien dyskomfort dla oczu spragnionych surowego piękna gór.

 

Sobota, 09.08.25

Dzisiaj rozpoczyna się w Krynicy 58. Festiwal im. Jana Kiepury. Postanowiłem zatem odnaleźć najbardziej wyraźny ślad, który ten wybitny tenor zostawił po sobie w tym mieście. Chodzi oczywiście o  hotel Willa „Patria” przy ul. Pułaskiego 35. Aktualnie znajduje się w tym gmachu sanatorium, ale podobizny śpiewaka i aktora umieszczone na oknach parteru nie pozwalają zapomnieć, kto był fundatorem tego budynku.  Popularyzatorem twórczości Kiepury i jego żony Marty Eggerth był Bogusław Kaczyński, który po  śmierci doczekał się pomnika w Krynicy. Nie mogłem zatem odmówić sobie przyjemności zajęcia miejsca na jednym z dwóch krzeseł obok posągu tego wybitnego prezentera i zrobienia sobie obciachowego selfie. A co, nie wolno?

Ciekawego odkrycia dokonałem przy okazji zakupów w Delikatesach Centrum, które należą do firmy Rogala z Bobowej. Otóż ekspedientka zapytała mnie, czy posiadam kartę Centrum. Zaprzeczyłem, a wtedy dopytała o Kartę Biedronki. Tę akurat miałem. Jak się okazało, dzięki jej posiadaniu mogłem nabyć banany z rabatem. Kto by pomyślał, że są sklepy honorujące karty lojalnościowe innej sieci…

Po południu znowu pojechałem na Słowację. Tym razem zwiedzaliśmy zamek w Starej Lubowli na Spiszu. Jest to najlepiej zachowany obiekt tego typu na Słowacji. Ciekawostką jest fakt, że przez 360 lat zamkiem tym zarządzali Polacy, między innymi Lubomirscy i Zamojscy, choć przecież wybudowali go Węgrzy. Jednak stanowił on zastaw za pożyczkę, której Jagiełło udzielił  Zygmuntowi Luksemburczykowi. Zamek jest widoczny z daleka, gdyż usytuowany jest na dość wysokim wzgórzu. Przed jego zwiedzaniem obejrzeliśmy pokaz tresury sokołów. Ot, taka zanęta dla turystów.

Z zamku pojechaliśmy do pobliskiego Nestville Park, gdzie znajduje się browar rzemieślniczy oraz pierwsza na Słowacji destylarnia whisky oraz pijalnia czekolady. Restauracja przy tych obiektach była jednak dzisiaj zamknięta z powodu dwóch przyjęć weselnych. Pozostało nam więc ograniczyć się do degustacji czekolady lub  zrobić zakupy w pobliskim sklepie z lokalnymi produktami, w tym ze wspomniana whisky.

W drodze do Starej Lubowli przejeżdżaliśmy przez Andrzejówkę. Wieś tę wspominam ze względu na to, że 45 lat temu miałem tam dziewczynę. Nazywała się Ewa Maślanka, a zapoznał mnie z nią nieżyjący już Jacek Komoń.


