Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szczawnica. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szczawnica. Pokaż wszystkie posty

Kulig

Widok z balkonu "Dzwonkówki"

Rozpoczyna się trzeci i ostatni tydzień pobytu w „Dzwonkówce”.
Słoneczny i mroźny poranek (-12oC). O dziesiątej, po jedynym dzisiaj zabiegu, kiedy temperatura wzrosła do -4oC, wystawiłem krzesło na balkon i zacząłem się opalać. Niewiarygodnie przyjemne uczucie, kiedy ciepłe promienie słońca delikatnie muskają twarz, a nogi grzeje złożony na pół pled.  W Gdańsku to nie do pomyślenia, mimo iż teraz jest tam chyba  plus cztery stopnie…
Po obiedzie wyjazd na kulig. Góralskie sanie czekają na nas przed zajazdem „Czarda” na Sewerynówce. Najpierw jedziemy powoli w górę ulicy Kunie. Po prawej stronie  mijamy Sopotnicki Potok, dalej zaś drewnianą kaplicę oraz fundamenty spalonego domu nauczyciela. Po lewej stronie pojawia się wśród drzew samotny grób z metalowym krzyżem, Woźnica informuje, że pochowany jest tu niemiecki żołnierz.
Konie parskają, dzwoneczki dzwonią, sanie skrzypią. Wokół korony drzew obsypane śniegiem. Mimowolnie przypomina mi się dzieciństwo na Kielecczyźnie. Tyle, że ówczesne kuligi składały się z jednych sań i szeregu przyczepionych do nich sanek. Tu zaś mamy sześć zaprzęgów z saniami na cztery osoby, nie licząc kozła woźnicy.
W powrotnej drodze konie przyśpieszają, bo jest z górki. Niestety, czas biegnie szybko i już po chwili znowu znajdujemy się nieopodal „Czardy”. Czas przesiadać się do busa i wracać na kolację.


Sopotnicki Potok



Kaplica na Sewerynówce




Góralski zaprzęg



Zajazd "Czarda"


Okiem kuracjusza II

Terapuls

Pogoda zepsuła się na tyle, że odwołano dzisiejszą wycieczkę do Wąwozu Szopczańskiego. Jest tam podobno bardzo ślisko. Tym samym po raz kolejny (w 2012 roku wycieczka też nie doszła do skutku) nie dane mi było zobaczyć tej atrakcji turystycznej.
W holu sanatorium nadal kwitnie handel. Dzisiaj oferowane są skórzane kurtki, czapki  i kożuchy. Nie wróżę powodzenia, bo kto przy obecnych temperaturach (dzisiaj plus 5 stopni) będzie chodził w kożuchu?
Nie pisałem jeszcze o pracownikach obsługi w sanatorium „Dzwonkówka”. Tymczasem mija połowa pobytu i można już coś niecoś o nich powiedzieć. Generalnie rzecz biorąc, wszyscy są mili i profesjonalni. Wśród zabiegowych wyróżnia się pani Wiesia, która zajmuje się też biblioteką i organizacją imprez (przyjmuje zapisy na wycieczki). Ona też witała nas na początku turnusu w imieniu dyrekcji (dyrektora do dzisiaj nie widziałem). Z kucharkami nie mam bezpośrednio do czynienia, ale jedzenie jest smaczne. Nie można też narzekać na sposób podawania posiłków. Nie ma praktycznie sytuacji, że trzeba długo czekać na podanie drugiego dania. Co do sprzątaczek, to są raczej mało rozmowne. Jeżeli jednak ktoś wsunie im do fartucha czekoladę, to wraca im uśmiech na twarz. Chętniej też wymienią wtedy ręczniki czy nawet pościel, choć ta ostatnia powinna wystarczyć na cały turnus.
Nie chcę tu zanudzać nadmierną ilością szczegółów, ale nie mogę sobie odmówić wymienienia potraw serwowanych  jako drugie dania obiadowe. A oto co do tej pory (11 obiadów) mieliśmy okazję jeść w „Dzwonkówce”: ryba po grecku, gulasz wieprzowy, eskalopki wieprzowe, placki po hajducku, kotlet pożarski, bitki wieprzowe, stek wieprzowy, kotlety rybne, pieczeń wołowa, kurczak pieczony i kotlet mielony. Do tego były oczywiście dodatki w postaci ziemniaków lub kaszy oraz po dwa rodzaje surówek.  Jadłospis dla kuracjuszy przygotowuje specjalista ds. żywienia i dietetyki Bernadeta Ciesielka (tak samo nazywa się wspomniana wcześniej pani Wiesia).