Niedziela, 10.08.25

Kiedy trzy dni temu patrzyłem na Jaworzynę Krynicką z wieży widokowej w Słotwinie wydawało mi się, że ten szczyt jest bardzo blisko. Dzisiaj przekonałem się, że jednak nie tak całkiem blisko. Z Willi na Stoku do wierzchołka  Jaworzyny wyszło mi 8,49 kilometra, z czego 41 procent to był marsz pod górę. Wyszedłem żółtym szlakiem spod poczty i skierowałem się w stronę Góry Krzyżowej (812 m n.p.m.). Po drodze zatrzymałem się na chwilę przy starym cmentarzu żydowskim przy ul Polnej. Znajduje się na nim kilkadziesiąt kamiennych macew. Góra Krzyżowa  stanowi szczyt grzbietu oddzielającego doliny Kryniczanki i Czarnego Potoku. Stoi tam wysoki metalowy krzyż, a obok wyciąg krzesełkowy Henryk. Przez Przełęcz Krzyżową zszedłem zielonym szlakiem do podnóża Jaworzyny Krynickiej.  Minąłem stację początkową kolejki gondolowej i rozpocząłem wspinaczkę. Nade mną co chwilę bezszelestnie przesuwała się kolejna gondola z turystami. Słońce przygrzewało coraz mocniej, a tym samym  intensywniej spływał pot z moich pleców. Gdzieś w połowie góry, w miejscu gdzie znajduje się górna stacja wyciągu krzesełkowego, wszedłem na szlak czerwony. Ścieżka była bardzo wąska, ale miała tę zaletę, że wiodła przez las. Miałem zatem pod dostatkiem cienia. Na chwilę stanąłem przed charakterystycznie ukształtowaną skałą w formie grzyba. Skała ta nazywana jest Diabelskim Kamieniem, znanym z legendy o miłości rycerza i biednej pasterki (pisałem o tym przy okazji zwiedzania Góry Parkowej). Na szczyt Jaworzyny Krynickiej (1114 m n.p.m.) dotarłem  po dwóch godzinach od wyjścia z pensjonatu. Szczerze mówiąc, gdyby nie widoki na okoliczne pasma górskie, to nie ma tam nic ciekawego. Owszem, jest  sporo punktów gastronomicznych, ale te z zasady mnie nie interesują. Po paru minutach ruszyłem więc w drogę powrotną. Tym razem nie schodziłem do stacji początkowej kolejki gondolowej, lecz poszedłem do Czarnego Potoku. Stąd zaś wdrapałem się na Górę Krzyżową. Dosłownie, bo zgubiłem szlak i szedłem pod górę na azymut przez las. Do centrum Krynicy zszedłem wzdłuż wyciągu Henryk. Cała wycieczka zajęła mi 4,5 godziny (20,5 km). Niemal w ostatniej chwili doszedłem do Nowych Łazienek Mineralnych, gdzie schroniłem się przed krótką, lecz gwałtowną burzą.

 

Poniedziałek, 11.08.25

Dzisiaj dość luzacki dzień. Trochę spacerów po Krynicy (zaledwie 19 289 kroków), a wieczorem biesiada góralska. Ale po kolei… Podczas przedpołudniowego spaceru zobaczyłem willę „Romanówkę”, w której mieści się muzeum poświęcone Nikiforowi Krynickiemu (w poniedziałki nieczynne). Po południu zaś zaszedłem do cerkwi św. Włodzimierza, przy której znajduje się cmentarz, na którym pochowany jest wspomniany Nikifor. Na kamiennej płycie nagrobnej umieszczona jest inskrypcja po polsku „Nikifor Krynicki” oraz  napis cyrylicą „Nikifor Epifan Drowniak” i daty urodzin i śmierci (21.V.1895 – 10.X.1968). Nad nią leży wiązanka sztucznych kwiatów w barwach ukraińskich.

Po południu zamierzałem jechać na wycieczkę do Tylicza. Jednak nie doszła ona do skutku ze względu na małą ilość chętnych. W zamian Biuro Turystyczne PTTK zaproponowało mi udział w biesiadzie   góralskiej. Uczestniczyłem już  w podobnych imprezach w Szczawnicy oraz w Wiśle. Generalnie wszystkie one są – mówiąc kolokwialnie – na jedno kopyto.  A konkretniej? Kiełbaska pieczona nad ogniskiem, alkohol własny lub zakupiony na miejscu oraz  pakiet melodii biesiadnych w wykonaniu zespołu góralskiego, okraszonych równie starymi dowcipami. Nie da się ukryć, że ma to jednak swój urok. W każdym z nas drzemie przecież odrobina sentymentalizmu, a poza tym, jak mówi stare powiedzenie: najbardziej lubimy to co znamy. Swoistym urozmaiceniem dzisiejszej biesiady był konkurs tańca pań i panów. Zwycięzcy w poszczególnych kategoriach otrzymali odpowiednio: kobieta – góralską chustę, mężczyzna – takiż kapelusz. A propos górali, to występująca dzisiaj kapela składała się z dwóch reprezentantów Lachów Sądeckich i dwóch przedstawicieli Czarnych Górali. Ci ostatni wcale nie są tacy czarni, jakby sugerowała nazwa. Po prostu noszą czarne spodnie…

Po powrocie do centrum Krynicy zerknąłem jeszcze na pokaz grających fontann.

 

Wtorek, 12.08.25

Ostatnie wędrówki po Krynicy. Dzisiaj w klapkach, bo tylko po chodnikach, jako zwykły globtrotuar (tę nazwę wymyślił znajomy podróżnik Antoni Filipkowski). Zacząłem od spaceru do Parku Słotwińskiego nad Kryniczanką. Niestety, pijalnia wód „Słotwinka” była zamknięta z powodu bliżej niezidentyfikowanych trudności technicznych. Po parku snuło się zaledwie parę osób, co stanowiło ogromny kontrast z tłumami na deptaku. No, ale nie każdemu chce się chodzić gdzieś na skraj uzdrowiska. Ja też długo tutaj nie zabawiłem, bo poszedłem do - nomen omen – Muzeum Zabawek. Mieści się ono w górnej części ulicy Pułaskiego. Wstęp kosztuje 30  zł za bilet normalny i 25 zł za ulgowy. Na dwóch kondygnacjach zgromadzone jest aż sześć tysięcy eksponatów: lalki, kolejki, pluszaki, modele samolotów i statków, samochodziki, klocki lego i tp. Na mnie jednak największe wrażenie zrobiła ekspozycja przedstawiająca klasę szkolną z lat PRL. Dokładnie taką samą,  w jakiej spędzałem lata podstawówki: drewniane ławki z otworami na kałamarz i z podłużnymi wgłębieniami na pióra i ołówki, nad tablicą godło państwowe otoczone portretami Gomułki i Cyrankiewicza, tekturowe tornistry.

Po południu odwiedziłem dwie cerkwie. Pierwszą pod wezwaniem św. Piotra i Pawła w Krynicy. Jest to największa murowana świątynia grekokatolicka w  tych stronach. Turystów przyciąga do niej głównie fakt, że tutaj ochrzczony został Nikifor Krynicki. Na dziedzińcu znajduje się pomnik, a  na murze płaskorzeźba z  podobizną malarza oraz liczne reprodukcje jego prac.  Drugą  cerkwią, najstarszą drewnianą na terenie Karpat, była ta pod wezwaniem św. Jakuba w Powroźniku.  Długo i szczegółowo opowiadał nam o niej  opiekujący się od szesnastu lat tym zabytkiem wpisanym na listę UNESCO Paweł Kącki. Aktualnie świątynia ta należy do kościoła rzymskokatolickiego, dlatego tradycyjny ikonostas jest przepołowiony.

Końcowym etapem wycieczki była wizyta w przygranicznym słowackim sklepie w Ruskiej Woli. Można tu było nabyć za euro lub złotówki wszelkiego rodzaju alkohole, tudzież słodycze. Szczególnym powodzeniem cieszyły się produkty z dodatkiem marihuany. Nie ma to, jak dobry chwyt marketingowy…

W podsumowaniu pobytu w Krynicy i okolicach dodam, że był on dla mnie owocny we wrażenia i ogólnie udany. W ciągu tygodnia zobaczyłem sporo nowych miejsc, odświeżyłem też wspomnienia, a przede wszystkim spaliłem sporo kalorii, pokonując łącznie  118 km na nogach.