Hotel Pieniny (dawne sanatorium Hutnik), w tle Palenica
Przykładowe menu

Nazywa się Andrzej, piszą go Dziedzina, a wołają Wiwer

A. Dziedzina-Wiwer i gorset

Wczoraj po kolacji mieliśmy okazję ponownie posłuchać i pooglądać Andrzeja Dziedzinę-Wiwera. Pisząc „pooglądać”, mam na myśli nie tyle postać pana Andrzeja, co góralski strój, który miał na sobie. Opowiadał on, jak zawsze, ze swadą o historii i kulturze górali. Jego opowieści były co prawda takie same jak w 2012 roku, ale miło było sobie przypomnieć niektóre rzeczy.
Weźmy na przykład takie pojęcia jak: „wyjść na dwór” lub „wyjść na pole”. Zawsze byłem przekonany, że forma „wyjść na dwór” jest poprawna, choć nigdy nie zastanawiałem się na jej pochodzeniem. Tymczasem Andrzej Dziedzina-Wiwer uświadomił  mi, że górale mówią  o pójściu na pole, bo zawsze posiadali własne skrawki ziemi, zaś mieszkańcy innych rejonów  Polski mieli dziedziców i dwory, do których chodzili. I pomyśleć, że kiedyś śmiałem się z kolegi w internacie, gdy mówił, że idzie na pole. „Przecież tu jest asfalt i beton” – upierałem się. Czasami, gdy już się mocno zdenerwował, to pytał mnie, czy chcę dostać w kufę.
Inną ciekawostką opowiedzianą przez pana Andrzeja jest kwestia określania tożsamości. Dla większości Polaków nie mieści się zapewne w głowie, że na pytanie „jak się nazywasz” można podać swoje imię. A tak właśnie jest u górali. Podają imię, bo tak nazwano ich na chrzcie. Dopiero na pytanie „jak cię piszą” wymieniają swoje nazwisko, np. Dziedzina. Ale to nie wszystko! Osób o tym samym imieniu i nazwisku w danej miejscowości może być wiele. Dlatego kolejne pytanie brzmi „jak cię wołają”. W przypadku naszego prelegenta jest to Wiwer. A zatem, kiedy przedstawi się jako Andrzej Dziedzina-Wiwer, to nie ma możliwości, żeby ktoś pomylił go z inną osobą.
Nie mam ambicji, aby w krótkiej notatce przedstawić wszystkie kwestie poruszane przez pana Andrzeja w trakcie prawie trzygodzinnego spotkania. Zapewniam jednak, że trudno było się nudzić podczas tego popisu gawędziarstwa, erudycji i w pewnym sensie aktorstwa. Takich prawdziwych pasjonatów, górali z dziada pradziada, jest już coraz mniej. A propos pradziada, to pan Andrzej poczytuje sobie za honor, że jego przodek był zbójnikiem.
- Bo zbójnik – mówił – to nie złodziej. Zbójnik mógł okraść plebana, który miał za dużo dutków, ale nie ruszył niczego z kościoła. Mógł też obrobić karczmarza, bo ten przecież i tak później się odkuł, dolewając na przykład wody do gorzałki czy zaniżając miarę. Grubego (bogatego) gazdę też czasem skubnął, bo przecież taki z głodu nie umrze. Prawdziwy zbójnik nigdy jednak nie rabował biedaków, choć legendy o tym, jakoby się z nimi dzielił łupami, są mocno przesadzone.
Ponad siedem lat temu tak opisywałem spotkanie z panem Andrzejem: kliknij
A. Dziedzina-Wiwer na okładce miesięcznika "Grajcarek"



Prezentacja cuchy



Andrzej Dziedzina-Wiwer
 

Esencja Cejlonu

  Poniedziałek, 05.02.24 W niedzielę czwartego lutego wylatujemy z Okęcia zgodnie z planem, czyli o 15.05.   Boeing 347,   należący do...

Posty