[1] Również przedsiębiorczy. Robił nam zbiorowe zdjęcia przy każdej okazji, które oferował po 8 zł od sztuki. Sam zamówiłem 5 sztuk…































 

Notatki z Macedonii Północnej

 



Niedziela, 22.06.25

Embraer 190 wystartował wczoraj z Warszawy kilka minut po piętnastej.  Nasze miejsca były  w przedostatnim (27) rzędzie, czyli  na ogonie samolotu. Katering był raczej skromny: jagodzianka, ciepłe  i zimne napoje, w tym piwo oraz białe  lub czerwone wino. Lot do Skopje trwał  godzinę  i 45 minut.

W hali przylotów oczekiwała na nas rezydentka z biura podróży Rainbow – Natalia Niemiec. Transfer do hotelu Mizo w Ochrydzie zajął nam prawie pięć  godzin, choć  dystans do pokonania wynosił  tylko około 200 km. Swoje zrobił jednak półgodzinny postój plus wysadzenie turystów  w dwóch innych hotelach, no i górzyste kręte drogi, które uniemożliwiały rozwinięcie większej prędkości (nie wszyscy wycieczkowicze to rozumieli). Na trasie mijaliśmy dużo  zalesionych gór  i kamieniołomów z  zakładami produkcji  kruszywa. To ostatnie jest niezbędne do budowanej od lat autostrady. Widać  też było liczne meczety oraz sporo bocianich gniazd.  Postój  wypadł na  stacji Lukoil zlokalizowanej  na przełęczy (1200 m n.p.m.). Temperatura  spadła  tu z 29 do 19 stopni C. W miejscowościach, w których  Albańczycy stanowią  ponad 25 procent  populacji, widać było albańskie flagi.

Do naszego hotelu dotarliśmy parę minut po dwudziestej drugiej, a więc po czternastu godzinach od wyjścia z domu. Czekała tu na nas kolacja, choć normalnie jej wydawanie trwa w godzinach 19-21. Otrzymaliśmy klucz do pokoju 103 na pierwszym piętrze. Ku naszemu zdziwieniu oprócz małżeńskiego łóżka znajdowała się tu nie tylko dostawka, ale też dziecięce łóżeczko. Poza tym pokój był wyposażony standardowo, choć jak na czterogwiazdkowy hotel, niezbyt komfortowo. Na plus trzeba policzyć  balkon oraz wspaniały widok z okna na Jezioro Ochrydzkie (około 700 m n.p.m.).

Na śniadanie  był szwedzki  stół z dużym wyborem potraw i napojów.  Jeżeli chodzi o lunch, który jest dostępny w opcji full board plus, to otrzymaliśmy specjalne kartki, na których musieliśmy zaznaczyć jedną z dwóch propozycji: zupa lub sałatka, danie nr 1 lub nr 2 oraz na deser owoce lub słodycze. Kartki te trzeba oddać do godziny dziesiątej w recepcji. Co do kolacji, to na szczęście  znów jest szwedzki stół i można jeść to, na co ma się ochotę. Dzisiaj na przykład w menu znajdowała się pieczeń wołowa, ryba smażona i pieczone udka z kurczaka, nie licząc innych dodatków. Jeśli chodzi o napoje do obiadu i kolacji, to przysługują nam po dwa: bezalkoholowe lub miejscowe wino i piwo. Również tu musimy posługiwać się specjalnymi kartkami.

Z hotelu do centrum Ochrydy jest około półtora kilometra, a zatem bardzo blisko. Mimo niedzieli wszystkie sklepy były otwarte. Czynne były także kantory. W jednym z nich wymieniłem 50 euro na 3  050 denarów. Zaraz też wydałem 400 na dzwoneczek do mojej kolekcji oraz 450 na miejscowe wino TGA. Przespacerowałem się po zatłoczonym deptaku, pełnym jak w każdym tego rodzaju miejscu, rozmaitych sklepów i straganów z pamiątkami, biżuterią i ubraniami. Nad brzegiem jeziora, tuż obok portu,  sfotografowałem parę pomników ważnych dla tutejszej społeczności postaci, jak: pomnik Świętych Cyryla i Metodego, posąg św. Jana Chrzciciela,  Nauma z Ochrydy i św. Klemensa Ochrydzkiego. Następnie zacząłem wspinać się na wzgórze, mijając po drodze cerkiew św. Zofii, cerkiew św. Klemensa i Pantalejmona i starożytny  amfiteatr. Moim celem była górująca nad miastem twierdza Samuela, którą widać zarówno ze starówki, jak i spod hotelu Mizo. Dotarłem do jej bramy, ale nie wchodziłem do środka.

 

Poniedziałek, 23.06.25

Dzisiaj zwiedzaliśmy Ochrydę w ramach wycieczki fakultatywnej, wykupionej wcześniej z  Rainbow. Naszą niewielką grupkę (my i trzyosobowa rodzina ze Śląska) oprowadzała po mieście przewodniczka Sławomira Celeska, Polka mieszkająca tu od prawie czterdziestu lat. Już sam ten fakt jest doskonałą rekomendacją, a jeśli dodamy do tego życzliwość i doskonałą znajomość realiów nie tylko Ochrydy, ale też całej Macedonii Północnej, to  można rzec, że dobrze trafiliśmy.

Zwiedzanie zaczęliśmy od  bramy (Górna Porta) prowadzącej do starego miasta. Tuż obok niej odkopano niedawno jedną ze złotych masek pośmiertnych z VI wieku p.n.e. Jedna z nich widoczna jest na awersie banknotu o nominale 500 denarów. W pobliskiej cerkwi Świętej Bogurodzicy Perivlepty (Wszechwidzącej) obejrzeliśmy piękne freski autorstwa Michała i Eutychiusza, które uchodzą  za jedne z najstarszych przykładów renesansu w sztuce bizantyjskiej. Sama świątynia pochodzi z końca XIII wieku. Obok niej znajduje się galeria ikon, ale w poniedziałki – podobnie jak inne obiekty muzealne – jest nieczynna. Nieco niżej od cerkwi, ale na tym samym wzgórzu, znajduje się antyczny teatr, obok którego przechodziłem już poprzedniego dnia. Dzisiaj dowiedziałem się, że ten starożytny teatr został zbudowany w okresie hellenistycznym około 200 lat p.n.e. Ciekawostką jest fakt, że jest to jedyny taki obiekt  w Macedonii Północnej. Obecnie służy jako  miejsce publicznych występów. Co roku na jego scenie odbywa się festiwal „Lato Ochrydzkie”.

Z amfiteatru ochrydzkiego podreptaliśmy do cerkwi  świętych Klemensa I Pantalejmona. Została ona zbudowana na ruinach dawnej bazyliki chrześcijańskiej. Dla wyznawców prawosławia jest ważnym miejscem ze względu na to, iż uważa się, że to tutaj św. Klemens Ochrydzki stworzył cyrylicę, która dopiero później trafiła na tereny obecnej Rosji. Wstęp do tej i do innych cerkwi kosztuje 150 denarów, czyli 3 euro. A skoro o cerkwiach mowa, to warto wiedzieć, że niegdyś w Ochrydzie było ich aż 365, czyli po jednej na każdy dzień roku. Trudno to sobie wyobrazić, bo Ochryda jest przecież małym miastem, ale trzeba wziąć też pod uwagę fakt, że niektóre z zachowanych jeszcze cerkwi są bardzo malutkie.

Po drodze do twierdzy Samuela zatrzymaliśmy się przy niewielkim straganie z biżuterią. Różni się on od innych tym, że jego właściciel sam wytwarza oferowane precjoza. Na dowód tego ma nawet stosowny certyfikat. Polskich turystów zachęca do zakupów szyldem z dowcipnym napisem: „Taniej niż w Biedronce”. Samej twierdzy, która jest ważnym symbolem Ochrydy, co uwidocznione jest w herbie miasta, nie obejrzeliśmy od środka z tej samej przyczyny, o której wspomniałem w przypadku galerii ikon.

Obiad zjedliśmy w restauracji Damar. Tutejszym zwyczajem zaserwowano nam najpierw zestaw surówek, a następnie po kieliszku rakiji na dobre trawienie. Danie zasadnicze  stanowiła turlitava, czyli rodzaj gęstej zupy z kawałkami kurczaka. Na deser podano słodkie ciasto. Dodatkowo, na wynos, nabyliśmy nieco domowej rakiji (butelka 0,7 l – 10 euro).

Po obiedzie zeszliśmy nad brzeg jeziora, gdzie na niewielkim cyplu w dzielnicy Kaneo stoi cerkiew Św. Jana Teologa. Z zewnątrz bardzo urokliwa, w środku raczej niepozorna i ciemna.

Ostatnią cerkwią na naszej trasie była Cerkiew Świętej Zofii, która powstała w XI wieku i była niegdyś katedrą bułgarskich biskupów Ochrydy. Później Turcy przemianowali ją na meczet. O ważności tego obiektu sakralnego świadczy fakt, że jest umieszczony na banknocie 1000 denarów.

Dzisiejsze spotkanie, zapewne nie ostatnie,  z panią Sławomirą zakończyliśmy przy bazarze, gdzie nabyliśmy trochę czereśni, po czym na własną rękę wróciliśmy do hotelu. Temperatura około piętnastej wynosiła 28 stopni C.

 

Wtorek, 24.06.25

Dzisiejszy ciepły  dzień  spędziliśmy  głównie na wodzie i na zwiedzaniu przybrzeżnych  atrakcji. Po raz kolejny w ramach zorganizowanej wycieczki (koszt 49 euro). Spod hotelu Mizo podjechaliśmy małym busikiem do portu, gdzie wsiedliśmy na jeden z pływających tu niewielkich wycieczkowców, którym popłynęliśmy na południe.

Jezioro Ochrydzkie na Półwyspie  Bałkańskim to jeden z najbardziej fascynujących zbiorników wodnych w Europie i na świecie. Należy do Albanii i Macedonii i uważane jest za najstarsze jezioro w Europie.  Jego wiek szacuje się na około 4-6 milionów lat. Jest najgłębszym jeziorem na Bałkanach, a jego powierzchnia wynosi około  358 km kw. Woda w jeziorze jest krystalicznie czysta, a otaczający  je krajobraz stanowią  pasma górskie  ze szczytami o wysokości  ponad dwóch tysięcy  m n.p.m. U ich podnóża znajdują się wioski, ośrodki turystyczne z plażami, a także różne rezydencje. Jedną z nich jest willa prezydencka, którą niegdyś zbudowano dla przywódcy Jugosławii, Josipa Broz Tito. Oczywiście widzieliśmy ją tylko z daleka.

Na trasie  naszego rejsu znalazła  się  Zatoka Kości ze zrekonstruowaną osadą na palach, dzięki  której  można  wyobrazić  sobie prawdopodobny  wygląd  tej prawdziwej wioski sprzed  z górą  siedmiu tysięcy lat. Najbardziej znany  jest jednak klasztor św. Nauma, będący ważnym ośrodkiem religijnym dla wyznawców  prawosławia. który położony jest w pobliżu granicy z Albanią. We wnętrzu  świątyni  znajduje się grób ze szczątkami  św. Nauma. Jeśli  wierzyć  przekazom, św. Naum dokonał  wielu cudów,  a woda z pobliskiego źródełka  ma mieć  właściwości  lecznicze, zwłaszcza w przypadku chorób oczu. Wokół klasztoru spacerują dostojne pawie oraz pełzają żółwie. Te ostatnie spotkać można nawet w restauracji, gdzie wraz z kotami konkurują o resztki ze stołu. Przy okazji nieco - delikatnie mówiąc – brudzą podłogę. U nas na pewno by to nie przeszło…

Rejs  w jedną  stronę  trwał  około  półtorej  godziny. Cała  wycieczka wraz ze zwiedzaniem Zatoki  Kości,  klasztoru św. Nauma, cerkwi  św.  Petki oraz czasem poświęconym  na obiad  trwała  około  sześciu  godzin. To był  dobrze spędzony czas. Tym razem nasza grupa liczyła  13 osób.  Oprócz  przewodniczki  Sławki  obecna była także rezydentka  Natalia.  Ta ostatnia, jak się okazało,  dopiero  zaczyna swoją  przygodę  z rezydenturą.

Wieczorem jak zwykle piękny zachód słońca. Nie omieszkałem, rzecz jasna, zrobić zdjęć.

 

Środa, 25.06.25

Przed południem odbyłem spacerek wokół wzgórza z twierdzą cara Samuela. Po przejściu kilkuset metrów od hotelu Mizo wzdłuż wybrzeża Jeziora Ochrydzkiego, natrafiłem na widoczną z daleka  kamienną ścieżkę, która zakosami prowadzi do Górnej Bramy. Miejscami trzeba pokonać kilka schodków, ale nie jest to uciążliwe. Przy szlaku jest sporo ławeczek, na których można sobie odpocząć. Idąc wśród gęsto porastających wzgórze drzew, unika się nadmiernej ekspozycji na słońce (dzisiejsza temperatura to 33 stopnie C.). Wzdłuż całej trasy widoczne są charakterystyczne latarnie uliczne. Ich kształt symbolizuje dawne  budynki, których jeszcze trochę zachowało się do dziś. Chodzi o to, że ze względu na  brak gruntów, budowę domu rozpoczynano od niewielkich fundamentów, na których stawiano nieco szerszy parter i jeszcze bardziej wystające piętro. Przypomina to odwróconą piramidę. Szczególnie dobrze widać to na wąskich uliczkach starego miasta, gdzie najwyższe kondygnacje sąsiadujących domów niemal stykają się ze sobą.

A co do ciekawostek, nie tylko ochrydzkich, to warto znać niektóre macedońskie powiedzenia, których znaczenie w Polsce jest diametralnie inne. Weźmy na przykład określenie „frajer”. U nas to coś pejoratywnego, a tutaj oznacza atrakcyjnego faceta. Podobnie ma się sprawa z „wredną żeną”. Nie jest to bynajmniej wredna żona, lecz po prostu pracowita kobieta.

Po południu pływanie w jeziorze, lampka wina do kolacji i piwo Skopsko na sen.

 

Czwartek, 26.06.25

Tuż przed ósmą wyruszyliśmy na najdłuższą wycieczkę w trakcie tego pobytu w Macedonii. Mianowicie do Kanionu Matka oraz do Skopje. Znowu mijaliśmy po drodze albańskie wioski pełne okazałych i jednocześnie pustych wilii. Ze słów przewodnika, rodowitego Macedończyka, który nauczył się języka polskiego ze słuchu, wynikało, że Macedonia ma spory problem z mniejszością albańską, Albańczycy nie chcą  bowiem integrować się z miejscową ludnością, żądając jednocześnie maksimum praw dla siebie, co zresztą w znacznym stopniu im się udaje. Zazwyczaj pracują w Szwajcarii, a wielu z nich działa w strukturach mafijnych.


Kanion Matka (nazwa nieco myląca, bo po macedońsku  nie oznacza rodzicielki jako takiej, lecz macicę) położony jest piętnaście kilometrów na południowy zachód od stolicy Macedonii. Docieramy tam tuż po jedenastej. Spacerkiem udajemy się obok elektrowni wodnej i zbudowanej na rzece Tresce zapory do małej przystani, skąd odpływają łodzie wycieczkowe. Godzinny rejs wraz ze zwiedzaniem jaskini Wrelo  kosztuje 8,5 Euro. Kanion można podziwiać także ze ścieżki wykutej w jego zboczu. My jednak nie mamy aż tyle czasu. Płyniemy więc po szmaragdowej wodzie sztucznego jeziora przez dwadzieścia minut, oglądając wznoszące się obu stronach wysokie krawędzie kanionu. Następnie cumujemy przy metalowych schodkach, którymi wchodzimy na ścieżkę wiodącą do wspomnianej jaskini. Do wnętrza jaskini możemy wejść dopiero wtedy, gdy sternik naszej łodzi uruchomi agregat prądowy. W przeciwnym razie nic byśmy nie zobaczyli. O samej jaskini niewiele mogę dodać ponadto, co można przeczytać w Wikipedii: „Jaskinia jest uważana za jedną z najgłębszych jaskiń podwodnych na świecie. Dotychczas w czasie nurkowania osiągnięto w niej głębokość 240 metrów. Jaskinia składa się z dwóch części: nadwodnej i podwodnej. Początkowo jaskinia ma ukształtowanie poziome, w tej części znajdują się dwa jeziorka oraz duża liczba stalaktytów i stalagmitów. Dalej korytarze jaskini są całkowicie zalane wodą i wiodą pionowo w dół. W 2010 roku włoski nurek Luigi Casati zdołał zejść na głębokość 212 metrów. W sierpniu 2017 roku polski nurek Krzysztof Starnawski osiągnął, nie pobity do tej pory, rekord osiągając głębokość 240 metrów”.

W Skopje przewodnik zwraca naszą uwagę najpierw na zegar wskazujący godzinę 5.17. Znajduje się on na dawnym budynku Poczty Głównej i upamiętnia straszne w skutkach trzęsienie ziemi, które nawiedziło Skopje w 1963 roku.  Stąd udajemy się spacerkiem do Domu Pamięci Matki Teresy z Kalkuty. Zbudowano go w 2009 roku w miejscu kościoła, w którym przyszła święta została ochrzczona. Dodajmy, że urodziła się ona w bogatej rodzinie albańskiej, o czym świadczy między innymi makieta okazałego domu, w którym przyszła na świat w 1910 r. Obecnie nie ma po nim ani śladu, ale jest tablica pamiątkowa. W samym domu pamięci, będącym zarazem niewielkim muzeum znajduje się świadectwo chrztu  przyszłej zakonnicy, wiele zdjęć dokumentujących jej koleje życia, pamiątki i nagrody z dyplomem Nagrody Nobla na czele  oraz  domowe meble. Na wyższej kondygnacji znajduje się przeszklona  kaplica

W Skopje rzuca się w oczy ogromna liczba pomników.  Trudno tu wymieniać wszystkie, ale te najważniejsze przedstawiają Aleksandra Wielkiego (oficjalnie „Wojownik na koniu”), Filipa II i  cara Samuela.  Na inne spoglądamy tylko z daleka, kierując się na obiad do restauracji „Gino”. Na zewnątrz jest prawie 40 stopni C., więc każdy  marzy o tym,  żeby jak najszybciej znaleźć się w klimatyzowanym pomieszczeniu. Spoglądamy jeszcze tylko na imitację paryskiego Łuku Triumfalnego i wchodzimy po schodach (mających ambicje do Schodów Hiszpańskich w Rzymie) do centrum handlowego, w którym mieści się nasza restauracja.

Po obiedzie odwiedzamy jeszcze bazar. Szczególne wrażenie robi tzw. złota uliczka, przy której znajduje się około dwustu sklepików z biżuterią. Od blasku złota może się  tu zakręcić w głowie. Co ciekawe, nie widać tu dużo klientów. Jak więc prosperują te sklepiki? Otóż ich zyski  generowane są nie tylko poprzez sprzedaż, ale także dzięki wypożyczaniu złotych i srebrnych precjozów. W kolejnych uliczkach bazaru króluje różnorodny asortyment, jak wszędzie na świecie.

Droga powrotna do Ochrydy zajęła nam trzy godziny łącznie z kwadransem postoju na przełęczy.

Ireneusz Gębski































 

 

Krynica-Zdrój i okolice

  Środa, 06.08.25 Do pociągu Intercity „Karpaty” wsiadłem wczoraj o 20.25. Niemal od razu pojawił się konduktor. Sprawdził bilety i obie...

Posty